I
przed wojną
rodzina, a debiut
Ród Koczanowiczów przeniósł się z Moskwy, gdzie 5 października 1909 r. urodził się Zbigniew, do Łodzi, a następnie do Warszawy. Natomiast rodzina matki Zbigniewa, z domu Zaborskiej, pochodziła właśnie z Warszawy. Aleksander Zaborski – dziadek Zbyszka po kądzieli, przed wojną, a także w jej trakcie, był właścicielem firmy produkującej albumy fotograficzne oraz galanterię biurową. Podczas wojny oczywiście nie działa ona już tak prężnie z dwóch przyczyn: braku materiałów i surowców do produkcji wyrobów oraz z powodu podupadania na zdrowiu jej właściciela. Zdążył on jednak jeszcze zatrudnić Zbigniewa w charakterze akwizytora, czym wnuk podczas okupacji zarabiał na skromne utrzymanie.
Zbyszek skończył gimnazjum i zdał maturę mieszkając w internacie. Jego gimnazjum mieściło się bowiem aż w Wieleniu nad Notecią.
A jak na plan Zbyszka, zostania aktorem, zapatrywała się rodzina?
Sam Koczanowicz tak to wspomina: ,,O szkole teatralnej nie było mowy, ponieważ ojciec mój stał na niewzruszonym stanowisku, że: <<Nikt w rodzinie komediantem nie był, więc i ty nie będziesz>>”[1].
Co zresztą nie do końca było prawdą, bowiem ojciec, choć na co dzień był urzędnikiem, nie aktorem zawodowym, to jednak w młodości, co wspomina pan Zbigniew: ,,Ojciec mój, który tak zapalczywie bronił mnie przed aktorskim zawodem, sam od studenckich czasów cierpiał na <<ciągoty teatralne>> i w Domu Polskim w Moskwie należał do amatorskiego zespołu teatralnego”[2], czyżby zatem zapomniał wół, jak cielęciem był…?
Pan Zbigniew podejmował próby studiowania innych kierunków na warszawskich uczelniach i tak kolejno w roku akademickim:
1928-1929 studiował na wydziale polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego;
1929-1930 studiował na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego;
1930-1931 studiował leśnictwo w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie.
Jak widać, wszędzie studiował tylko przez rok, nie zagrzewając na dłużej miejsca, bowiem wciąż ciągnęło go na scenę.
,,Po roku studiów na polonistyce, wystraszony wykładami profesora Szobera z gramatyki – schroniłem się na wydziale prawa. <<Zaatakowany>> prawem rzymskim przez profesora Jarrę – po roku zrejterowałem na leśnictwo do SGGW”[3]. W ten sposób, jak sam przyznawał, zmarnował tylko czas.
W roku 1930 Koczanowicz pracował także (równolegle studiując prawo) w kieleckim oddziale Ilustrowanego Kuriera Codziennego.
W końcu ojciec obawiając się, że syn zrezygnuje także z leśnictwa, postanowił wreszcie pójść z synem na, jak to określił: teatralny kompromis. Rodzina Koczanowiczów znała się z dyrektorami teatrów: Arnoldem Szyfmanem (znał go osobiście ojciec Zbigniewa) i Aleksandrem Zelwerowiczem (znał go ojciec, ale przede wszystkim dobrze znał go dziadek, do czego jeszcze wrócimy w dalszej części tej historii).
Ojciec Zbigniewa był naczelnikiem wydziału do spraw Kół Młodzieży w Zarządzie Głównym PCK. Napisał jednak dla Teatru Polskiego sztukę pt. ,,Takich więcej”, którą zaaprobował i polecił wystawić Szyfman, a wyreżyserował Małkowski.
Nie wiadomo zatem, dlaczego ojciec był tak zaciekle przeciwny teatralnym marzeniom syna.
W zamian za pozostanie studentem SGGW, ojciec Zbigniewa załatwił synowi (przez Szyfmana) statystowanie w spektaklu ,,Noc listopadowa” Wyspiańskiego w reżyserii Stanisławy Wysockiej z dekoracjami Karola Frycza. Grał tam rolę jednego z podchorążych.
Ojciec miał nadzieję, że ten jednorazowy incydent zaspokoi wreszcie teatralne ambicje syna, tym bardziej, że sam Szyfman zapewniał go, iż statystowanie wymaga tylko pewnej, raczej niewielkiej ilości prób, co zasadniczo nie wpłynie negatywnie na tok studiów w SGGW. Nic bardziej mylnego. Bowiem pan Zbigniew właśnie wtedy złapał bakcyla, w pełni nabrał apetytu na zostanie aktorem i właściwie nie opuszczał gmachu teatru bez względu na to, czy akurat brał udział w próbach, czy tylko obserwował próby innych aktorów i statystów.
,,Staruszek mój nie przypuszczał nawet, że tym charytatywnym uczynkiem przekreślił wszelkie swoje nadzieje wyprowadzenia synalka na ludzi-i otworzył mi drzwi do upragnionego teatru”[4]– wspominał dowcipnie po latach w swej książce aktor.
Ojciec chcąc nie chcąc, a raczej jak widać, zdecydowanie nie chcąc, przyczynił się jednak do wejścia syna na drogę aktorską.
Podczas statystowania i ciągłego niemal przebywania w teatrze, Koczanowicz usłyszał, że pani reżyser Wysocka i jej asystent Zbigniew Ziembiński szukają dodatkowo do obsady kogoś, kto zagrałby rolę Prota Lelewela. Pierwotny pomysł był taki, by zagrał go któryś ze studentów szkoły teatralnej (wtedy była to Państwowa Szkoła Dramatyczna – przy Konserwatorium Muzycznym na Okólniku), ale jej ówczesny dyrektor Wilam Horzyca, (który był wówczas jednocześnie dyrektorem Teatru we Lwowie oraz posłem na Sejm) kategorycznie się temu sprzeciwił. Wtedy urażona nieco pani reżyser stwierdziła, że w takim razie sami sobie poradzą i wybiorą do tej roli kogoś z 30 statystujących podchorążych. Na to tylko czekał Koczanowicz, czuł, że oto nadchodzi być może jego wielka szansa.
Kiedy wezwano wszystkich na scenę: ,,Serce podeszło mi do gardła. Domyśliłem się, oczywiście, o co chodzi. I tę scenę umiałem już na pamięć i znałem dokładnie sytuację, w której Prot wbiega do domu swego brata Joachima [Lelewela przyp. red.], w chwili, gdy zmarł ich ojciec, z wieścią o wybuchu powstania. Stałem na scenie półprzytomny i wpatrywałem się w panią reżyser. No i stało się! Wskazała na mnie. Podszedłem. <<Chodzi mi o to…>> Ja wiem, o co chodzi! -przerwałem niezbyt grzecznie. Spojrzała na mnie wzrokiem, który wówczas wydał mi się groźny. […], <<No to wbiegnij!>> […] Bez pomocy inspicjenta <<na słowa>> wbiegłem…chcę coś powiedzieć, ale gest ręki mojej siostry [grała Zofia Modrzewska przyp. red] i ruch głową w stronę pokoju – wyjaśnia mi sytuację: ojciec zmarł. Kamienieję. Koniec sceny. <<Zapiszcie go na Prota>>.Tak więc na pierwszym <<moim>> afiszu teatralnym w roku 1930- decyzją Stanisławy Wysockiej figurowałem jako <<trzy gwiazdki>>. Dalsze życie teatralne nauczyło mnie, że było to coś więcej niż: << i inni>> albo: <<oraz!>>”[5].
Premiera odbyła się 29.11.1930 r. i zagrano tę sztukę 26 razy.
Był to prawdziwy sceniczny debiut Zbigniewa Koczanowicza, choć rola niema.
Pewnego dnia na scenie w roli Piotra Wysockiego, wybitnego aktora Jerzego Leszczyńskiego zastąpił aktor Robert Boelke. Był tak stremowany, że co chwilę zapominał tekstu i nie słyszał nawet głosu zawodowego suflera, w czym rezolutnie dopomógł stojący obok w roli podchorążego Koczanowicz. Sam obsadzony w roli niemej znał na pamięć wszystkie kwestie innych aktorów, więc bez problemu suflerował.
Kiedy Zbigniew zwierzył się pani reżyser Stanisławie Wysockiej, że marzy o tym, by być aktorem i zamierza zostać słuchaczem szkoły dramatycznej: ,, uśmiechnęła się i powiedziała: <<Jeżeli czujesz, że będziesz takim aktorem, jak suflerem – to składaj papiery!>>”[6].
Po zagraniu ostatniego 26 przedstawienia, Zbigniew postanowił ostatecznie rozmówić się z ojcem. Wyznał mu wówczas, że od pierwszego dnia prób przestał w ogóle bywać na zajęciach w SGGW. Kiedy padło znamienne: ,,Więc – co będziesz robić dalej?”, Zbigniew odpowiedział z całą mocą i odpowiedzialnością za wagę swych słów: -,,Chcę być aktorem!”-Po przeraźliwe długiej pauzie padło, brzemienne w skutkach zdanie: ,,Rób, co chcesz”[7].
A Zbigniew zdawał się dokładnie wiedzieć, co zamierza. Nazajutrz był już bowiem u dyrektora szkoły dramatycznej Wilama Horzycy i tak długo przekonywał go, aż ten zgodził się na egzamin eksternistyczny i to od razu na drugi semestr pierwszego roku. I tak w lutym 1931 r. Zbigniew Koczanowicz został wreszcie studentem swej upragnionej uczelni.
Na egzaminie wygłosił monolog Piotra Wysockiego z roli, w której dał się wcześniej poznać jako sufler Boelkego.
szkoła
Nauka w Państwowej Szkole Dramatycznej trwała wtedy 3 lata i była, jak twierdził sam Koczanowicz, najlepszym czasem zarówno w jego życiu prywatnym jak i zawodowym.
W roku 1932 szkoła została przemianowana na Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej.
Studenci byli zdeterminowani i rozmiłowani w swym aktorskim powołaniu, misji, przyszłym zawodzie. Sparafrazowali piosenkę z kabaretu Qui Pro Quo i śpiewali:
PSD – kochana stara buda
PSD – gdzie spojrzysz same cuda
Gdzie, jak gdzie –w PSD
Raj na ziemi mamy
I strasznie się kochamy [8].
Wykładowcami byli tam wówczas:
Wilam Horzyca – wykładał historię dramatu;
Jadwiga Turowicz (zwana przez studentów ciocią Jadzią) – była kierowniczką szkoły, aktorką, prowadziła również sekretariat (układała plany zajęć, przyznawała stypendia, słuchała zwierzeń podopiecznych, łagodziła studenckie zwary), wykładała dykcję i wymowę;
Władysław Zawistowski – zastąpił Wilama Horzycę w historii dramatu;
Aleksander Węgierko- uczył gry scenicznej;
Aleksander Zelwerowicz – od 1932 r. dyrektor szkoły; uczył improwizacji, gry scenicznej oraz ćwiczeń mimicznych;
Leon Schiller- uczył zbiorowej gry scenicznej;
Stanisław Stanisławski- ulubieniec studentów, uczył dialogu (tonu i akcentu);
Aleksander Bogusiński zastąpiony później przez Henryka Małkowskiego – uczył charakteryzacji.
Zelwer zatrudnił wtedy wielu profesorów, którzy wykładali teorię sztuk spokrewnionych z teatrem, a byli to: Bohdan Korzeniewski, Tymon Terlecki, Leon Pomirowski, Juliusz Starzyński, Bronisław Wieczorkiewicz oraz zajmujące się rytmiką i plastyką ruchu: Janina Mieczyńska i Ingeborga Kreker, a także mjra Lewakowskiego (prywatnie mąż pani Mieczyńskiej), który uczył gry na instrumentach perkusyjnych oraz prof. Marso pracujący ze studentami nad ustawianiem głosu.
U każdego z profesorów odgrywano każdą rolę z danej sztuki, nawet te, do których nie predestynowały ich warunki psychofizyczne.
Pupilek Zelwera
W 1932 r., kiedy Koczanowicz był już na trzecim i zarazem ostatnim roku studiów, następcą Władysława Zawistowskiego na stanowisku dyrektora szkoły został Aleksander Zelwerowicz, który o ile pierwszorocznym i drugorocznym studentom okazywał swą sympatię i atencję, o tyle tych z trzeciego roku traktował jak zło konieczne[9]. Jeden był tylko od tego wyjątek, odstępstwo, rodzynek, a był nim właśnie Zbigniew Koczanowicz.
Co na to wpływało?
Po pierwsze: Zelwerowicz znał się z dziadkiem Koczanowicza (ojcem jego ojca) jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej, gdy obaj mieszkali i pracowali w Łodzi. Zelwerowicz był dyrektorem łódzkiego teatru, zaś pan Koczanowicz (senior) był brandmajorem, czyli naczelnikiem zawodowej straży pożarnej. Zelwerowicz, o czym powszechnie wiadomo, był piromanem, żywo interesował się pożarami, krążyły nawet plotki, iż być może sam się do nich przyczyniał, ale nie zostało to nigdy potwierdzone. Koczanowicz (senior) natomiast powiązany z nim towarzysko, zawiadamiał telefonicznie, o jak to określano: co ciekawszych pożarach. A tych w przedwojennej Łodzi, gdy masowo plajtowały fabryki, które sami właściciele podpalali, by uzyskać pieniądze z ubezpieczenia, nie brakowało.
,,Bywało nawet, że [Zelwerowicz przyp. red.] w kostiumie teatralnym wsiadał do dorożki i pędził co koń wyskoczy na miejsce pożaru”[10].
Zatem Zelwerowicz znał trzy pokolenia Koczanowiczów.
Po drugie: Koczanowicz junior zupełnie oszalał na punkcie swojej szkoły, której gmachu przy ul. Okólnik praktycznie nie opuszczał. Był niezwykle zaangażowany w sprawy szkoły.
,,Albo przerabiałem z kolegami zadane przez profesorów sceny, albo na ochotnika urządzałem sznurownię na małej scenie trzeciego roku, albo majstrowałem coś przy remoncie tablicy rozdzielczej, albo reżyserowałem jakiś koncert szkolny, albo wreszcie, również jako ochotnik, układałem tygodniowy plan zajęć dla profesorów, którzy mając różne inne zajęcia teatralno-filmowe, często z trudnością znajdowali czas na wykłady. Żyłem wówczas tylko szkołą”[11]– wspominał aktor.
Dość szybko zauważył to Zelwerowicz i czyniąc zeń pupila, na swój przewrotny sposób docenił, w każdym razie wyróżnił.
,,Już pod koniec roku zdałem sobie sprawę (bez żalu i pretensji), że Zelwerowicz traktuje mnie jako <<tausendtkünstlera>>[12] i znając opinię kolegów na temat <<pupila>>- zwyczajnie znęcał się nade mną – czy to w formie obłędnych terminów na wyuczenie się nowej sceny, czy polecając mi różne sprawy organizacyjne, czy wówczas, gdy wyznaczał mi spotkanie na mieście, albo u siebie w domu na Szczyglej wg znanych przez <<Zelwerczyków>> metod np. o godz.7.42.Wolno było wówczas zjawić się o minutę wcześniej, ale nie było śmiałka, który usiłowałby szukać tłumaczenia za jednominutowe spóźnienie”[13].
Zelwerowicz wymyślał bardzo różnorodne ćwiczenia dla swoich studentów, prosił, aby zagrali jakąś rolę np. jąkając się albo utykając. Sprawdzał w ten sposób nie tyle umiejętność wykonania tego, ile konsekwentność, czy pamiętają o tym w każdym momencie.
Prosił o pracę nad głosem, by zagrali tę samą postać np. Chochoła raz szeptem, raz krzykiem.
Któregoś dnia Koczanowicz dostał zadanie, aby odegrać scenę grzecznego powitania dwóch dam w salonie, gdy (w ramach utrudnienia) miał w rękach: parasol i bukiet kwiatów, pod pachą paczkę, a na głowie kapelusz.
W 1933 r., czyli na ostatnim roku szkoły, przygotowując się już do dyplomu, Koczanowicz został zatrudniony jako osobisty sekretarz dyrektora Zelwerowicza. Choć to zatrudnienie miało zdaniem samego zainteresowanego, znamiona ,,normalnego gwałtu psychicznego”[14]. ,,Wczesnym rankiem zajeżdżałem przed dom na Szczyglej dorożką, którą, z własnej kieszeni opłacał Zelwer i jeździliśmy z podaniami, paszportami, afiszami po wszystkich zainteresowanych ministerstwach i urzędach”[15], by doprowadzić do szczęśliwego końca wyjazd studentów na Łotwę.
Szkolni koledzy i koleżanki
Szkołę teatralną, która wówczas nazywała się już Państwowym Instytutem Sztuki Teatralnej, w 1933 r., czyli wraz ze Zbigniewem Koczanowiczem, skończyło jeszcze 11 osób:
– Halina Friedberg
-Maria Kaniewska
-Alicja Matusiakówna
-Jadwiga Pytlasińska
-Rena Tomaszewska
-Maria Zakrzewska
-Jan Koecher
-Leopold Skwierczyński
– Stanisław Szpieganowicz
– Karol Tomaszewski
-Marian Trojan
Andriusza
Nina Andrycz była szkolną koleżanką Koczanowicza, jednak studiującą rok niżej. Już jako studentka traktowała zawód aktora z najwyższym szacunkiem i jako misję.
Koczanowicz wyreżyserował i była to jego pierwsza debiutancka praca w tym zawodzie: ,,sceny dramatyczne z <<Zygmunta Augusta>>, monolog Ofelii w transkrypcji Wyspiańskiego i zbiorową recytację fragmentów z rapsodu <<Pogrzeb Kazimierza Wielkiego>>”[16].
,,Nina Andrycz grała Ofelię na pierwszym przedstawieniu. Któregoś dnia, w czasie przerwy między wykładami, Zelwerowicz otworzył drzwi gabinetu i powiedział do stojących na korytarzu uczniów: <<Poproście do mnie Ofelię!>>. << Którą?>>- zapytał, któryś z kolegów-<<Premierową!>>”[17]. W kontekście tego, że w 1947 r. (a więc 14 lat później) Andrycz poślubiła premiera Józefa Cyrankiewicza, brzmi to jakoś profetycznie.
,,Gdy przyszedł dzień pierwszego występu, mieliśmy wszyscy, ze mną na czele jako reżyserem, tak obłędną tremę, że droga Nina weszła na scenę ze złotym zegarkiem na ręku. Siedziałem za kulisami i pierwszy zauważyłem tę nieszczęsną, anachroniczną ozdobę. Bałem się tylko, żeby Ninka tego nie zauważyła w czasie, bardzo dobrze zresztą, wypowiadanego tekstu tego popisowego monologu. Niestety- zauważyła! W czasie, któregoś: <<Mości Książę!>> przy wykonywaniu czołobitnego ukłonu dworskiego- spojrzała na rękę. Zrobiło mi się serdecznie jej żal. To jest okropna świadomość dla każdego aktora. Opanowała się jednak, jak doświadczona i rutynowana aktorka, i szczęśliwie dobrnęła do końca. Zbiegła za kulisy. Wówczas-na naszych oczach wykonała coś, co mimo wszystkich cech desperacji i prawie histerii-zaimponowało nam wszystkim. Jednym szarpnięciem ręki zerwała z przegubu to niefortunne cacko i z całym rozmachem trzasnęła nim o ziemię. Zaniemówiliśmy z wrażenia, a Ninka- biedaczka wybuchnęła płaczem”[18]– wspomina Koczanowicz.
Jak widać, Nina Andrycz już nawet jako bardzo młoda dziewczyna, była osobą ambitną i dążącą do perfekcji.
Irka
,,Na kilka dni przed tym właśnie [końcowym przyp. red.] egzaminem, w towarzystwie kolegów, po przedpołudniowych próbach wychodziłem ze szkoły. Na parterze- przy drzwiach wyjściowych zatrzymała nas młoda dziewczyna, w skromniutkim płaszczyku i granatowym szkolnym bereciku na głowie. << Przepraszam bardzo, czy panowie są ze szkoły teatralnej, czy z konserwatorium?>> <<-Ze szkoły>>- odpowiedzieliśmy prawie chórem […] Twarz dziewczęcia wyraźnie rozanieliła się. <<Bo ja właśnie, proszę panów, chcę zdawać do szkoły!>> <<Gdzie jest sekretariat? Chciałam złożyć papiery>>. Zmierzyliśmy rezolutne dziewczę oczami fachowców i jeden z kolegów powiedział: <<Sekretariat jest na drugim piętrze, ale musimy panienkę uprzedzić, że egzaminy są bardzo trudne, wiele osób odpada, ilość miejsc jest bardzo ograniczona>>. Dziewczyna uśmiechnęła się trochę zalotnie i oświadczyła z dość pewną minką:<< O! Proszę się nie obawiać, ja zdam ten egzamin. Chcę być aktorką charakterystyczną. Ja jestem komiczka!!!>>. Było to powiedziane jakoś tak szczerze i spontanicznie, że roześmialiśmy się wszyscy serdecznie […] Spytaliśmy ją jeszcze o nazwisko, wyjaśniając, że chcemy po egzaminach sprawdzić wyniki na wywieszonej liście przyjęć. Po dwóch tygodniach lista została wywieszona, a na niej z pierwszą, najwyższą lokatą figurowała nasza znajoma w granatowym bereciku-Irka Kwiatkowska”[19].
Koleżanka koleżanki
Latem 1931 r. koleżanka z roku (wtedy mówiło się z kursu) Maria Kaniewska poprosiła Koczanowicza i kilku jeszcze kolegów, by przesłuchali i ocenili obiektywnie dwie jej koleżanki, które mieszkały z nią, jak to się wówczas mówiło: na pensji, i również marzyły o aktorstwie. Stremowane dziewczęta zadeklamowały po kilka wierszy. Ta, którą ocenili pozytywnie, postanowiła podejść do egzaminu, a druga zrezygnowała z marzeń o aktorstwie. Tą pierwszą była Elżbieta Barszczewska.
Ta sama, o której z dużą niechęcią wypowiadała się Teresa Roszkowska [do przeczytania tu *]
Koniec szkoły
18 czerwca 1933 r. nadeszły egzaminy końcowe. Na egzamin teoretyczny Koczanowicz przygotował twórczość Jerzego Szaniawskiego ze specjalnym uwzględnieniem sztuki ,,Żeglarz”, ją też w własnej reżyserii musiał zaprezentować w części praktycznej egzaminu, gdzie otrzymał również zadanie odegrania roli Ciszewskiego ze sztuki Korzeniowskiego,, Mąż i konkurent” oraz rolę Poety z ,,Wesela” Wyspiańskiego.
Tradycją szkoły wymyśloną i zapoczątkowaną przez samego Aleksandra Zelwerowicza był doroczny bankiet pożegnalny dla studentów ostatniego roku, organizowany w mieszkaniu dyrektora przy ul. Szczyglej.
Zelwer znany z tego, że dokarmiał najbiedniejszych studentów (owo dokarmianie polegało na tym, że niektórych zapraszał do siebie na posiłki, a innym wykupował płacąc za nie z własnej, prywatnej kieszeni, obiady w stołówce Sióstr Szarytek przy ul. Kopernika), tego wyjątkowego, pożegnalnego wieczoru również sowicie nakarmił i napoił swoich studentów.
Zbigniew, znając legendy krążące wśród starszych roczników o owym bankiecie, zdawał się być przygotowany na każdą ewentualność, miał ze sobą nawet ,,maleńką, płaską buteleczkę z tzw. wówczas <<angielskimi solami>> trzeźwiącymi”[20].
Koczanowicz w lekko upojnym nastroju, wróciwszy do domu, przed lustrem w łazience skłonił się i powiedział: ,,Witam pana artystę!”[21].
Teatry na prowincji
Warto wspomnieć, iż przed wojną wszystkie instytucje, czy to oświatowe czy kulturalne działające poza Warszawą, określano mianem prowincji. Nie inaczej było z teatrami. I nie nosiło to znamion pejoratywnych konotacji. Zwłaszcza, że przeciętne gaże aktorów zatrudnionych w teatrach prowincjonalnych, znacznie (czasem kilkukrotnie) przekraczały zarobki aktorów teatrów warszawskich.
Toruń 1934/1935
Dyrektorami Teatru Ziemi Pomorskiej w Toruniu [obecnie to Teatr im. Wilama Hożycy] w sezonie 1934/35 byli Władysław Bracki i Stefan Korecki.
Toruńska gaża Koczanowicza wynosiła wówczas 225 zł plus dopłata za przedstawienia objazdowe. Zatrudniony został jako aktor i kierownik właśnie jednej z grup objazdowych.
Aktorzy mieszkali zwykle w wynajmowanych na starówce pokojach, które pozyskiwali albo z ogłoszeń wywieszonych w oknach, albo zamieszczanych w prasie.
Teatr działał prężnie, posiadając prawa teatru miejskiego, co upoważniało go do państwowych dotacji, wystawiał mnóstwo premier, nawet co dwa tygodnie.
Tempo pracy określane czasem nawet jako mordercze, narzucone w szkole przez przezornego Zelwerowicza, przydało się więc Koczanowiczowi szybciej niż się tego spodziewał.
Zagrał 22 role (w tym 6 dużych, udanych i znaczących) w szesnastu premierach tamtego sezonu i uczestniczył w 20 spektaklach (powtarzających się) wyjazdowych. Było więc niezwykle pracowicie.
Podczas spektakli wyjazdowych aktorzy mogli poczuć się, jak największe gwiazdy, bowiem witani byli zwykle z ogromną serdecznością i honorami. Miejscowi wielbiciele teatru, zwykle ludzie wykształceni i zamożni, wnosili na scenę kosze kwiatów, zapraszali na kolacje do lokali, adorowali, hołubili, a nawet opłacali zań rachunki.
Toruński zespół składał się z 24 osób, a jego trzon stanowili: Stanisława Mazarekówna, Lucyna Bracka, Hanna Małkowska, Wanda Stanisławska, Jadwiga Kopijowska, Janusz Staszewski, Jerzy Szyndler, Leopold Kielanowicz, Władysław Bracki, Bolesław Loedl i Stanisław Kwaskowski.
Warto dodać, że wszystkie kostiumy, rekwizyty i scenografie podróżowały koleją (w pociągach osobowych) razem z ekipą. Musiały być więc stosunkowo lekkie i kompaktowe.
Objazd w sezonie 34/35 dotyczył 25 miast, te o których wspomina Koczanowicz to: Gdańsk, Sopot, Chojnice, Wejherowo, Starogard, Tczew, Kartuzy, Ciechocinek, Inowrocław (dwa ostanie określane były wówczas mianem kurortów).
Z Toruniem wiąże się kilka zabawnych anegdot.
W Toruniu stacjonował wtedy jeden z dywizjonów lotniczych. A trzeba pamiętać, że przed wojną wojskowi trzymali się blisko z tak zwanym środowiskiem teatralnym (przychodzili na premiery, wysyłali kwiaty ulubionym aktorkom, zapraszali na kolacje i rauty), następowało to za obopólną zgodą i pewnie korzyścią. Jeden z tamtejszych lotników, niejaki Mieczysław Lisiewicz wraz z żoną Aleksandrą napisali sztukę pt. ,,Nocne loty”. Po premierze wybuchł skandal na cały Toruń, a najgłośniej protestowały żony lotników. Poszło o jedną ze scen, w której przebywający akurat w kasynie oficerowie, dowiadują się o śmierci podczas lotu jednego ze swych przyjaciół pilotów. W scenie tej wszyscy stoją na baczność, po czym wypijają szampana nalanego im do kieliszków chwilę wcześniej przez najwyższego szarżą oficera, który nalewa też trunku do dodatkowego kieliszka i symbolicznie ciska nim o ziemię. Na koniec wszyscy żołnierze salutują.
Skończyło się szlochem na widowni i oficjalnym pismem zakazującym pokazywania fałszywego i zdaniem piszącego krzywdzącego obrazu lotników, czy szerzej polskich bohaterów. Sztukę dość szybko zdjęto z afisza, ponieważ zła fama wyszła także poza Toruń.
Inna historia wiąże się z gwiazdą, jaka przybyła ze stolicy na gościnne zaproszenie prowincji, a była to sama Maria Przybyłko-Potocka, czyli jedna z największych aktorek przedwojnia.
Dyrektorowa Lucyna Bracka obawiając się jednak o frekwencję, namówiła i przekupiła grupę młodych wyrostków, napotkanych przed teatrem, do tak zwanej klaki, czyli oklaskiwania wybranego aktora. Młodzież obawiała się tylko jednego, jak rozpozna właściwą aktorkę. Na to miała jednak sposób pani Lucyna, która poprosiła, by najgłośniej oklaskiwali pierwszą kobietę, która pojawi się na scenie. Traf jednak chciał, że tego wieczoru przed Przybyłko-Potocką, niemo przeszła przez scenę sama dyrektorowa, otrzymując tym samym grad zamówionych owacji, gdy tymczasem pojawienie się gwiazdy przeszło w milczeniu. Speszona i załamana tym, co się wydarzyło dyrektorowa, padła przed panią Marią na kolana, streszczając całe zdarzenie.
Opowiem jeszcze anegdotę dotyczącą samego pana Zbigniewa. Otóż świadomy tego, że jego emploi dalekie jest od amanta, w sztuce ,,Arleta i zielone pudła” podjął się zagrania roli wbrew warunkom, choć wyraził sprzeciw, czego nie ukrywał przez reżyserem. W ,,Gazecie Toruńskiej” nazajutrz po premierze ukazała się recenzja, której ostatnie zdanie brzmiało: ,, Do amantów w dalszym ciągu nie mamy szczęścia-p. Koczanowicz”[22].
Jeden z dyrektorów Stefan Kordowski po zakończeniu sezonu opuszczał Toruń, obejmując dyrekcję teatru w Poznaniu. Zabrał ze sobą troje aktorów: Wandę Stanisławską, Bolesława Loedla oraz naszego bohatera Zbigniewa Koczanowicza.
Poznań 1935/1936
Zespół poznański liczył 28 osób, ale sam gmach teatru przy ul. Dąbrowskiego nie sprawiał pozytywnego wrażenia. Jednak oddajmy głos zainteresowanemu: ,,Zarówno widownia, maleńka scena jak i dwie wspólne garderoby w podziemiach pod sceną, przedstawiały raczej widok żałosny. Stare to było, zaniedbane i jak na poznańskie zamiłowanie do ładu, porządku i czystości, nie przysparzało władzom miejskim powodów do dumy. Typowy na tamte czasy raczej <<kinoteatr>> peryferyjny”[23].
Po pięknym, okazałym gmachu budynku teatru toruńskiego, którego elementy barokowe, rokokowe, secesyjne zachwycają do dziś, było to prawdopodobnie druzgocące.
Wkrótce okazało się, że może być jeszcze gorzej, bowiem ktoś nie wyłączył żelazka, od którego wybuchł w teatrze pożar, spłonął dół budynku: sutereny, podscenie oraz kostiumy, a nawet prywatna odzież i obuwie aktorów.
Aktorzy mieszkali w wynajętych dla nich na kredyt przez dyrekcję teatru, pokojach Hotelu Polonia.
W skład zespołu oprócz rzecz jasna pana Zbigniewa, wchodzili: Katarzyna Żbikowska, Teofila Koronkiewicz, Blanka Olszańska, Halina Taborska, Zygmunt Noskowski, Czesław Kaden, Kazimierz Przystański, Józef Tylczyński, Stefan Drewicz. Po pewnym czasie dołączyła jeszcze Nuna Młodziejowska-Szczurkiewiczowa oraz Jerzy Sulima-Jaszczołt, Ludwik Tatarski i Zdzisław Nowakowski.
Gaża poznańska Koczanowicza wynosiła 250zł.
Gwiazdą, która wsparła gościnnie teatr poznański, był Józef Węgrzyn ze sztuką autorstwa Grzymały-Siedleckiego ,,Spadkobierca”. To był jedyny raz, gdy Koczanowicz zagrał z jednym ze swych mistrzów- Węgrzynem. W momencie, gdy Koczanowicz spisywał swe wspomnienia, zawarł ten zachwyt w jednym, ale jakże wymownym zdaniu: ,,Minęło 37 lat, a ja do dnia dzisiejszego pamiętam i słyszę tę scenę, jak gdyby to było wczoraj”[24].
Z czasów poznańskich warto wspomnieć o aktorze i reżyserze Zbigniewie Ziembińskim, z którym Koczanowicz znał się od czasu debiutu w ,,Nocy listopadowej”, czyli od 1930 r.
Ziembiński był najbardziej znany z roli Chopina w sztuce Iwaszkiewicza ,,Lato w Nohant”, którą wyreżyserował.
Tej samej zresztą, która później przyniosła sławę Ninie Andrycz grającej w niej młodziutką Solange. Heroina scen polskich, jak określano Andrycz wspominała tę rolę, jeszcze po latach, niezwykle ciepło.
I tak obaj panowie Józef Węgrzyn i Zbigniew Ziembiński przybywszy do Poznania, odbywali z częścią poznańskiego zespołu teatralnego: męskie Polaków rozmowy. O ile z tym pierwszym bywały zwykle suto zakrapiane, o tyle z drugim raczej ciche, kameralne.
Trzecią gwiazdą świecącą poznańskie triumfy był aktor komediowy Władysław Walter, który przybył, by wystąpić w sztuce ,,Małżeństwo Loli”. Tego aktora Koczanowicz również znał już wcześniej, tj. od 1932 r., gdy statystował w filmie: ,,Ułani, ułani”. Walter był wesołkiem, którego przezabawne: historyjki, anegdoty, kawały i powiedzonka obiegały stolicę. Niestety: ,,jedno z nich kosztowało go kilkuletnią przerwę w występach filmowych. Za bardzo zaufał swojej osobistej, aktorskiej nietykalności i w jakimś licznym gronie pozwolił sobie na puszczenie w obieg zagadki: <<Dlaczego spodnie Marszałka [chodzi oczywiście o Józefa Piłsudskiego] spadają na buty?>>- <<Bo były krojone na wielkiego człowieka!>>’’. W tamtych czasach był to ryzykowny dowcip. Nie z gatunku <<dożywotnich>>, ale pozbawiony sankcji i bogaty w konsekwencje”[25]– spointował Koczanowicz. Jak widać żadna władza nie lubi krytyki, nawet w formie satyrycznej.
W ulubionej poznańskiej kawiarni Esplanada pan Władysław pokazywał kolegom sztuczkę, jak podbija palcami niedopałek, którym bezbłędnie trafia do swojej wiśniowej cygarniczki. Z dumą oświadczył, że nauczył go tego ukochany, dziesięcioletni syn Wawrek.
Wojenna historia splotła tragicznie losy Węgrzyna i Waltera, obaj bowiem stracili swych ukochanych synów, pierwszy: Mieczysława (również aktora), który zginął w Oświęcimiu, drugi zaś Wawrzyńca, który zginął walcząc w powstaniu warszawskim. Obaj ojcowie, przeżywszy wojnę, nigdy nie pogodzili się z tą stratą i nie podnieśli z przeżytego dramatu osobistego. Węgrzyn popadł w alkoholizm i chorobę psychiczną, Walter ,,stał się zgorzkniałym neurastenikiem i właściwie samotnikiem. […] Był to już zupełnie inny człowiek”[26].
W stolicy Wielkopolski zetknął się także Koczanowicz z Ludwikiem Solskim- jasną gwiazdą na ówczesnym firmamencie.
W Poznaniu Koczanowicz zagrał 20 ról, w tym aż 10 pierwszoplanowych. Do najważniejszych aktor zaliczył trzy: Kwadratowy łeb w ,,Maturze”, lokaj Jan w ,,Antychryście” i ojciec Fulton w ,,Pierwszym legionie”.
I w tej pierwszej, lubianej przez Kochanowicza sztuce ,,Matura”, wypatrzył go i upolował niczym jastrząb pisklę, dyrektor bydgoskiego teatru– Władysław Stoma, prywatnie szwagier dyrektora Kordowskiego (ich żony Helena Czechowska i Jadwiga Korecka były siostrami).
Stoma podkupił Koczanowicza do Bydgoszczy.
Bydgoszcz 1936/1937
Wraz z Koczanowiczem przeszli z Poznania do Bydgoszczy także: Halina Michalska i Zdzisław Nowakowski.
Dyrektorem był tam wspomniany Stoma, natomiast zastępcą Władysław Polak nazywany przez zespół Władysławem Drugim, bez którego dyrektor nie podejmował żadnych istotnych decyzji, zwłaszcza finansowych, ale także administracyjnych. Był on również miłośnikiem malarstwa i cały jego gościnny dla aktorów dom, był wypełniony obrazami, i to nie byle jakimi, bowiem np. znajdowały się tam arcydzieła malarstwa Juliusza Kossaka czy Leona Wyczółkowskiego.
Gaża bydgoska wynosiła 275zł i wypłacana była regularnie i punktualnie.
W Bydgoszczy zagrał Koczanowicz: 22 premiery w sztukach dramatycznych i 6 w operetce.
Sam aktor tak to wspomina: ,,Zgodnie z warunkami umowy występowałem w tym sezonie aż w sześciu operetkach. W czterech grałem epizody charakterystyczne, niczym nie różniące się od tych, jakie grałem w dramacie, ale już w <<Zakochanej Królowej>> miałem epizod wokalny, a w <<Adrienne>> i śpiewałem, i tańczyłem kozaka jako solista. Zwłaszcza ta ostatnia operetka kosztowała mnie dużo trudu i bardzo wiele tremy. Bałem się mojego występu wokalnego w towarzystwie rutynowanych śpiewaków […] Byłem jednak zadowolony, że mogłem poznać i tę dziedzinę sztuki, a w dodatku mój kozak, dość brawurowo […] zakończył się wywołaniem do bisowania”[27].
Teatr bydgoski ,,we wszystkich pomieszczeniach lśnił czystością i mógł służyć za wzór panującego w nim porządku. Cały personel techniczny, administracyjny i pomocniczy składał się z ludzi znających dobrze swoje obowiązki i wywiązujących się z nich bez zarzutu. Czuło się wszędzie wszechobecną dyscyplinę i dobrze zorganizowany podział pracy i odpowiedzialności”[28].
Teatr bydgoski nie występował objazdowo, więc trzon jego publiczności stanowili niemal wyłącznie mieszkańcy miasta, co wpływało na konieczność częstej zmiany repertuaru.
Łącznie przez 4 lata w Bydgoszczy Koczanowicz miał 68 premier, wcielając się w 83 postaci sceniczne, w tym 10 ról pierwszoplanowych i znaczących. Najważniejsza, główna rola to Flavius w ,,Zburzeniu Jerozolimy”.
W Bydgoszczy dorabiał Koczanowicz, jak to określił w swej książce popołudniówkami szkolnymi i po jednej z nich przed teatrem zebrała się grupka młodzieży, mająca plan wygwizdania lub zrobienia czegoś przykrzejszego aktorowi, na znak protestu przeciw, jak to określono: znęcaniu się nad uczennicą[29], co Koczanowicz ostrzegany przez portiera, by nie wychodził stałym wyjściem dla aktorów, uznał za incydent zabawny[30].
Pracę i swój rozwój w teatrze bydgoskim oceniał Koczanowicz pozytywnie i być może pozostałby tam na kolejny piąty już swój sezon, gdyby nie nagła i zaskakująca propozycja z …wileńskiego teatru na Pohulance.
Wilno 1937/38
Koczanowicz otrzymał list z Wilna, od dyrektora teatru na Pohulance Mieczysława Szpakiewicza, zwanego przez kolegów Szpasiem, z propozycją współpracy i gażą 450zł. A przypomnijmy, że ta bydgoska gaża wynosiła 275 zł. Ponadto przedwojenne Wilno było uznawane za miasto z najniższymi cenami w Polsce. Było więc tanio i niespiesznie, panowała tam bowiem kresowa dewiza: ,,Pospieszysz- ludzi rozśmieszysz”[31], której, jak zauważył aktor, mieszkańcy zdawali się hołdować.
Teatr położony był (i do dziś tam istnieje) na pięknym zielonym wzgórzu zwanym Pohulanką, stąd właśnie jego nazwa.
Koczanowicz zamieszkał w Hotelu Georga i tam też spożywał posiłki. Pierwszym co zamówił były kołduny w rosole, do których dołączono ćwiartkę białej wódeczki. Na protesty Koczanowicza, że przecież nie zamawiał alkoholu, kelner odpowiedział z kresowym zaśpiewem: ,,A ty skąd przyjechał- a? Do kołdunów sia nie napijesz – nu co ty?”[32]. Wilno przywitało więc Koczanowicza swoją rubasznością i wesołością.
Pierwszą rolą, jaką mu powierzono była rola rzeźbiarza Claisingera w sztuce Iwaszkiewicza ,,Lato w Nohant”. Był nią zaskoczony, nie bardzo bowiem potrafił wyobrazić sobie siebie jako brutalnego samca[33].
Wysoko postawiona poprzeczka przez reżysera i zarazem dyrektora Szpakiewicza, twórcę stawiającego na ambitny repertuar, a do tego obecność na próbie generalnej i premierze samego autora sztuki, przysparzały zapewne aktorom stresu, ale i dodawały prestiżu.
,,Niektórzy z warszawskich recenzentów po prapremierze […] mieli pretensje do autora, że pokazał Fryderyka <<w szlafroku>>, że zdjął go z <<cokołu narodowego kultu>>, a tymczasem właśnie taki Chopin, rozkapryszony, schorowany, ale ciągle żyjący swoją muzyką, awanturujący się o kurze udko czy źle uprasowaną kamizelkę, ale pełen gorączkowego poszukiwania właściwej frazy muzycznej dla rodzącej się nowej kompozycji –właśnie taki Chopin, nie z brązu, stawał się dla nas bliższy, bardziej ludzki i zrozumiały”[34] –pisał Koczanowicz, ukazując w tym swoją dalekowzroczność, wyprzedzając niejako epokę. Dziś to myślenie bliskie jest bowiem wielu twórcom, odbrązowienie, odpomnikowienie – ale wtedy był to nowatorski nurt myślowy.
To eskalowało, działało na publiczność, która nagrodziła aktorów gorącym aplauzem i owacjami.
Warto wspomnieć, że wszystkie dekoracje w sezonie teatralnym 1937/38 na Pohulance wykonywał ten sam scenograf, a właściwie para scenografów: Kamila i Jan Golusowie.
Wilno to był okres zabawy w lokalach Zacisze i Bukieta, gdzie najczęściej można było spotkać aktorską brać.
Aktorzy w Wilnie byli po prostu kochani, zapraszano ich na kuligi, wspólne śpiewy, szanowano i zabiegano o nich, jako o pożądaną klientelę w sklepach, wszędzie otrzymywali 10% rabat. Przywołuje nawet Koczanowicz scenkę ze sklepu, gdzie właściciel mówi: ,,A czy ja się pytam o pieniądze? Zapłaci pan w dwóch ratach. Pierwsza jak pan będzie miał, druga, jak pan będzie chciał”[35].
Dalej też pisał: ,,My, aktorzy, czuliśmy otaczającą nas życzliwość i szczerą przyjaźń. Wszystkich wilnian cechowała jakaś słowiańska dobroduszność, pogoda, ufność do ludzi i wrodzona łatwość uśmiechania się do bliźnich”[36].
W Wilnie Koczanowicz wyreżyserował spektakl ,,Szóste piętro”, w którym grała m. in. Irena Jasińska-Detkowska, uchodząca za przesadnie dosadną komiczkę. W sztuce mowa jest o tym, że bohaterka przez nią grana, wybiera się na ślub sąsiadki w kapeluszu przypominającym nocnik. Aktorka zamówiła więc u modystki kapelusz z prawdziwym nocnikiem, co nie spotkało się z aplauzem reżysera, który uważał, że nie w dosłowności sztuka. I z wielkim trudem odwiódł od tego pomysłu panią Irenę.
Grał w sztukach: ,,Uczone białogłowy”, ,,Pierwszy legion”, ,,Nieusprawiedliwiona godzina”, ,,Walący się dom”, ,,Szklanka wody”, ,,Ostatnia nowość”, ,,Wilki”, ,,Mąż z grzeczności”, ,,Miła rodzinka”, ,,Szóste piętro” oraz najbardziej ambitnej ,,Orestei”.
W dobrym tonie było robienie sobie żartów na scenie. Jednak Koczanowicz nie był tym delikatnie mówiąc zachwycony: ,,Nie jestem specjalnie wrażliwy na koleżeńskie figle na scenie, raczej zawsze mnie one złoszczą […][37] . Muszę jednak z miejsca zastrzec, że były to kawały mieszczące się organicznie w ich rolach i w niczym nie godziły w sens danej sceny […] Liczne są i powszechnie znane kawały niezamierzone, jak <<sypki>>, czy wynikające z przypadków technicznych, jak rekwizyty, efekty akustyczne czy świetlne. Te bywały często najzabawniejsze i od nich trudno jest się obronić. Natomiast kawały robione świadomie przez współgrających, najczęściej przeszkadzają w pracy, obniżając wartość spektaklu i przeważnie wystawiają niezbyt chlubne świadectwo autorom”[38]– twierdził Koczanowicz.
Jeszcze gorzej znosili aktorzy niesmaczne żarty młodzieży podczas przedstawień dla szkół.
,,Młodzież, czuliśmy to, przychodziła pod eskortą nauczycieli dla kontynuowania studiów, a nie z przyjemnością i z własnej woli. Mieliśmy nawet jeden przykry incydent, gdy zmuszeni byliśmy przerwać spektakl i kazać spuścić kurtynę, ponieważ zaatakowani zostaliśmy – przez kilku czy kilkunastu źle pilnowanych łobuzów – strzelaniną z grochu, wydmuchiwanego ze specjalnie przygotowanych rurek. Odmówiliśmy dalszego grania. Dopiero, gdy przyszła za kulisy delegacja młodzieży z przeprosinami i z solenną obietnicą, że sami będą czuwać nad zachowaniem widowni, a sprawców łobuzerskich wybryków odnajdą i odpowiednio napiętnują, zgodziliśmy się kontynuować spektakl”[39].
Z Wilna na święta Bożego Narodzenia udawał się Koczanowicz do rodzinnej Łodzi. Z Teatru na dworzec był kawał drogi, a sztuka, która kończyła się 20 minut przed odjazdem pociągu, nie napawała optymizmem, że na ów pociąg zdoła zdążyć. Aktor grający główną rolę- Leon Wołłejko grał bardzo powoli, jakby celebrując i cedząc każde słowo i nawet prośby reżysera by nieco przyspieszył, nie odnosiły rezultatu. Jednak tamtego świątecznego dnia, od początku utrzymał wartkie tempo i Koczanowicz na swój nocny pociąg zdążył. Mało tego, zachwycony reżyser zdołał od tamtej pory, wymóc podobny bieg akcji na wszystkich kolejnych przedstawieniach.
Gościnnie reżyserował w Wilnie także Schiller, obsadzając Koczanowicza w roli Zygmunta, ale też jednocześnie powierzając mu funkcję swojego asystenta. W przedstawieniu śpiewał z przyjemnością dwie piosenki: ,,Zgrzytnęły zżarte rdzą zegary” i ,,Brzydka kochanka”- i jedną (jako tenor) ,,Hej, flisacza dziatwo”- z musu.
Zatem śpiewanie wciąż do niego wracało.
Dyrektor Szpakiewicz realizując się i mając ambicje tworzenia teatru idei, wartości i misji, jednocześnie zalegał z gażami od trzech miesięcy, co spowodowało, że koledzy wyznaczyli Koczanowicza na swego przedstawiciela i delegata z ramienia zarządu koła ZASP-u do Zarządu Głównego w Warszawie, któremu przewodził prezes Józef Śliwicki. Raport dostarczył Koczanowicz i jak nie trudno zgadnąć, utracił tym samym łaski Szpasia.
W prawdziwy zachwyt wprowadzała Koczanowicza aktorka Stanisława Wysocka, była jego mentorką, kimś w rodzaju aktorskiego guru, zachwycał się jej talentem. Tak pisał o jej roli w sztuce ,,Miła rodzinka”: ,,Oczywiście zdaję sobie sprawę, że patrząc na grę Stanisławy Wysockiej w tej właśnie roli, widziałem to wspaniałe aktorstwo oczami człowieka od lat zafascynowanego jej wielkim talentem. Tak. Niewątpliwie ma to swoje <<stronnicze>> znaczenie, ale widziałem panią Stanisławę również i w takich rolach, gdzie podziwiałem jej wspaniały głos (<<Pallas >>Atena), czy znakomicie prowadzony dialog i urocze poczucie humoru (Prababka w <<Starym winie>>, nigdy jednak nie było to urzeczeniem całkowitym, zachwytem i podziwem bez reszty. A tak było właśnie w tej roli. […] Na dalszych przedstawieniach przyjmowaliśmy już tę scenę względnie spokojnie, ale pierwszy spektakl- premierowy- był dla nas wszystkich zupełnie wstrząsającym przeżyciem. Dla mnie przeżyciem jedynym w ciągu wszystkich lat pracy aktorskiej”[40]– pisał Koczanowicz, wspominając scenę umierania staruszki granej przez Wysocką.
Sezon teatralny dobiegał końca, dyrektor Szpakiewicz podjął decyzję o przeniesieniu się do teatru we Lwowie, a Koczanowicz znów stawał przed decyzją, co dalej.
I tu wkracza życie, realizując swoje czasem najdziwniejsze i najmniej spodziewane scenariusze.
Nowym dyrektorem zostaje Ronard Bujański z Krakowa, który proponuje Koczanowiczowi pozostanie w teatrze na Pohulance na kolejny sezon, z gażą podwyższoną o 50 zł, czyli 500 zł. Podpisują umowę.
Szybko jednak okazuje się, że Bujański ma tyluż zwolenników, co przeciwników, a ci drudzy zdają się być dosyć ofensywni. Otóż następuje pewien rozłam i część środowiska opowiada się za kandydaturą na dyrektorskie stanowisko Nuny Młodziejowskiej-Szczurkiewiczowej.
W prasie pojawia się, jakiś wygrzebany z zamierzchłości, obrazoburczy wiersz Bujańskiego, podpisany dość jednoznacznym pytaniem, czy w mieście słynącym z kultu Marii Ostrobramskiej, bezbożnik może zostać dyrektorem?!
W rezultacie atmosfery szkalowań i kalumnii Bujański poddaje się i rezygnuje ze stanowiska.
Kiedy zwolennicy Szczurkiewiczowej byli już niemal pewni zwycięstwa swojej kandydatki, Kaczanowicz przystąpił do rozmów z nią, w wiadomej materii zatrudnienia. Gdy uzgodnili, że wszystkie decyzje Bujańskiego pozostają w mocy, życie znów zaskoczyło. Otóż, niemal niczym królik z kapelusza, wyskoczył całkiem nowy kandydat–Leopold Pobóg-Kielanowski i ostatecznie to z nim miasto podpisało kontrakt na kolejny sezon.
I tak w lipcu 1938 r. Koczanowicz zostaje, jak sam przyznał, na lodzie.
Warszawa 1938/1939
Jak trwoga to do … Warszawy, do Zelwerowicza, który właśnie objął dyrekcję Teatru Narodowego.
,,Mogę pana zaangażować na etat aktorski, ale do obowiązków pana będzie również należała asystentura reżyserska i doprowadzenie do porządku biblioteki teatralnej. Gaża 275 złotych”[41]– powiedział Zelwer, nim Koczanowicz zdążył go o cokolwiek zapytać. Zaskoczenie, radość, ale i niepewność towarzyszyły aktorowi. Spadek gaży niemal o połowę i to w Warszawie, jednym z najdroższych wówczas miast, nie brzmiał zachęcająco. Jednak, czy było inne wyjście?! Umowa została przypieczętowana, a powrót do Warszawy nieunikniony.
Ten sezon określa Koczanowicz jako regres artystyczny.
Pierwszą sztuką na otwarcie sezonu była ,,Szkoła obmowy”. A dalej: ,,Zielony frak”, ,,Zemsta”, ,,Szaleństwo”, ,,Mazepa”, ,,Żywy ładunek”, ,,Nasze miasto”, ,,Grube ryby”, ,,Popielaty welon”, ,,Samuel Zborowski”, ,,Wesele Fonsia” i rozpoczęte próby do ,,Baby dziwo”.
Pracując w Teatrze Narodowym, Koczanowicz postanawia rozpocząć równolegle studia na wydziale reżyserskim.
Ma o tym zadecydować komisja egzaminacyjna w składzie: Leon Schiller, Stanisława Wysocka, Aleksander Zelwerowicz i Aleksander Węgierko.
Koczanowicz zdaje w sesji popołudniowej, ale już od rana przysłuchuje się i przypatruje zdającym, co wzmaga w nim tremę i stres. Zaczyna żałować, że nie wybrał się później, dopiero bezpośrednio na własny egzamin. Uświadamia sobie, że nie zna odpowiedzi ani na pytanie o kolejność powstawania dramatów Słowackiego, ani o datę śmierci Szekspira. Okazuje się, że wszystkie te nerwy były zbyteczne; bowiem komisja słowami Schillera wypowiedziała: ,,Proszę państwa, pan Koczanowicz, nasz absolwent wydziału aktorskiego z rocznika 1933, jest obecnie aktorem Teatru Narodowego […]. Jak wynika z jego zawodowego życiorysu odbył praktykę w teatrach: Polskim, a następnie w Toruniu, Poznaniu, Bydgoszczy i Wilnie. W tym czasie reżyserował już dwa przedstawienia dziecięce i w Wilnie sztukę <<Szóste piętro>>. W Wilnie spotkaliśmy się. Był moim asystentem w <<Królowej przedmieścia>>. Również w Polskim w <<Zbrodni i karze>>. Pan Zbigniew interesuje się reżyserią już od czasu studiów na wydziale aktorskim. […] No cóż- panie Zbigniewie? Chciałby pan studiować na naszym wydziale reżyserskim? – Bardzo – panie profesorze. Schiller rozejrzał się po wszystkich siedzących za stołem, uśmiechnął się i powiedział: <<Myślę, że raczej nam to wystarczy!>>. […] Dziękujemy panu”[42].
Praca u Zelwera w Teatrze Narodowym obfitowała w przedziwne, niezapowiedziane zdarzenia. A zaczęło się od tego, że Irena Eichlerówna grająca główną rolę w sztuce ,,Szaleństwo” odwołała występ, przesyłając zaświadczenie lekarskie. Zapadła więc szybka decyzja, że tego wieczoru zespół zagra niejako w zastępstwie ,,Zemstę”. Niestety Ludwik Solski grający w tym przedstawieniu Dyndalskiego, był akurat na gościnnych występach w Łodzi. Wtedy Zelwer wpadł na pomysł, że zastąpić go może pan Zbigniew.
,,-Wieczorem zagra pan Dyndalskiego. Przez zaciśnięte gardło zdołałem wykrztusić tylko: <<Ja panie dyrektorze…>> – Ma pan na taksówkę? – Mam. – Proszę zabrać egzemplarz, jechać do domu, opanować tekst i o 18.30 być w garderobie. […] Od tego czasu minęło 35 lat [pisał Koczanowicz w swych wspomnieniach w roku 1976 przyp. red.]. Było to jednak dla mnie przeżycie tak wielkie i tak bardzo w ogóle <<inne>> od tego wszystkiego, co w ciągu pięciu lat pracy spotykało mnie w teatrze, w najprzeróżniejszych sytuacjach, że zapamiętałem każdy szczegół, każdą reakcję, każde słowo”[43].
A te były przeróżne, od ,,bardzo panu współczuję”[44]– wypowiedzianego przez Stanisława Stanisławskiego (grającego Papkina) po: ,,Skandal! Skandal! Pierwsza scena polska. Teatr Narodowy. Za Ludwika Solskiego będzie grał pan Ko-cza-no-wicz!”[45]– wypowiedzianymi przez Jerzego Leszczyńskiego (grającego Cześnika).
Koczanowicz wykuł tekst na blachę tak, że nawet sufler okazał się zbyteczny. Pomylił się tylko raz, gdy zamiast: reumatyzmy jakieś łupią, powiedział: reumatyzmy jakieś tłuką.
Po spektaklu, ,,gdy skończyło się przedstawienie i zapadła kurtyna, a ja stałem na glinianych nogach, przechodzący obok mnie pan Jerzy, zatrzymał się, poklepał po ramieniu i powiedział: <<No! Dobrze było! Przepraszam pana!!!>>. Później dowiedziałem się, że po pierwszym akcie [aktorzy] dali mistrzowi […] do zrozumienia, że ten jego wybuch nie był tak zupełnie na miejscu i że był w stosunku do młodego aktora trochę niesprawiedliwy”[46].
O swoich scenicznych koleżankach Koczanowicz wyrażał się z wielkim taktem i nawet, gdy chciał nam (czytelnikom) podać jakiś zakulisowy smaczek czy ploteczkę, robił to z wielką językową gracją i estymą np. o Zofii Kajzerównie pisał tak:,,[…] niewątpliwym atutem był fakt, że losami jej opiekował się pan generał Kasprzycki – minister spraw narodowych”[47]. Żadne tam: była kochanką.
Czy dziś ktoś umie tak pisać?!
Nastał pamiętny rok 1939 r., niektórzy aktorzy dostali powołania do wojska, pojawiły się plakaty mobilizacyjne, a pracownicy Teatru Narodowego mieli przydział do kopania rowu w ramach obrony przeciwlotniczej przy ul. Senatorskiej, nadal jednak wierząc w słowa ministra, że nie oddamy ni płaszcza, ni guzika.
A ze sceny płynęły słowa Stefana Batorego ze sztuki ,,Samuel Zborowski”, wypowiadane głosem Kazimierza Junoszy-Stępowskiego:
,,Daliście mi skarb państwa? – Mało!
Daliście na armii dozbrojenie? – Mało!”[48]
Ludzie zaprzątnięci już sprawami wagi okołonarodowej, społecznej, nie chodzili tłumnie do teatru, Zelwerowicz zdając sobie z tego sprawę, zaprosił na gościnne występy do, jak się później okazało, ostatniej sztuki przed wojną, Adolfa Dymszę, słynnego Dodka. Sztuka ,,Wesele Fonsia” miała premierę 11 sierpnia 1939 r.
,,Zelwerowicz, mimo napiętej do ostatnich granic sytuacji, zgodnie z zarządzeniami władz, aby prowadzić we wszystkich przedsiębiorstwach normalny tok pracy, przystąpił do podpisywania umów na następny sezon.[…] Wszyscy podpisywaliśmy umowy na sezon 1939/40 na dotychczasowych warunkach”[49].
Tak wspominał Koczanowicz ostatni dzień przed wojną: ,,Zawsze należałem do grona optymistów. Tak więc i tym razem z nadziejami na lepsze jutro wyszedłem wieczorem 31 sierpnia i przez smutne, puste, kompletnie wyciemnione ulice, powlokłem się do domu”[50].
II
wojna
Inter arma silent Musae [51]
Gdy wybuchła wojna Zbigniew Koczanowicz miał 30 lat.
Był typem społecznika. Jeszcze w Wilnie występował przecież do ZASP-u w sprawach zespołu. I to się nigdy nie zmieniło. A gdy wybuchła wojna od razu przystąpił do działań pomocowych i konspiracyjnych.
Na początku września 1939 r. wraz z grupą aktorów opuścił Warszawę, udając się pieszo do Lublina, jednak wędrówka na Wschód okazała się bezcelowa i powrócili do Warszawy.
Przy ul. Miodowej 21 zaczęła już wówczas działać stołówka aktorska, zwana też kuchnią koleżeńską przy Ognisku Aktorów Polskich. Pomoc w jej zaopatrzeniu ofiarowywały różne firmy, w tym najofiarniej: znany przed wojną sklep braci Pakulskich oraz Wedel, skąd Koczanowicz na własnych plecach lub wózkiem dostarczał worki mąki, kaszy i cukru w ramach aprowizacji. Dziennie wydawano tam około 150 obiadów i często był to jedyny posiłek bezrobotnych wówczas lub zatrudnionych gdzieś dorywczo przy pracach fizycznych, aktorów.
Koczanowicz kolportował również nielegalną prasę podziemną, fałszywe kenkarty oraz przechowywał w skrytkach (zwykle piwnicznych) przedmioty do akcji dywersyjnych (chodziło o kartony z białą kredą służącą do wypisywania na murach i chodnikach symbolu Polski Walczącej, o fiolki z płynami/ gazami łzawiącymi do kin oraz o kwas solny służący do wypalania V na plecach umundurowanych żołnierzy). Uczestniczył również w zebraniach konspiracyjnych i szkoleniach bojowych.
Po rezygnacji ze stanowiska Bronisława Dardzińskiego, to właśnie Koczanowicz został nowym kierownikiem Ogniska.
Pracował również (o czym już wspominałam na początku), jako akwizytor w rodzinnej firmie dziadka produkującej galanterię biurową, a popołudniami dorabiał w Gospodzie Koleżeńskiej przy Wspólnej 31, jako kelner i barman. Nie był tam oczywiście jedynym aktorem, pracującym w tym charakterze.
Kiedy Koczanowicz został kierownikiem Ogniska, starał się ze wszech miar pozyskać środki na jego prowadzenie, w tym celu udał się nawet wraz z teatralnymi kolegami: Leonem Pietraszkiewiczem i Apolinarym Possartem do jaskimi lwa, czyli niemieckiego dyktatora teatralnego – treuhandera Ericha Claudiusa, który wraz ze swym sekretarzem Igo Symem urzędował w Teatrze Polskim, zajmując gabinet Adolfa Szyfmana, by prosić o pieniądze.
Zdaniem Koczanowicza Niemiec chcąc z jakichś powodów zapracować na miano dobrego paniska[52], przyznał im drobną sumę z wcześniej zarekwirowanych ZASP-owych funduszy, co nie spodobało się natomiast Igo Symowi, który uważał, że aktorzy są bezrobotni i co za tym idzie, biedni, na własne życzenie, bo gdyby tylko chcieli, mogliby grać w niemieckich filmach propagandowych, do czego zachęcał, a co jak wiemy, nie skończyło się dla niego szczęśliwie.
,,Po wojnie wielu artystów zeznało, że Sym przymuszał ich do grania w swoim teatrze szantażem wywiezienia do obozu koncentracyjnego. W ten sam sposób werbował aktorów do nazistowskiego filmu propagandowego <<Heimkehr>>, czyli <<Powrót do ojczyzny>>. Jednemu z najwybitniejszych aktorów dwudziestolecia międzywojennego Bogusławowi Samborskiemu wprost powiedział, że jeśli odmówi udziału w tym paszkwilu, doniesie niemieckim urzędnikom, że żona Samborskiego jest Żydówką”[53]. Ten ,,antypolski paszkwil opowiadał o życiu niemieckiej ludności zamieszkującej polskie miasteczko. Przeciw bohaterom – niemieckiemu lekarzowi i jego pięknej córce […] – pewnego dnia obraca się podburzona przez polskiego burmistrza miasteczka (Bogusław Samborski) ludność… Czegóż nie ma w tym obrzydliwym filmie! Polskie dzieci napadają na niemieckich rówieśników, Żydzi próbują zgwałcić młodą Niemkę, polscy mężczyźni kamienują niemiecką kobietę, a nawet zabijają niemiecką dziewczynkę. […] Dopiero wkroczenie do miasteczka Wehrmachtu uratuje prześladowanych Niemców od niechybnej śmierci…”[54].
,,- Wypije człowiek bruderszaft z jakimś ścierwem, a potem wstydzi się przez całe życie! – krzyczał na widok Syma”[55] Dobiesław Damięcki.
Natomiast ukrywający się w zrujnowanej Warszawie kompozytor Władysław Szpilman, spotykając (jesienią 1944 r.) Niemca Wilhelma Hosenfelda (który uratował mu życie) i uznając go za bardzo przystojnego oficera powiedział: ,,Podobny pan jest do Igo Syma”, na co tamten miał ponoć odpowiedzieć: ,,To była świnia”[56].
Igo Sym-przedwojenny amant nie tylko polskiego, ale właściwie światowego kina, był kolaborantem współpracującym z Abwehrą już przed wojną, co przypłacił życiem, bowiem polskie podziemie wydało na niego wyrok.
aresztowanie
Pawiak
Jedna z (najczęściej chyba powielanych i do dziś funkcjonujących) hipotez zakładała, że Zbigniew Koczanowicz został aresztowany w wyniku reperkusji po zamachu na aktora kolaboranta Igo Syma.
Do dziś istnieje strona, która tę informację przekazuje:
http://uaktorek.dev.com.pl/artysci/zbigniew-koczanowicz/, dostęp 13.04.2024
Wtedy, w marcu 1941 r. rzeczywiście aresztowano wiele znanych osób ze środowiska teatralnego, z Leonem Schillerem i Stefanem Jaraczem na czele, które trafiły do Oświęcimia. Byli w tym gronie również tacy znani aktorzy jak: Bronisław Dardziński, Tadeusz Hartman-Kański, Zbigniew Sawan, Janusz Warnecki, Marian Wyrzykowski, Władysław Zawistowski, Mieczysław Milecki, Elżbieta Barszczewska, Zofia Małynicz, Anna (vel Hanna) Jaraczówna, Lidia Wysocka, Irena Malkiewicz-Domańska, Anda Kitschman i Janina Niczewska.
Jednak zamachu na Syma dokonano 07.03.1941 r., a Koczanowicz trafił do Oświęcimia w 1942 r. (według informacji zawartych na stronie obozu Auschwitz-Birkenau miało to być dokładnie: 20.11.1942)[57]. Czy zatem rozwścieczeni po wspomnianym zamachu Niemcy z gubernatorem dystryktu warszawskiego Ludwigiem Fischerem, który już kilka godzin po zabójstwie Syma ogłosił żałobę narodową[58] i wydał rozporządzenie straszące represjami, czekaliby ponad rok na wymierzenie kary Koczanowiczowi?
Jeśli Koczanowicz się ukrywał (a wiemy, że tak było), to hipotetycznie jest to możliwe. Jednak sam aktor w autobiografii podaje zgoła inne okoliczności, w tym również to: gdzie i dlaczego musiał się ukrywać, a wielokrotnie wspominając w niej także Igo Syma, nigdy nawet nie napomyka o tym, jakoby to właśnie przez jego sprawę miał trafić do obozu.
Ale oddajmy głos samemu Koczanowiczowi: ,,Po nieudanej akcji – mającej na celu likwidację pewnej rodziny zamieszkującej w Warszawie, współpracującej z gestapo – zmuszony byłem na jakiś czas zejść z oczu coraz bardziej natrętnych <<opiekunów>>. Schronienia udzielił mi – przyjaciel z lat akademickich, wówczas asystent profesora Lilpopa – doktor chirurg urolog – dzisiaj wybitny fachowiec profesor Stefan Wesołowski. Jako fikcyjny pacjent oddziału urologicznego ukrywałem się w szpitalu Łazarza na Książęcej”[59].
Już z tego krótkiego fragmentu wywnioskować można, że nie chodziło o Igo Syma i jego rodzinę, ponieważ poza samym Karolem (Igo), rodzina była iście patriotyczna. Jego dziadek, ojciec i bracia to polscy bohaterowie, szczerze oddani ojczyźnie: dziadek Teofil Sym walczył w powstaniu styczniowym, ojciec Antoni Sym jako wykształcony leśnik walczył w obronie polskich lasów, co przypłacił utratą stanowiska (dyrektora Dyrekcji Lasów Państwowych), starszy brat Ernest był kanonierem w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r., a podczas II wojny światowej działał w konspiracji ,,w laboratorium <<Mydlarnia>>, gdzie wytwarzane były świece dymne i toksyny bakteryjne dla poszczególnych oddziałów Armii Krajowej. […] W czasie powstania warszawskiego działał jako członek zgrupowania AK <<Krybar>> przy produkcji granatów typu <<filipinka>> […] za co został odznaczony Krzyżem Walecznych i mianowany porucznikiem czasu wojny”[60]. Młodszy brat Alfred był w Legionach Polskich, otrzymując Krzyż Legionowy i odznakę ,,Orląt”. Uczył się muzyki u samego Karola Szymanowskiego i ,,we wrześniu 1932 r. został kapelmistrzem orkiestry Wojska Polskiego, w 1937 r. awansował na stopień podporucznika”[61], a ,,w czasie kampanii wrześniowej walczył w Modlinie w szeregach 32. Pułku Piechoty Wojska Polskiego”[62].
Koczanowicz wspomina również, że była to akcja nieudana; a przecież ta na Igo Syma (z punktu widzenia Podziemia, które wydało wyrok, a z którym Koczanowicz, jak wiemy współpracował) była udana, skoro pozbyto się kolaboranta.
Hipoteza o tym, że Koczanowicz trafił do Oświęcimia wskutek represji po zamachu na Syma, wydaje się mało prawdopodobna z innego jeszcze powodu, mianowicie wszyscy dyrektorzy teatrów i aktorzy aresztowani w związku ze sprawą Syma zostali z Oświęcimia (dość szybko, bo już w maju 1941 r.) zwolnieni. Dlaczego zatem Koczanowicz miałby stanowić wyjątek i być ścigany dłużej?
Pewnie dlatego, że jego sprawa była inna. Gestapo miało zapewne jakieś dowody na jego współpracę z Podziemiem.
Aktor (po pobycie w szpitalu Łazarza) popełnił błąd, licząc (i otrzymując również taką wiadomość od informatorów z konspiracji), że minęło już wystarczająco dużo czasu, by Niemcy o nim zapomnieli…i mógł wrócić do domu. Na skutki tej decyzji niestety nie trzeba było długo czekać, już po kilku dniach (28 września 1942 r. o północy) Koczanowicz wraz z żoną Haliną (również aktorką) będącą wówczas w ciąży, zostali aresztowani przez gestapo i zabrani na Pawiak. Tam też urodził się syn aktorskiej pary.
Koczanowicz sześć tygodni spędził na Pawiaku, gdzie przydzielono go do ośmioosobowej celi, bito pejczem, a za posłanie służyła jedynie betonowa podłoga. Zbigniew ratował siebie i współtowarzyszy niedoli humorem i żartem. Pierwszą spędzoną tam noc, tak wspominał: ,,Opowiadałem półgłosem kawał za kawałem, a oni wszyscy dusząc się, krztusząc i rozpaczliwie nawzajem uciszając, co chwila wybuchali tłumionym śmiechem. Po tym prawie dwugodzinnym, przedziwnym recitalu zasnęliśmy wszyscy kamiennym snem. W tych tragicznych okolicznościach sprawdziła się tkwiąca w każdym z nas prawda o bliskim sąsiedztwie łez i śmiechu, dramatu i farsy”[63].
Tamtej nocy jednym ze słuchaczy był (późniejszy generał Wojska Polskiego) Aleksander Kokoszyn, z którym przyjaźń zadzierzgnięta tamtej nocy na Pawiaku, a kontynuowana we wszystkich obozach, do których jakimś nadzwyczajnym zrządzeniem losu trafiali razem, przetrwała do końca ich życia.
Oświęcim
numer obozowy
Więzień Oświęcimia o numerze… 8121??? 96924??? 76927???
Informacja o numerze obozowym: 8121 pochodzi z książki Jerzego Antczaka ,,Noce i dnie moje życia”[64].
Informacja o numerze obozowym: 76927 pochodzi ze strony internetowej obozu Auschwitz-Birkenau.
W swojej autobiografii Koczanowicz podaje numer obozowy: 96924[65].
Koczanowicz w pewnym momencie swej autobiografii podaje taką informację:,, obaj [ koledzy Trzaskowski i Szczepański przyp. red.] chodzili po blokach […] i szukali znajomych z Warszawy. Byli już starymi więźniami z niską numeracją […]. [66] O sobie nie mówi w ten sposób, więc mało prawdopodobne, by on (przybywszy do Oświęcimia pod koniec 1942 r.) mógł nosić tak niski numer obozowy jak 8121. A zatem ten podany przez P. Jerzego Antczaka wydaje się pomyłką.
Nie wiadomo również skąd wzięła się rozbieżność między numerem podawanym przez stronę Muzeum Auschwitz-Birkenau, a tym podawanym przez Koczanowicza w jego książce.
Jednak numery tatuowane przez Niemców więźniom Oświęcimia (początkowo na lewej piersi, a w późniejszym okresie na lewym przedramieniu) pozostawały tragiczną dożywotnią pamiątką tamtego czasu i swój obozowy numer każdy z więźniów pamiętał do końca swych dni, dlatego najbardziej wiarygodną informacją wydaje się jednak ta podana przez samego Koczanowicza.
W Oświęcimiu razem z Kokoszynem otrzymali przydział do komanda ,,Kiesgrube”, które pracowało przy kopaniu żwiru po 12 godzin dziennie. Jak łatwo sobie wyobrazić, praca ta nie należała do lekkich; była katorżnicza. A w dodatku był listopad, przeraźliwie zimno, żwir zastygły w zamarzniętych bryłach. Ponadto Koczanowicz już na Pawiaku schudł 18 kg, więc w zatrważającym tempie ubywało mu sił. Już na początku grudnia (a więc po około dwóch – trzech tygodniach pobytu) ledwie wchodził na pierwsze piętro obozowego bloku, trzymając się oburącz mocno poręczy. Słabł.
I wtedy właśnie szczęśliwym zrządzeniem losu pojawili się dwaj dawni koledzy: Antoni Trzaskowski i Wiesław Szczepański (pierwszy to kolega ze szkoły teatralnej, a drugi to narzeczony, koleżanki z tejże szkoły, Alicji Matusiakówny), którzy, gdy tylko zobaczyli w jakim stanie fizycznym, był wówczas Koczanowicz, postanowili natychmiast pomóc mu znaleźć inną pracę. Trzaskowski pracował w kartoflarni, a Szczepański jako woźnica konny taboru kolejowego. Byli to starzy więźniowie o niskich numerach, którym udało się już rozpoznać nieco warunki obozowe, zaobserwować, gdzie są szanse na realne przetrwanie. Obaj koledzy zaangażowali się w pomoc Zbyszkowi: dostarczali mu dodatkową porcję zupy, przynosili ziemniaki, które potajemnie piekł nocą w piecu ogrzewającym ich blok, a także od czasu do czasu również kawałek chleba, papierosy lub machorkę.
Wzmocniony przez kolegów nie zapomniał również o swym przyjacielu Olku Kokoszynie, o którym pisał tak: ,,Ten wspaniały człowiek, swoim hartem ducha, wiarą w jaśniejsze jutro, nawet dla mnie, urodzonego optymisty był w tym ciężkim okresie ostoją i bronił przed niebezpieczną depresją. Tak się więc szczęśliwie złożyło dla naszej serdecznej przyjaźni, że on opiekował się moim duchem, ja mogłem dzięki Antkowi i Wiesławowi, ratować jego ciało”[67].
Jeszcze przed Bożym Narodzeniem 1942 r. Koczanowicz trafia na blok Kanadyjczyków, co w obozowej nomenklaturze traktowane jest jako synonim tamtejszego luksusu. Byli to bowiem więźniowie pracujący: w rzeźni, piekarni i magazynach odzieżowych.
Trzaskowski zapowiedział tam Zbyszka jako aktora z Warszawy, który może im zdradzić, co słychać w stolicy, a przy tym opowiedzieć jakiś żart lub zaśpiewać piosenkę.
Sam Koczanowicz był temu przeciwny, nie miał już ochoty ani sił, by kogoś rozbawiać, ale kolega [chodzi o Antoniego Trzaskowskiego] nalegał: ,,Musisz iść! To dla ciebie jedyna szansa na przetrwanie. Dadzą ci jeść, zorganizują jakąś cieplejszą bieliznę (było to surowo wzbronione i groziło ciężkimi konsekwencjami), a może nawet uda się […] przenieść cię do jakiejś pracy pod dach”[68].
Wreszcie Koczanowicz uległ, lecz nie opowiadał więźniom dowcipów, zaśpiewał im natomiast rzewną, sentymentalną piosenkę Mieczysława Fogga ,,Ukochana, ja wrócę!”, czym rozrzewnił i wzruszył słuchaczy, zwłaszcza przy słowach:
Moja miłość jest silniejsza niż wojna.
Ufnie czekaj, otrzyj łzy, bądź spokojna.
I tak Koczanowicz trafił do pracy pod dach, czyli do magazynu z odzieżą, a jego praca polegała na darciu białej bielizny pościelowej (prześcieradeł, kołder, poduszek, obrusów) na paski wykorzystywane do drukowania na nich numerów obozowych, przyszywanych później do odzieży. Pracował tam do 5 stycznia 1943 r.
6 stycznia nastąpiła bowiem dodatkowa bardzo trudna selekcja, po której Zbigniew znów trafił do kopalni żwiru, a nie było to najgorszym, co mogło go w tamtej chwili spotkać, bowiem rozstrzelano wówczas grupę 30 osób.
W marcu 1943 r. Koczanowicz został przetransportowany do Strzegomia, gdzie najpierw w obozie Gross-Rossen pracował przy wykopie wodociągowym, a następnie 21 kwietnia 1943 r. przewieziony w głąb Rzeszy, gdzie pracował w firmie zbrojeniowej ,,Demag”.
Koczanowicz wykonywał w obozach prace fizyczne jako: murarz, szklarz, ślusarz, tokarz, a nawet salowy. Ale też (po pierwszym okresie pobytu w Oświęcimiu, gdzie zapadł w odrętwienie i przygnębienie) nie odżegnywał się od swoich aktorskich pasji, mimo tak trudnych warunków.
Pisał: ,,Śpiewałem, gdzie mogłem i kiedy mogłem. Śpiewałem, mówiłem monologi zapamiętane z dawnych lat, grałem pantomimy, prowadziłem gawędy teatralne. Było to potrzebne jak <<pajka>> razowego obozowego chleba. I mnie, i towarzyszom obozowej niedoli”[69].
W ostatnim obozie, w którym pan Zbigniew przebywał, czyli w Falkensee, napisał do starej sybirackiej melodii polskie słowa i pieśń ta pt. ,,Pieśń Obozowa” stała się nieoficjalnym obozowym hymnem.
Oto jej tekst:
Odcięto nas drutem od świata
Ze wszystkich spędzono nas stron,
I w serce tęsknota się wplata
I bije, i bije jak dzwon.
I w serce tęsknota się wplata
I bije, i bije jak dzwon.
Pasiasta na grzbiecie twym szmata
Byś pomniał – kim jesteś i gdzie?
Do piersi żeś numer przyłatał
I trójkąt czerwony i ,,P”.
Do piersi żeś numer przyłatał
I trójkąt czerwony i ,,P”.
I dźwigasz swój łeb ogolony
Jak brzemię nieznanych ci win,
I czekasz na dzień utęskniony
Gdy wrócą ci Wolę i Czyn.
I czekasz na dzień utęskniony
Gdy wrócą ci Wolę i Czyn.
Nie cieszą cię gwiazdy ni słońce,
Nie bawią cię noce ni dni –
I czekasz, a z tobą tysiące
Pasiastych, golonych, jak ty.
I czekasz, a z tobą tysiące
Pasiastych, golonych, jak ty.
Czerwienią się krwią pieśni słowa
Tak wielki w nich smutek i żal,
I płynie twa pieśń obozowa
Za druty – w nieznaną ci dal.
I płynie twa pieśń obozowa
Za druty – w nieznaną ci dal.[70]
Pod koniec pobytu stworzył tam Koczanowicz nawet rodzaj obozowej orkiestry, w której grali: muzykolog i dyrygent Ludwik Żuk-Skarszewski (ze Lwowa), Edii Potz-śpiewak operowy (z Wiednia) oraz czterej Romowie.
Obóz wyzwolono 26 kwietnia, jednak istniała groźba ostrzelania go przez nacierającą armię radziecką, więc konieczna była jak najszybsza ewakuacja. Na własnych nogach wraz z grupą 20 towarzyszy dotarł Koczanowicz do dworca w Gorzowie Wielkopolskim, skąd pociągiem towarowym wyruszył do Poznania, a następnie do Warszawy. Pokonanie trasy Poznań -Warszawa zajęło im wówczas aż trzydzieści godzin.
Ale raz jeszcze oddajmy głos Autorowi: ,,Warszawa Zachodnia. Teraz już tylko pokonać przestrzeń – na Saską Kępę. Most pontonowy – Rondo Waszyngtona – Dom! Jest! Widzę go! Ocalał. W domu – wszyscy żywi! Żona, obie nasze matki, syn. […] Następnego dnia przekraczam w najprawdziwszym wzruszeniu próg Teatru Powszechnego. Jest czwarty maja 1945 roku”[71].
Oprócz pobytu w Oświęcimiu, przebywał Koczanowicz także w Gross-Rosen i Sachsenhausen- łącznie dwa lata i siedem miesięcy spędzonych w obozowym piekle.
po wojnie
Pierwszą sztuką, w której Koczanowicz zagrał po wojnie, była napisana przez Helenę Buczyńską: ,,Obcym wstęp wzbroniony”, do której to sztuki dołączono też ,,Piosenkę Obozową” Koczanowicza.
Kolejnymi spektaklami były: ,, Damy i huzarach” oraz ,,Przyjaciel przyjdzie wieczorem”. Wszystkie wystawiano w Miejskich Teatrach Dramatycznych.
Współpraca z reżyserem Jerzym Antczakiem
,,Zbigniew Koczanowicz należał do ścisłego grona moich aktorów. Jego największą kreacją była rola generała Assolanta w <<Ścieżkach chwały>>, a później Szymszela z <<Nocy i dni>>”[72]– pisał w swej autobiografii Antczak.
Z tej roli pozostał Koczanowicz chyba najbardziej zapamiętany.
https://www.telemagazyn.pl/serial/noce-i-dnie-552419/odc12/, dostęp 13.04.2024
Chociaż niektórym widzom mógł także zapaść w pamięć jako sklepikarz z filmu ,,Czterej pancerni i pies”.
https://www.facebook.com/people/Czterej-pancerni-i-piesPRZED-I-ZA-kamer%C4%85/100031786706761/, dostęp 13.04.2024
Kiedy pracujący w łódzkiej telewizji Jerzy Antczak wpadł na pomysł wyreżyserowania ,,Pożegnania z Marią” Tadeusza Borowskiego, Koczanowicz stanowczo mu to odradzał.
Tak wspominał to spotkanie reżyser: ,,Mieszkałem w garderobie telewizyjnej, ze ścianą luster i neonowych świateł. Poprosił mnie o ich zgaszenie. Spełniłem jego życzenie. Zostawiłem tylko nocną lampkę. Milczał. Skurczył się. Jego semicka twarz, zapadnięte poliki i wielkie, szklące się oczy zastygły, jakby uszło z niego życie. Nagle zgasił papierosa i powiedział ciężko: <<Książka Borowskiego to najprawdziwsza relacja z dna piekieł. Odkładałem jej przeczytanie. Ze strachu. Wielu z nas przeżyło. Co już można uznać za przestępstwo wobec zagazowanych i spalonych w krematoriach naszymi rękami. Jednak największe kontrowersje budzi cena za zachowanie życia. Najprościej nazywaliśmy ją ,,szczęście albo inne okoliczności”. Właśnie…inne okoliczności!” To ostatnie jest workiem, który pomieści wszystko. [Koczanowicz przyp. red.] Otworzył nerwowo książkę na zaznaczonej stronie. Cicho zaczął czytać: ,,Droga Mario, zwykłe ciężarowe samochody podwożą ludzi. Wracają jak na taśmie i znów podwożą. Jak to jest, że nikt nie krzyknie, nie plunie w twarz, nie rzuci się na pierś? Zdejmujemy czapkę przed esesmanem wracającym spod lasku. Jak wyczytają idziemy z nim na śmierć. I- nic? Widzisz, to mistyka. Oto dziwne opętanie człowieka przez człowieka. A jedyna broń- to nasza liczba, której komory gazowe nie pomieszczą! Opuścił głowę na piersi. Powiedział gorzko: – Dziesięć tysięcy mężczyzn patrzyło w milczeniu na przejeżdżające samochody z nagimi kobietami, które wyciągały ręce i krzyczały: ,,Ratujcie nas! Jedziemy do gazu. Ratujcie nas!”. I nikt …nikt nawet nie podniósł ręki. Ja byłem jednym z nich!!!Boję się, że nawet Bóg, który wtedy odsunął się od nas, też nie wie, dlaczego […].
Odradzam panu robienie tego tematu. Bo nawet jeśli pokaże pan tysiące kobiet rozebranych do naga, pędzonych albo wiezionych samochodami do komór gazowych…Jeżeli wejdzie pan z kamerą do baraków, gdzie leżeliśmy nadzy, cuchnący potem i wydzielinami, nie powie pan tego, co się działo w duszy każdego z nas. Nie ukażą tego nawet najbardziej przejmujące obrazy, jak choćby ten. Zaczął czytać: ,,[…]wskakuje do środka wagonów, gdzie wśród kału ludzkiego i pogubionych zegarków leżą poduszone i podeptane niemowlęta. Wynosi się je jak kurczaki. Trzymając po parę w jednej ręce…” -To wszystko jest prawda, panie Jurku! Wchodziłem do wagonów. Wynosiłem niemowlęta. Dotykałem trupów. Leżały wszędzie. Poukładane pokotem na żwirze. Tak, panie Jurku, tak było, jak pisał Borowski: ,,Na końcu <<Kanada>>, to znaczy my, <<żywi, co zawsze mają rację przeciwko umarłym>>, wracaliśmy do obozu obładowani chlebami, marmoladą, cukrem, pachnącymi perfumami i czystą bielizną. Parę dni obóz żył z tego transportu. Zjedliśmy szynki, kiełbasy, konfitury i owoce, piliśmy wódki i likiery, handlowaliśmy złotem. To są obrazy hańby, jakie narzucała nam nadzieja […]. Ale wszystko to nie odda tego, co się działo w sercu nas żywych, gotowych za ocalenie życia wykonać najohydniejszą robotę…Jak nas otworzyć? Jak zajrzeć do naszej duszy?
Koczanowicz zgasił mój płomień”.[73]/[74]
Antczak w 1961 r. zaproponował Koczanowiczowi również rolę (starego Żyda, zegarmistrza) w sztuce Aleksandra Obrenovica i Dziordzie Lebovica pt. ,,Himmelkommando”, ale aktor nie czuł się na siłach, bowiem było to znów (jak w ,,Pożegnaniu z Marią”) zbyt blisko jego osobistych, traumatycznych przeżyć obozowych. Zgodził się jednak pozostać konsultantem.
Koczanowicz po wojnie związany był również z teatrami: Teatrem Nowej Warszawy przemianowanym na Teatr Rozmaitości, następnie został dyrektorem teatru w Zielonej Górze, po czym pracował jako aktor i reżyser w Teatrze Powszechnym w Łodzi, a także w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.
żony
Pierwszą żoną Zbigniewa Koczanowicza była aktorka Halina Michalska-Loretz, z którą miał syna Wojciecha urodzonego 27.04.1943 r. na Pawiaku. Ojciec po raz pierwszy zobaczył dziecko dopiero, gdy chłopiec miał dwa lata.
Drugim mężem pani Michalskiej-Loretz został również aktor Mieczysław Milecki właśc. Loretz, z którym miała syna Piotra – z wykształcenia także aktora, obecnie cenionego muzyka, a prywatnie męża piosenkarki Edyty Geppert.
Drugą żoną Zbigniewa Koczanowicza była aktorka Elżbieta Wieczorkowska (v. Kleczeńska, 2° v. Koczanowicz), która choć zagrała wiele ról teatralnych, najbardziej kojarzona jest z rolą filmową w ,,Czterdziestolatku”, gdzie wcieliła się w postać koleżanki głównej bohaterki Magdy Karwowskiej (w tej roli Anna Seniuk). Jej postać to laborantka, hydrolożka Ryszarda Puciata.
Zbigniew Koczanowicz do końca życia zbierał afisze teatralne, zdjęcia, programy i wycinki artykułów prasowych, których miał pokaźną kolekcję (w swych zbiorach miał również te przedwojenne). Na emeryturę przeszedł w 1979 r., jednak do końca pozostawał związany ze środowiskiem teatralnym, zasiadając w różnych komisjach SPATiF-u.
Zmarł 26 października 1987 r. w Warszawie.
[1] Z. Koczanowicz, Czterdzieści lat to niewiele, Warszawa 1976, s.5
[2] Tamże, s.36
[3] Tamże, s.5
[4] Tamże, s.5
[5] Tamże, s.6-7
[6] Tamże, s. 9
[7] Tamże, s. 9
[8] Tamże, s.10
[9] Tamże, s.12
[10] Tamże, s.13
[11] Tamże, s.14
[12] tausendtkünstler – z niem. tysiąc artystów
[13] Z. Koczanowicz, Czterdzieści lat to niewiele, Warszawa 1976, s.14
[14] Tamże, s.38
[15] Tamże, s.39
[16] Tamże, s.37
[17] Tamże, s.37-38
[18] Tamże, s.38
[19] Tamże, s.44-45
[20] Tamże, s.43
[21] Tamże, s.43
[22] Tamże, s.109
[23] Tamże, s.119
[24] Tamże, s.122
[25] Tamże, s. 126-127
[26] Tamże, s.128
[27] Tamże, s.154
[28] Tamże, s.152
[29] Tamże, s.160
[30] Tamże, s.160
[31] Tamże, s.162.
[32] Tamże, s.165
[33] Tamże, s.167
[34] Tamże, s.166-167
[35] Tamże, s.169
[36] Tamże, s. 168
[37] Tamże, s.176
[38] Tamże, s. 177
[39] Tamże, s. 186
[40] Tamże, s. 193-194
[41] Tamże, s.197
[42] Tamże, s.207
[43] Tamże, s.209
[44] Tamże, s. 209
[45] Tamże, s.209
[46] Tamże, s.211-212
[47] Tamże, s.220
[48] Tamże, s. 223
[49] Tamże, s.225
[50] Tamże, s. 227
[51] Z łac. w czasie wojny milczą Muzy.
[52] Z. Koczanowicz, Czterdzieści lat to niewiele, Warszawa 1976, s.261
[53] https://ksiazki.wp.pl/upadly-amant-igo-sym-zapisal-sie-w-pamieci-jako-zdrajca-i-kolaborant-6744370487695936a
[54] Tamże
[55] https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,53662,40045.html?disableRedirects=true
[56] https://www.youtube.com/watch?v=AOv36KgX4_Y //37:45, dostęp 15.04.2024
[57] Koczanowicz co prawda wspomina o 19 listopada, ale możliwe, że transport przywieziony w nocy, został do rejestrów niemieckich wspinany nazajutrz. Strona 267.
[58] Żałobę ogłosił tylko 3 razy: po klęsce wojsk niemieckich pod Stalingradem (3.02.1943), zamachu na Kutscherę (1.02.1944) i po śmierci I.Syma właśnie (7.03.1941).
[59] Z. Koczanowicz, Czterdzieści lat to niewiele, Warszawa 1976, s.261.
[60] M. Teler, Upadły amant, Warszawa 2021 s.333
[61] Tamże, s.185
[62] Tamże, s.272
[63] Tamże, s. 266
[64] J. Antczak, Noce i dnie mojego życia, Kazimierów 2009, s.122
[65] Z. Koczanowicz, Czterdzieści lat to niewiele, Warszawa 1976, s.268
[66] Tamże, s. 268
[67] Tamże, s. 269
[68] Tamże, s. 270
[69] Tamże, s. 280
[70] https://www.antiwarsongs.org/canzone.php?lang=en&id=55557
[71] Tamże, s. 282
[72] J. Antczak, Noce i dnie mojego życia, Kazimierów 2009, s.122-124
[73] Tamże, s.124
[74] Nie na zawsze płomień ów został zgaszony, bowiem Jerzy Antczak jednak wystawił ,,Pożegnanie z Marią” w 1966 r. formie spektaklu w mistrzowskiej obsadzie: z Tadeuszem Łomnickim, Idą Kamińską i Ewą Wiśniewską.