III CZĘŚĆ POWIEŚCI
poświęcona Marianowi Kamilowi Dziewanowskiemu – polskiemu historykowi
(I CZĘŚĆ PRZECZYTASZ TUTAJ)
(II CZĘŚĆ PRZECZYTASZ TUTAJ)
Rozdział VI
KAMIL ANTONI DZIEWANOWSKI
Kamil Antoni Dziewanowski był ojcem Mariana oraz spadkobiercą trzech majątków: Lipniki, Żalin i Wólka Żalińska. Każde z tych dziedzictw liczyło przeszło 300 hektarów ornej ziemi, a do tego dochodziły łąki i lasy.
Były to majątki położone między Łuckiem, a Równem, nad pięknym Horyniem, przy południowym dopływie Prypeci.
Dwór i jego utrzymanie niewiele pana Kamila zajmowało, bywał w rozjazdach, na wizytach u przyjaciół, przy suto zastawionych stołach. A jeśli akurat nigdzie nie wyjeżdżał, spraszał gości do siebie i tęgo z nimi popijał.
Chwalił się doskonałym opanowaniem jazdy w siodle, celnością w strzelaniu do zwierzyny.
We wcześniejszych latach służył w stopniu podchorążego rezerwy w jednym z pułków kawalerii rosyjskiej. Był czas, gdy podjął studia na Uniwersytecie Św. Włodzimierza w Kijowie.
Natomiast matka chłopca – Zofia z Kamieńskich, pochodziła z bardzo bogatego ziemiaństwa. Była cichą, skromną kobietą, stroniącą od wszelkich zabaw, oddaną jedynie rodzinie. Wszechstronnie wykształcona, ukończyła Wydział Polonistyczny Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Większą część wolnych godzin spędzała w bibliotekach wśród ulubionych książek. To był jej sposób na życie i na chwile odpoczynku – swoista ucieczka od codziennych zajęć i problemów.
Pani Zofia była przeciwieństwem męża – hulaki, znakomitego tancerza, człowieka pełnego humoru, lubiącego towarzystwo.
Marian Kamil Dziewanowski przyszedł na świat 27 czerwca 1913 roku – w upalne popołudnie.
Wiek dziecięcy nie zapisał się w życiu przyszłego profesora okresem zabaw z ojcem, czy z matką, czytającą chłopcom książki. Marian nie był sam, obok niego zawsze był brat.
Nadszedł niedobry czas, kiedy rodzina została zmuszona do opuszczenia dworu. Ewakuacja nastąpiła w wyniku klęsk wojsk rosyjskich latem 1915 roku. Wtedy to rodziny przerzucano w głąb imperium carskiego, chroniąc tym samym przed działaniami wojennymi.
Dziewanowscy byli w o wiele lepszej sytuacji niż inni – nie musieli pokonywać męczącej wędrówki, z miejsca na miejsce, w poszukiwaniu ,,przystani”.
Na Ukrainie Naddnieprzańskiej posiadali krewnego – Adolfa Dziewanowskiego, który gościnnie zaofiarował im jeden ze swoich majątków, Antonówkę, koło Humania. Tam postanowili poczekać, aż świat znowu się ze sobą dogada.
Z tego okresu Dziewanowski niewiele pamięta i niewiele zapisuje w swoim pamiętniku, niepoprawnego optymisty ,,Jedno życie, to za mało”.
Ród bierze początki z pobliskiego Dziewanowa. Mogą szczycić się bliskimi stosunkami z Fryderykiem Chopinem, którego goszczono w Szafarni na zaproszenie Dominika Dziewanowskiego, właściciela okazałego dworu.
W pamięci Mariana plącze się Wigilia z roku 1916. Stół, co prawda nie uginał się od przepychu jadła, jak to kiedyś bywało, ale przy nim zasiedli najbliżsi: matka, ojciec, babka ze strony matki – Michalina Kamieńska, z domu Żwan, jej brat – Marcin Żwan oraz starszy syn matki – Lucjan Kamieński, z żoną Katarzyną, z domu Sosnowską.
W tydzień po świętach ojciec wyjechał niespodziewanie do Kijowa, i powrócił dopiero po trzech i pół roku.
Upłynęły dwa lata względnego spokoju. W Rosji zaczęły się zamieszki na ulicach wielu miast – przedsmak rewolucji, przejęcie władzy przez bolszewików. Obalono carat – zmuszono do abdykacji Mikołaja II.
Główną przyczyna rezygnacji cara z panowania nad Rosją była najprawdopodobniej ,,krwawa niedziela” w Petersburgu 22 stycznia 1905 roku.
Zorganizowano 200 tysięczną demonstrację robotniczą. Miała mieć charakter pokojowy, została poprowadzona przez popa – agenta, prowokatora Ochrany, Gieorgia Gupona.
Chodziło wyłącznie o zaapelowanie do cara o poprawienie bytu robotników.
Pod Pałacem Zimowym demonstranci zostali zaatakowani przez wojsko. Krwawo rozliczano się z robotnikami – zginęło około 100 osób, rannych 300 (są to dane policji, a więc zapewne zaniżone). Wydarzenie to, wywołało oburzenie w całej Rosji.
Szybko powołano rząd tymczasowy, który jednak nie radził sobie z niepokojami w kraju, z ciągłymi zamieszkami na ulicach, z niepewnością jutra.
Na prowincji żyło się jeszcze spokojnie, jeszcze chłopi nie burzyli się przeciw ,,wyzyskiwaczom”, było to jednak wszystko prowizoryczne, pozorne, na skraju wybuchu społecznego. Fala zamieszek mogła nadejść w każdej chwili. Na swoją stronę przyciągano chłopstwo propagandowymi hasłami: ,,Ziemia dla chłopów”. Obiecywano sprawiedliwy podział ,,pańskiej ziemi”, aż wreszcie zaczęły się kradzieże i morderstwa.
Ukraina stawała się miejscem niebezpiecznym. Ojciec Mariana lekceważył odgłosy bratobójczej wojny, jeszcze wierząc w załagodzenie zawieruchy, ale nie mogło to trwać w nieskończoność. Musiał zdecydować, co dalej robić, jak się zachować? Przeczekać?
Do Antonówki przychodziły chłopskie delegacje, podburzane przez skrajne ugrupowania. Z dnia na dzień, z coraz większą natarczywością domagając się podziału ziemi.
Marian Dziewanowski kończył wówczas cztery lata, a jednak te groźne wydarzenia mocno utkwiły w jego pamięci. We wspomnieniach nie pisze o bolszewickiej napaści, ale o osobistych przeżyciach.
Ranek listopadowy – zimny, deszczowy, nakazał rodzinie Dziewanowskich w popłochu opuszczać Antonówkę. Bandy bolszewickie napadały na zamożniejsze domy, a tym bardziej dwory. Niszczono, kradziono, mordowano, na koniec podpalano, by kamień na kamieniu nie został po ,,krwiopijcach”.
Tak też uczyniono z Antonówką. Kiedy Dziewanowscy odjechali zaledwie na odległość około ćwierć kilometra, dwór już płonął.
Przedmieście Humania powitało rodzinę ciszą i spokojem. Największa fala rabunków, gwałtów, linczowania carskich policjantów, odeszła.
Rządy w mieście sprawował już ,,rewkom” – komitet rewolucyjny.
Zamieszkano u krewnych, niejakich Tchórzewskich – w dużym, pięknym domu, otoczonym parkiem i sadem.
Dziewanowscy musieli dla bezpieczeństwa przybrać inne nazwisko. Za złoty zegarek ojca, kupili dobrze podrobione dokumenty. Gdyby pozostali przy swoim rodowym nazwisku, nie wiadomo, jak skończyłaby się ich ucieczka z Antonówki do Humania.
W 1918 roku przyszła ciepła, kalendarzowa wiosna, ale zawitała również wiosna polityczna… Życie rodziło się z nadzieją. Wiosną przyszły wielkie zmiany w polityce, podpisano traktat pokojowy – Niemcy oraz Austro-Węgry z Ukrainą, a później z sowiecką Rosją.
Na bazie pokojowego traktatu powstała niepodległa Ukraina. Czy była ona niepodległa? Trudno uwierzyć. Została wasalem zachodnich mocarstw, zobowiązana do wyżywienia głodujących Niemców i Austriaków.
Z Niemieckiego nadania Ukrainą rządził hetman Paweł Zaporoski. To on chcąc wywiązać się ze zobowiązań wobec mocarstw, a nie widząc innego sposobu, wezwał ziemiaństwo do powrotu do swoich majątków.
Kamil Dziewanowski jako jeden z pierwszych na apel hetmana, odpowiedział niemal natychmiast.
Pod koniec kwietnia 1918 roku wracano do Antonówki. Dwór na szczęście spalono tylko częściowo. Przed całkowitą pożogą uratowały go deszcze.
Wkrótce sformowano policję, zaś chłopów zmuszono do oddania zagrabionej ziemi prawowitym właścicielom. Oddano również wszystko co zrabowane, a co dało się jeszcze uratować: inwentarz, meble, drogocenne obrazy.
Wkrótce Antonówkę z rozkazu dowództwa wojskowego przeznaczono na garnizon batalionu bawarskiego. Był to pułk pruskiej jazdy z Gdańska.
Należało przenieść się do lewego skrzydła dworu, oddając dowództwu na kwaterę część środkową. Jakby nie patrzeć była to okupacja, coraz częściej miejscowa ludność zrywała z podporządkowaniem się okupantowi. Już nie chciano bez sprzeciwu oddawać koni, bydła czy zboża. Chłopów zmuszano przecież do ciężkiej pracy na rzecz Niemiec.
11 listopada 1918 roku nastąpił definitywny koniec wojny. Niemcy skapitulowały. Pułk bawarski w ciągu zaledwie kilku dni zamienił się w pijaną bandę, siejącą postrach wśród miejscowych. Przestano słuchać oficerów, salutować, natomiast coraz częściej odbywały się wiece.
Z chwilą zakończenia wojny zmieniła się również sytuacja Polaków na Ukrainie. Mimo iż Polacy stanowili mniejszość (około 8 % populacji), posiadali we władaniu 40 % ziemi, cukrownie, szkoły, kościoły, biblioteki oraz wiele innych instytucji społecznych i kulturalnych.
Po odejściu wojsk austriacko-niemieckich sytuacja w Antonówce stawała się niebezpieczna. Ponownie do dworu przychodziło miejscowe chłopstwo z groźnymi żądaniami.
Należało jak najprędzej wyjechać i znaleźć miejsce w większym skupisku ludzkim.
Zdecydowano się na Żytomierz, tam bowiem Dziewanowscy posiadali krewnych – wcześniej wspomnianą Katarzynę Kamieńską, która została spadkobierczynią dużej posiadłości z ogrodem przy ulicy Wilskiej. Obok stały trzy kamienice. W jednej z nich zamieszkali uciekinierzy z Antonówki.
Żytomierz tuż po zakończeniu I wojny światowej, to już duże miasto z aspiracjami, położone nad krętą rzeką Kamienną, w pobliżu jej ujścia do Teterowa. Miasto otoczone lasami, zielenią pól. Między ulicami miały swoje miejsca ogrody i sady. Dodawały koloru letnią porą.
W mieście było pięć cerkwi, dwa kościoły, synagoga, zbór luterański, rezydencje biskupów katolickich i greckich, gimnazjum oraz katolickie seminarium duchowne.
Żytomierz to zbiór wielu nacji. Mieszkali tam: Polacy, Ukraińcy, Żydzi, lecz właśnie Polacy byli najbardziej widoczni w tym wielonarodowym skupisku; nadawali ton kulturze i życiu towarzyskiemu.
W większości tworzyli swoistą enklawę: urzędników, adwokatów, lekarzy. Było tam dużo polskich szkół i drużyn harcerskich.
W życiu kulturalnym widoczna była rodzina Dziewanowskich, a na szczególnych prawach Katarzyna Kamieńska, jedna z organizatorek harcerstwa. Wyjątkowa kobieta mocnego charakteru, ofiarowująca wiele miłości Polsce, mimo że do niej była bardzo daleka droga.
Katarzyna pracowała w strukturach podziemnej Polskiej Organizacji Wojskowej. Do swoich działań wciągnęła Dziewanowskich i swojego męża. Wszędzie było jej pełno. Kobieta z twardymi zasadami, ale i obdarzającą dużą opieką dzieci z polskich rodzin.
Sytuacja w Rosji stawała się z każdym dniem trudniejsza. Niepokojące głosy bolszewickiego terroru narastały.
W Kijowie władzę trzymali jeszcze Petrulowcy, ale w Moskwie i w Petrogradzie panowała już władza ludowa.
Ukrainę określono mianem buntownika, bowiem miejscem przypisanym Ukrainie była Rosja. Należało więc oczekiwać włączenie jej do tworzącej się potęgi rosyjskiej.
Petrula stanął w konflikcie z odradzającą się Polską, tracił zaufanie żołnierzy Francji, a walka na dwa fronty nie wróżyła zwycięstwa.
W pierwszych miesiącach 1919 roku dawne imperium carskie stanęło w obliczu wojny domowej. Rozpoczął się krwawy terror – konsekwentni bolszewicy stosowali zasadę – oko za oko, ząb za ząb. Do tego celu służyła specjalna organizacja powołana przez samego wodza rewolucji październikowej – Lenina, a zwana z rosyjskiego ,,czrezwyczajnaja komisja”.
Na ulicach toczyły się walki, zwycięstwo przechylało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Bolszewicy przegnali w końcu Petlurowców, a później bolszewików – Denikinowcy.
Marian i jego brat od tej pory byli narażeni na codzienne przyglądanie się śmierci, a ta bardzo często pojawiała się w okolicy ich domu, bowiem na oczach chłopców rozstrzeliwano ludzi. Trwało to jakiś czas, dopóki w miastach nie pojawili się żołnierze ubrani w mundury koloru khaki, a francuskie hełmy przyozdabiały ukraińskie herby zwane Tryzubami. Później pojawiła się kawaleria w okrągłych czapkach ze srebrnymi orzełkami.
Na ulice wyległy tłumy, wiwatowano na widok maszerujących żołnierzy pod dowództwem generała Hallera.
Po tym pamiętnym dniu społeczność polska zrozumiała, że na tej ziemi wolna Ukraina szykuje miejsce wyłącznie dla rodowitych obywateli, a nie dla Polaków, czy innych mniejszości. Polacy szykowali się do odwrotu. Ojciec Mariana szybko załatwiał dokumenty, pokierował wszystko tak sprawnie, że w kilka dni po euforii witania na ulicach Żytomierza polskich żołnierzy, rodzina Dziewanowskich kierowała się już drogą ku Warszawie. Za nimi pozostawały malownicze brzegi Teterewa.
ROZDZIAŁ VII
WARSZAWA
Czas w podróży ślimaczył się okrutnie. Przeładowane pociągi przystawały na stacyjkach, by wpuszczać do wagonów coraz to nowych pasażerów. Każdy chciał jak najprędzej dotrzeć do upragnionej Polski, choć praktycznie większość pasażerów nigdy nie widziała ojczyzny.
Warszawa – Dworzec Wileński, przywitała wracających deszczową pogodą. Przez cały dzień siąpił drobny deszcz. Zimno jak na tę porę roku. Stolica robiła wrażenie. To już nie miasteczka typu Humań, to już nie Żytomierz z ,,kocimi łbami”, gdzie turkot powozów nie pozwalał odpocząć w dzień ani w nocy. W Warszawie ulice wykładano drewnianymi kostkami. To przynosiło wyciszenie ulicznego ruchu. Ale tu w stolicy czuło się jeszcze ,,zapach” żołdactwa rosyjskiego, a przecież miasto opuścili pięć lat wcześniej. Po długoletnim panowaniu Rosjan, Warszawa nie zachwycała. Pałac Staszica przerobionyzostał na prawosławną cerkiew. Pomalowany na ciemnoczerwony kolor. Tu wszystko przypominało okupanta: nazwy ulic, szyldy sklepowe z rosyjskimi napisami, kawiarnie, restauracje.
W Warszawie Dziewanowscy zatrzymali się przy ulicy Służewskiej 3.
Stolica budziła się z długiego, mrocznego snu. Po 123 latach niewoli wracała do życia. W listopadzie 1918 roku została ogłoszona stolicą niepodległej Polski. Jak dawnymi czasy…
Sytuacja nastręczała trudności – zniszczenia wojenne, hiperinflacja oraz zubożenie całego narodu, zasmucało; ale wracała też nadzieja. Jeszcze gdzieś na obrzeżach kraju toczyły się walki polityczne, jeszcze słychać było dalekie odgłosy walk, ale to już wolność…
Protesty na ulicach, wydarzenia o znaczeniu ogólnokrajowym, a może i europejskim?Przyszedł sierpień 1920 roku, miasto ponownie zaczęło zmagać się z najazdem Rosji Sowieckiej. Na przedpolach Warszawy i okolicznych terenach rozegrała się bitwa polsko –bolszewicka. Zwrotnym punktem walki stała się bitwa o Radzymin. Kontrofensywa Józefa Piłsudskiego znad Wieprza zadecydowała o zwycięstwie . Ofensywa generała Sikorskiego oraz generała Hallera i przełamanie bolszewickiego frontu nazwano ,,Cudem nad Wisłą”. Rosjanie wycofywali się z granic Polski z dotkliwymi ranami.
Odwet Moskwy za wcześniejszą utratę Ukrainy okazał się niewypałem wojsk sowieckiej Rosji. Warszawa mogła odetchnąć. Pomaleńku zapominano o wojennej zawierusze. Stolica miała ambicje, chciała prezentować się na zewnątrz jako nowoczesne, europejskie miasto. Ulice przybierały świąteczny charakter. Ekipy remontowe, to codzienny widok na ulicach stolicy.
Aleje Jerozolimskie niegdyś stanowiły granicę pomiędzy dwoma posiadłościami (polami), a równocześnie pełniły rolę traktu komunikacyjnego.W połowie lat dwudziestych XX wieku droga ta została przekształcona w szeroką 44 metrową aleję, obsadzoną na całej długości czterema, a z czasem ośmioma rzędami topól. Ranga tej ulicy – alei zmienia się natychmiast po wybudowaniu w 1945 roku dworca kolei warszawsko-wiedeńskiej. Od tego czasu Aleje Jerozolimskie zostają zabudowywane wysokimi kamienicami, o co najmniej dwóch podwórzach-studniach. Po obu stronach Alei ciągną się chodniki, jeden przylega do ścian kamienic, z bogatymi witrynami sklepów, drugi ujęty z obu stron dwoma szpalerami drzew. Aleje stają się wyznacznikiem spacerów, miejscem wypoczynku, gdzie można w słoneczny, upalny dzień przysiąść na ławce.
Ale z pierwszych lat pobytu w Warszawie, młody Dziewanowski zapamiętał Krakowskie Przedmieście, kościół Św. Anny, Resurę Obywatelską, a nawet dwa hotele – Hotel Europejski i Hotel Bristol.
Podążając traktem królewskim, można zatrzymać się na chwilę przy pomniku Adama Mickiewicza, idąc dalej natrafiamy na Pałac Namiestnikowski, Pałac Zamoyskich, Pałac Staszica, pomnik Mikołaja Kopernika, czy dwa uniwersytety: Warszawski i Akademię Sztuk Pięknych. Przepięknie ukazuje się Park Łazienkowski i Ujazdowski z dużym, sztucznym stawem. Marian Dziewanowski wraz ze starszym bratem, pod opieką ojca wyruszali na długie, piesze wędrówki po ulicach Warszawy.
To już nie był ponury, mały Żytomierz, czy Humanie. Ukraina odchodzi w zapomnienie.
Dziewanowscy poczuli się bardzo szybko Warszawiakami.
Polityka młodego, samodzielnego kraju szła różnymi torami. Szukano dobrych stosunków z silnymi państwami na Zachodzie, miały one być gwarantem porządku wersalskiego. Wydawało się, iż w tamtym okresie łączyła Polskę z Francją głęboka i trwała przyjaźń, szukano również sojuszników na wschodzie Europy. Rząd polski zdawał sobie sprawę z niezbyt korzystnego ułożenia geograficznego w czasach niepewnego pokoju – między Sowiecką Rosją, a Niemcami. Co prawda narody miały już dość wojen. Po czterech latach wzajemnego wybijania się, chciano, wręcz żądano- spokoju na świecie.
Polacy podpisali układ o charakterze politycznym z Francją, podpisali również konwencję wojskową. W myśl tego układu zobowiązano się do udzielenia sobie wzajemnej pomocy, gdyby, któraś ze stron została napadnięta przez Niemców. Francja dodatkowo zagwarantowała Polsce pomoc w przypadku zaistniałego konfliktu z Rosją Radziecką.
Polepszyły się stosunki z Rumunią poprzez podpisane przymierze polityczne. Samo porozumienie miało wyłącznie cel obronny, jedynie Czechosłowacja i Litwa były ciągle w konflikcie z młodym państwem polskim. Czechosłowacji chodziło o sporny Śląsk Cieszyński, a Litwie o Wilno. Jednak i te nieporozumienia z wolna przygasały. Czechosłowacja ponownie zwróciła się w stronę Polski, Litwini zapomnieli o Wilnie; jedynie Niemcy potajemnie myśleli o wojnie z Polską. Na początek wymyślili ,,wojnę celną”.
W 1926 roku rządy w kraju objął Józef Piłsudski – tym samym poprawiły się relacje z Anglią, ożywione zostały kontakty ze Stanami Zjednoczonymi. Kraj nabrał kolorytu, stał się zauważalny w Europie, a rządy Piłsudskiego wywierały szacunek i powagę dla Polski.
Chłopcy szybko dorastali. Coraz częściej w ich obecności toczyły się dyskursy ojca z przyjaciółmi, zapraszanymi do salonu na kieliszek koniaku.
Każdy z nich miał inną wizję ,,Cudu nad Wisłą” i każdy przypisywał ją komuś innemu – albo generałowi Weygandowi, albo marszałkowi Piłsudskiemu, wspieranemu przez szefa sztabu, generała Rozwadowskiego.
Jakby w cieniu tych wydarzeń, została umieszczona choroba matki, która od dawna cierpiała na suchoty. Ukraińskie przeżycia, ciągły stres – czy bolszewicy wejdą nocą, czy w dzień, czy uda się uciec w ostatniej chwili, a jeśli nie – to, czy wymordują całą rodzinę? To wszystko powodowało straszny ubytek na zdrowiu. Jeszcze przebywając na Ukrainie, wyjeżdżała w celach leczniczych do Zakopanego.
Po przyjeździe do Warszawy choroba się nasiliła, zaczęła gorączkować, pluć krwią. Pewnej niedzieli zabrano matkę do szpitala ,,Dzieciątka Jezus”.
Została podleczona i pod koniec sierpnia zjawiła się w domu.Należało dla matki uczynić dużo więcej. Ojciec był więc zdecydowany wysłać żonę na dłuższą kurację do Szwajcarii. Ale zanim to miało nastąpić, wynajął willę w Milanówku i tam postanowił – właściwie wszyscy wspólnie tak zdecydowali- czekać na poprawę zdrowia pani Zofii, by podołała ciężkiej i nużącej zagranicznej podróży.
Niestety leczenie w Szwajcarii nigdy nie doszło do skutku. 18 kwietnia 1923 roku pani Zofia, nie doczekawszy powrotu męża z Wołynia, odeszła cicho, zmarła nad ranem.
Należało więc przypuszczać, że wyjazd do najlepszego sanatorium, nie przyniósłby żadnej, korzystnej zmiany.
Czas żałoby trwał długo, a dla Mariana był ciężkim okresem jego życia. Nie mógł zrozumieć, że matki już nie ma, że nigdy jej nie zobaczy. Nie było bowiem dnia, żeby matka nie miała dla niego ciepłego słowa, dobrego dotyku. Z całej rodziny, po jej odejściu cierpiał najdotkliwiej właśnie przyszły profesor.
Śmierć tak bliskiej osoby w sercach braci zapisała się pamięcią na długie lata. Od zawsze bracia mieli lepszy kontakt z matką, ojciec – bywało, iż wyjeżdżał na kilka miesięcy, nawet kilka lat, a ona nigdy ich przecież nie opuszczała.
Ojciec krótko po śmierci żony diametralnie się odmienił, scedował swoje uczucia na synów, stał się bardziej opiekuńczy, dbający o ich wykształcenie. Niemal co dzień przepytywał z tego, czego nauczyła ich guwernantka. Trzykrotnie zmieniał nauczyciela i trzykrotnie się zawiódł.
W wieku dziesięciu lat Marian natrafia w bibliotece swego ojca na dwa tomiki wierszy: ,,Parasol noś i przy pogodzie” oraz ,,Nocą nie wychodź nago”. Był to zbiór orientalnych przysłów i aforyzmów, przełożonych na język polski przez Remigiusza Kwiatkowskiego. Wiele z tych wierszy stało się wskaźnikiem na życie przyszłego profesora. Mądrości chińskie, japońskie, hinduskie i perskie, określono słowem triolety.
Oto jeden z nich, którym zachwycał się dziesięcioletni wówczas Marian:
,Nie dogoni i sto koni
Dnia, który przeminął
Kiedy go się przewałkoni
Nie dogoni i sto koni”.
I następna zwrotka:
,,Najwięcej rozumu trzeba,
Kiedy z durniem sprawa,
Choć jest jasne jak płat nieba,
Lecz rozumu dużo trzeba”.
To właśnie triolety w późniejszych latach doprowadziły Dziewanowskiego do limeryków,
nawet swoje epitafium ułożył w formie limeryku:
„Był sobie raz rymarz M. Kamil,
Co lubił igrać rymami
Czy to lato czy zima,
On rymów się trzymał,
Już skonał, a jeszcze nie zamilkł”.
Ale tymczasem na Mariana i Tonia czekała szkoła, a do zajęć szkolnych bracia musieli zostać bardzo dobrze przygotowani.
Ktoś ze znajomych zaproponował dziewczynę, która przygotowywała się do maturalnego egzaminu, później chciała wyjechać na wieś, by tam korepetycjami zarobić na studia uniwersyteckie. Była to już czwarta guwernantka, ale tym razem wybór był doskonały.Panna Irena Tarkowska- córka dowódcy pułku strzelców konnych w Płocku. Systematyczna w pracy, o mocnej osobowości. Do nauczania chłopców zabrała się z żelazną konsekwencją, acz czyniła to powoli. Namówiła pana Kamila, by zostało zabrane im kieszonkowe, wydawane na papierosy i podejrzane, bo frywolne czasopisma. Odtąd pieniądze dostawali tylko w nagrodę za postępy w nauce, za poprawne zachowanie, lub z okazji zbliżającej się gwiazdki. Pieniądze stopniowo ojciec zmieniał na pouczającą lekturę, zalecaną przez pannę Irenę.
W ciągu niespełna roku zostali wyśmienicie przygotowani do przekroczenia progu jednej z najlepszych szkół w Rakowicach.
Starszy brat Antoni poszedł od razu do trzeciej klasy gimnazjalnej, Marian do pierwszej.To już nie były lata spędzane wyłącznie w rodzinnym domu, przy ojcu, a w internacie prowadzonym przez księży Pijarów w Rakowicach pod Krakowem. Czas zaczął toczyć się według reguł internatu. Większość dnia poświęcano nauce.
Rektorem gimnazjum był ks. Ferdynand Kozłowski, prefektem ks. Marian Olszewski, a nauczycielami ludzie świeccy. Środowisko uczniowskie – od arystokracji do nowobagackich. Zasady prawie, że purytańskie, ciężkie. A przecież chłopcy w Żytomierzu mieli pełną swobodę, biegali po ulicach miasteczka prawie o każdej porze dnia. Nawet później w Milanówku mieli wiele życiowej swobody. W internacie poczuli jednak więzy, nie wszystko było im wolno – więcej zakazów, niż wolności.Było to trudne i często nie do zniesienia dla ,,batiarów”.
Bez zezwolenia ks. Prefekta nie wolno było opuszczać internatu – wyjście poza mury, groziło wydaleniem ze szkoły. Bywały niespodziewane ,,najazdy” na sale, w których brać szkolna odsypiała ciężkie godziny nauki. Sprawdzano czystość rąk, obuwia, zawartość szafek przy łóżkach…prawie, że wojskowy dryl. Szły błagalne listy z prośbą do Milanówka o zabranie do domu, o powrót, lecz innej odpowiedzi od ojca nie było, jak tylko nakaz, by zostać dla dobra własnej edukacji. Alternatywą mógł być jedynie Korpus Kadetów, ale takiego wyboru chłopcy nigdy by nie zaakceptowali. Wraz z upływającym czasem starszy brat Tunio (tak go nazywano) dostosował się do rygorów, stał się potulniejszy. Po roku ks. Olszewski, nazwał Tunia ,,wzorowym konwiktorem”. Natomiast Marian pozostał do końca edukacji chłopcem zbuntowanym.
Późną wiosną 1928 roku nastąpiło rozdanie świadectw ukończenia czwartej klasy gimnazjum. Ojciec zjawił się osobiście na uroczystości, mimo dokuczliwych problemów z nadciśnieniem. Z postawy starszego syna okazał zadowolenie, natomiast mniej szczęśliwy był z osiągnięć młodszego, choć nie należałoby przybierać ponurego wyrazu twarzy. Marian nie należał do uczniów mało zdolnych, kłopoty sprawiała mu jedynie matematyka.
Natomiast zdarzało się, że był na pograniczu wydalenia za nieposłuszeństwo nauczycielom, za brak subordynacji i bitwy na pięści z kolegami. Wystarczyło jedno zaczepne słowo, a burzyła się w nim krew.
W 1928 roku, będąc w czwartej klasie Marian Dziewanowski wpadł na iście szatański pomysł – czwórkę z matematyki postanowił, wraz z bratem i dwoma kolegami, oblać w przyogrodowej altanie, butelką wiśniówki.
Zostaje publicznie napiętnowany za ,,splamienie mundurka Rakowieckiego konwiktora” i wydalony ze szkoły. Kara dotknęła tylko Mariana, innym się ,,upiekło”.
Telegraficznie wezwano do Warszawy ojca, który przebywał w tym czasie na Wołyniu. W domu natomiast bez słowa pan Kamil zastosował cielesną karę, uderzając syna na gołe ciało, dziesięć razy pejczem. Chłopcy od tego momentu na zawsze pożegnali się z kieszonkowym, które i tak nie było regularnie wypłacane przez ojca. Surową, domową karę poniósł również Tunio, przyznając się honorowo do udziału w libacji.
W życiu Dziewanowskich zaczęła się ciężka orka – Tunio i Marian zatrudnieni zostali do wyrębu lasu, do parcelacji ziemi – nabierali tym sposobem doświadczenia w zarządzaniu majątkiem.
Polska gospodarka nabierała rozpędu, zmierzała ku dobremu i należało trend ten wykorzystać do własnych celów, nie zaprzepaścić okazji , a majątki powiększać i rozwijać. Zwolnił ich więc ojciec z pracy przy parcelacji i przy wyrębie lasu, a skierował do prac w tartaku i cegielni.
Majątek w Żalinie okazał się źródłem złóż gliniastych – dobry materiał na cegły i dachówki. Aby urzeczywistnić plany należało się jeszcze zadłużyć na sporą sumę w warszawskich bankach.
Po tygodniu pan Kamil zjawił się na Mokotowskiej, oznajmiając synom, iż kupił samochód i wyjeżdżają na Wołyń, by tam doprowadzić interesy do szczęśliwego końca. Wyjazd dla chłopców nie okazał się zaskoczeniem, bowiem bardzo często wyjeżdżali z ojcem na Ukrainę. W tamtą stronę ciągnęły interesy, tam leżały majątki: Lipniki, Żalin oraz Wólka Żalińska. Tych majątków ojciec nie chciał się pozbyć, pomimo politycznych i wojennych zawieruch. Tam czekał tartak i cegielnia.
Wyjazdy potraktowano jako kolejną naukę – administracji i rachunkowości. Nauka szczególnie przydała się praktycznemu Tuniowi.
W przerwach między nauką a wyjazdami na Ukrainę, ojciec opowiedział chłopcom historię, żywcem wziętą z powieści Sienkiewiczowskiej: ,,Musicie wiedzieć moje dzieci, że wiele Sienkiewiczowskich postaci, to osoby autentyczne, wydobyte przez autora pamiętników z tego czasu oraz ze <<Szkiców Historycznych>>, znanego pisarza Kubali. Na przykład Basia Jeziorkowska oraz Jerzy Michał Wołodyjowski, to autentyczne postaci historyczne, zaczerpnięte ze <<Szkiców Historycznych>>. W rzeczywistości Basia nie była takim <<hajduczkiem>>, nosiła imię Krystyna, a kiedy wychodziła za <<Małego Rycerza>>, była już wdową po trzech mężach (Świrskim, Kondrackim i Zaćwilichowskim). Wszyscy trzej, to rotmistrzowie. Od Wołodyjowskiego starsza o dobre kilka lat. Po krótkim pożyciu z rotmistrzem Jerzym Michałem Wołodyjowkim, który rzeczywiście zginął w Kamieńcu, odczekawszy przepisowy okres żałoby, wyszła po raz piąty za mąż, za oficera kawalerii, rotmistrza pancernego – przodka naszego – Łukasza Dziewanowskiego. Czy można, gdzieś znaleźć bardziej autentyczną parę rotmistrzowską?”
Od nazwisk Dziewanowskich aż roi się w polskiej literaturze. W powieści Wacława Gąsiorowskiego – <<Huragan>>, odnajdujemy Jana Dziewanowskiego. W jakiś czas później imię jego obrosło legendą i zachowało się w piosence, o czynach pana Jana:
<<A czyjeż, to imię okryło się sławą.
Kto walczył za Francję z Hiszpanami krwawo.
To konnica polska, polskie szwadrony.
Zdobywając szturmem wąwóz Samossiery…
A wtem Dziewanowski
Jak piorun się rzucił,
Zdobył trzy baterie
Ale już nie wrócił.>>
Zawsze pamiętajcie z jakich ludzi wywodzi się nasz ród i pielęgnujcie tradycje Dziewanowskich” – dokończył swoją opowieść.
Pan Kamil Dziewanowski w kilka lat później zmienił mieszkanie i wraz chłopcami przeniósł się z ulicy Służewskiej na ulicę Mokotowską, przy rogu ulicy Zbawiciela. Mieszkanie – duma gospodarza, robiło wrażenie na odwiedzających.Meble z epoki wiktoriańskiej, ściany wyłożone atłasowymi tapetami, przystrojone obrazami znakomitych, polskich malarzy: Franciszka Żmurki, Jana Chełmońskiego oraz Konrada Krzyżanowskiego. Portret Józefa Piłsudskiego – tegoż malarza, budził wśród przybyłych ogromny podziw. Pan Dziewanowski zawsze mówił, stojąc przy obrazie:,,To jest najlepszy portret Marszałka. Jak genialnie Krzyżanowski uchwycił osobowość tego człowieka, wodza, a jednocześnie skrytego konspiratora, tego zamkniętego w sobie Litwina. Krzyżanowski, to malarz zapomniany, niedoceniany”.
W domu na ścianach wisiało wiele olejnych obrazów, wiele rycin, grafik, głównie z epoki napoleońskiej. W nowym domu mieszkał duch tamtej epoki, i szczególny szacunek dla przodków Dziewanowskich. To oni brali czynny udział w wojnach napoleońskich i byli ich bohaterami.
Tamte czasy odeszły, przyszły nowe, wymagające znów wielu bohaterskich wyzwań i wielu odważnych ludzi, by temu sprostać.
Takimi chciał widzieć swoich synów pan Kamil, dlatego dużo od nich wymagał. Zajął się nimi ze szczególną troską po śmierci żony, przeżywał, kiedy któryś z nich nie spełniał jego marzeń.
Pod koniec lata nastąpił powrót z Żalina do Warszawy. Willę w Milanówku opuszczono, koszty jej utrzymania zbyt mocno obciążały rodzinny budżet.
Chłopcy przez okres wakacji zarabiali u ojca na swoje wykształcenie, na pójście do innej szkoły – już publicznej, stojącej w Krzemieńcu. Okazało się, że prefektem Liceum Krzemienieckiego jest dawny kolega pana Kamila, jeszcze z czasów uniwersyteckich w Kijowie. On to obiecał załatwić Tuniowi i Marianowi, pójście do sławnej szkoły. Przy liceum funkcjonował również internat.
W 1928 roku liceum mieściło się w dużym, odnowionym budynku po Jezuitach. Obok internatu i klas szkolnych mieściła się duża sala, tam odbywały się odczyty, akademie oraz wieczory literackie, w budynku mieściła się również sala teatralna. Tu odbywały się nie tylko występy amatorskich zespołów teatralnych, ale bywały również i spotkania grup aktorów zawodowych. Gościnnie występowała wileńska ,,Reduta” Osterwy z ,,Ptakami” Szaniawskiego i ,,Uciekła mi przepióreczka” Żeromskiego.
Liceum jak i gimnazjum, do którego chodzili Dziewanowscy należały do szkół koedukacyjnych, a to znaczyło, że w jednej klasie, obok siebie, w ławkach zasiadali chłopcy i dziewczęta.
Tutaj częściej odbywały się imprezy towarzysko – kulturalne. Więcej czasu poświęcano zajęciom sportowym: piłce nożnej, tenisowi, czy ping-pongowi. Gimnazjum z poziomem nauczania stało niestety o wiele niżej, niż szkoła w Rakowicach, stąd Marian i Tunio, bardzo szybko wysunęli się do przodu w klasie, a może i w całym gimnazjum.
Latem, w trakcie trwania wakacji zarobione przez chłopców pieniądze, pozwoliły na odrobinę szaleństwa: kino, teatr, ciastko z pobliskiej ciastkarni. I to wcale nie gorsze od ciastek warszawskich, od słynnego Loursa czy Semadeniego, jak w swoich wspomnieniach pisze pan Marian.
Ale nie tylko takim przyjemnościom poświęcali swój wolny czas, i nie tylko spacerom w letnie popołudnie z koleżankami z gimnazjum, choć temu zajęciu poddawał się najchętniej młodszy z braci.
W domu zaprzyjaźnionego z rodziną księdza Jana Szafrańskiego, odkryli dużą bibliotekę z arcyciekawą literaturą – nie tylko religijną, jakby sugerował stan duchowny. Był tam: ,,Kurier Warszawski”, ,,Tygodnik Ilustrowany” oraz ,,Świat”. Tutaj przewodził Marian. Odezwały się w nim ciągoty dziennikarskie. W przyszłości widział siebie w takiej właśnie roli.
Ksiądz prefekt uważał, że i on powinien czytać prasę i książki, w których zaczytuje się młodzież, poddająca się jego opiece. Ksiądz od zawsze budził duży szacunek i respekt młodych ludzi.
W bibliotece można było natknąć się na: buntowniczy tomik poezji Władysława Broniewskiego ,,Dymy nad miastem”, poezję Skamandrytów, Lechonia, Tuwima czy Iwaszkiewicza.To tu właśnie… w tej bibliotece- bracia po raz pierwszy zetknęli się z twórczością Skamandrytów. Wcześniej czytali literaturę obowiązkową: Kochanowskiego, Reya, Krasickiego.
Przyszedł rok 1929 – zapowiadał się wspaniale. Prymusi w szkole – dwaj Dziewanowscy, szanowani i lubiani. Czego więcej pragnąć? Może jedynie miłości. Zapragnął jej Marian. Przyszła… na zabawie szkolnej. Wśród koleżanek klasowych dostrzegł dziewczynę przypominającą do złudzenia Joan Crawford – aktorkę z niemego filmu ,,Sen o miłości”. Jedno jej spojrzenie i już był zakochany. Po krótkim czasie z radością stwierdził, że kocha z wzajemnością.
Chodzili wspólnie na spacery, do kina, razem czytali poezję. Idylla trwała aż do czerwca.Skończył się rok szkolny, zakochany młodzieniec przeszedł do klasy szóstej, brat z bardzo dobrym świadectwem zdał właśnie maturę.
A ojciec obiecał – jeśli znowu będą prymusami, że zafunduje im wycieczkę do Paryża i Madrytu.
Bracia przypominali ojcu tę obietnicę, pisząc w listach do Żalina, gdzie pan Kamil kończył budowę cegielni. Ojciec w odpowiedzi nakazał im czekać na jego powrót do Warszawy. A zakochani – Marian i dziewczyna przyrzekli sobie dozgonną miłość, i że na pewno spotkają się w przyszłym roku szkolnym.
Marian po dniu spędzonym z ukochaną, wracał do domu pełen radości i nadziei. Zastał skulonego w fotelu i głośno płaczącego brata, który w zaciśniętej dłoni trzymał telegram.
– Co się stało? – zapytał.
– Właśnie umarł ojciec – odpowiedział Tunio, podając bratu kartkę papieru.
W jednej chwili świat się zawalił. Cudownie zapowiadający się rok 1929 przybrał kolor granatu.
W niepamięć odeszła budząca się miłość, odeszła nadzieja na Paryż, Madryt i całą tę podróż przez Europę, a został długo… długo trwający smutek. Wraz ze śmiercią pana Kamila przyszedł problem, co uczynić z chłopcami, którzy przeżyli w głębokim stresie śmierć ojca – taką niespodziewaną…Przy całej jego energii, apetycie na życie, z myślami pełnymi planów, z podróżą w tle.
Zebrała się rada familijna pod przewodnictwem stryjecznego kuzyna ojca – Zdzisława Dziewanowskiego. W radzie uczestniczyli również: Lucjan Kamiński oraz jego żona Katarzyna, lubiana przez chłopców ciotka.
Tunio miał za sobą egzaminy maturalne – więc prawie dorosły mężczyzna… wcześniej postanowił zapisać się na Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Odezwała się w nim dusza gospodarza, chciał wyjechać na Wołyń, by doglądać majątku. Natomiast Marian to chłopiec, który dopiero, co zdał do szóstej klasy. Rodzina postanowiła pozostawić go w szkole koedukacyjnej w Krzemieńcu, lecz tej decyzji kategorycznie sprzeciwiła się Katarzyna. Postanowiła wybrać dla niego szkołę o wyższym standarcie nauczania.
To ona uznała, a miała głos decydujący, iż gimnazjum humanistyczne Księży Marianów na Bielanach pod Warszawą, będzie szkołą, która wprowadzi chłopca na wysokie szczyty kariery zawodowej w przyszłości.
Do szkoły wybrała się wraz z Marianem w lipcu 1929 roku i tak skutecznie przekonywała księdza Jana Sobczaka oraz Józefa Jarzębowskiego, iż ci w końcu wyrazili zgodę na przyjęcie Dziewanowskiego w poczet swoich uczniów. Zaproponowali nawet pani Katarzynie szczególną opiekę nad sierotą. Tak więc, dzięki ciotce trafił do wyjątkowej szkoły. Szkoła Marianów skutecznie pokierowała umysłem chłopca w dalszej karierze.Wysoki poziom kształcenia i przychylny stosunek nauczycieli wzmagał aspirację braci uczniowskiej. Samo Zgromadzenie Księży Marianów zostało ufundowane w 1673 roku. Zakon męski założony został przez Polaka- Stanisława Papczyńskiego (1631-1701). Był on również pierwszym przeorem tego zakonu. Głównym celem, obok kultu Niepokalanego Poczęcia Najświętrzej Maryi Panny, stała się praca apostolsko – misyjna oraz wychowawcza. Zgromadzenie zaczęło się rozwijać i rozszerzać na inne miasta Europy – powstawały klasztory: na Litwie, Rusi, potem w Czechach, na Węgrzech, we Francji, Włoszech i Portugalii. Zgromadzenie stało się instytucją międzynarodową, a zakon funkcjonował przez długie lata. Oficjalnie zlikwidowany został dopiero reskryptem Aleksandra II, na co zapewne wpłynęło powstanie styczniowe. Przetrwał jednak działając w podziemiu.
W 1909 roku kiedy wydawało się, że nadchodzi definitywny upadek Zgromadzenia, wstąpił do niego w konspiracji, profesor Akademii Duchownej w Petersburgu ks. Jerzy Matulewicz, późniejszy Biskup Wileński. Po śmierci został beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II w roku 1987.
I tu biskup stanął na wysokości zadania, odnowił, a przede wszystkim zreformował Stowarzyszenie Zakonu Marianów. Przy tak przemyślanym działaniu i przy rosnącej popularności Stowarzyszenia, wystarczył jeden krok, by Zakon powołał Zgromadzenia po drugiej stronie oceanu.
A w Polsce w 1918 roku księża pobudowali dwupiętrowy budynek, w którym rozmieszczono gimnazjum i internat, pomyślano także o miejscu dla sportowych osiągnięć młodzieży, takich jak: boisko do piłki nożnej, czy korty tenisowe. Po lewej stronie skrzydła, głównego budynku, rozciągały się pomieszczenia gospodarcze, ogród warzywny i owocowy.
Osoby, które pan Marian wspomina z dużą estymą, to wykładowca historii ks. Józef Jarzębowski – wysoki, szczupły mężczyzna o uduchowionej twarzy.
Ksiądz Jarzębowski urodził się w 1897 w Warszawie. Był wnukiem powstańca styczniowego i zesłańca na Sybir -Ludwika Ablewicza. Koneksje z księdzem Józefem obudziły w młodym człowieku miłość: do historii, do tradycji, a nade wszystko do ojczyzny.
W latach wcześniejszych matka wpajała panu Marianowi szacunek dla przywódców Rządu Narodowego, szacunek do Romualda Traugutta oraz jego czterech towarzyszy straconych na stokach Cytadeli w roku 1864.
Pod koniec I wojny Światowej ks. Józef wstąpił do Seminarium Stowarzyszenia Mariańskiego, by w roku 1920 przystąpić jako ochotnik do oddziałów broniących przed bolszewikami Warszawę.
Studiował na Uniwersytecie Katolickim w Lublinie, ale ze względu na pogarszający się stan zdrowia, zrezygnował z dalszych studiów.
We wrześniu 1925 roku podjął pracę pedagogiczną w Gimnazjum na Bielanach, był wykładowcą religii i historii kościoła.
Założył kółko literackie – był opiekunem i duszą młodzieży. Uprawiał poezję, tworzył pieśni, opowiadania, ułożył hymn Zakładu pt. ,,Błękitne rozwińmy sztandary”. Tylko Marian mógł chwalić się w otoczeniu swoich przyjaciół, tak wspaniałymi wykładowcami.
Należy wspomnieć jeszcze ks. Jana Sobeckiego. Może mniej charyzmatyczny niż ks. Józef, ale w nauczaniu bardziej systematyczny.
Mały, otyły, z wystającym brzuchem – nazywano go ,,Bemolem”, wiedział o tym przezwisku, lecz nigdy nie było to powodem, aby miał wybuchnąć gniewem.
Ci dwaj wspaniali księża wzajemnie się uzupełniali, stworzyli szkolny samorząd, dając mu Nazwę: ,,Uczniowska Rzeczypospolita Bielańska”. Urząd miał Sejm, Senat oraz Prezydenta. Były w nim także komisje do spraw naukowych, towarzyskich i sportowych.
Rozdawano nagrody w rozmaitych dziedzinach pracy. Wydawano pisma: ,,Ogniwo”, ,,Promień” i ,,Jutrzenka”. Pismo ,,Ogniwo” zostało umieszczone na kilku wystawach międzynarodowych, np. w Kolonii w 1928 roku.
Obok księży, wykładowcami byli też świeccy, jak znakomity polonista Ignacy Kozielewski – autor hymnu harcerskiego: ,,Wszystko, co nasze Polsce oddamy”.
Historii nauczał Bolesław Habdanek- Dunikowski, uczeń i doktorant profesora Marcelego Handelsniarza. To dzięki owemu profesorowi, Dunikowski napisał wspaniały doktorat o księciu Adamie Czartoryskim.
Ten wykładowca miał też duży wpływ na zainteresowanie się historią przez Mariana Dziewanowskiego.
Przekrój uczniów na Bielanach, był podobny do tego z Rakowic. Kilka nazwisk pan Marian utrwalił w swej pamięci do końca długiego życia: Andrzeja i Adama Sierakowskich z Waplewa – Prusy Wschodnie, Olgierda Donimirskiego z Małych Ramz, z wschodnio-pruskiego Powiśla, Stefana Murka z Ziemi Oleskiej na Opolszczyźnie oraz Edmunda Osmańczyka z pogranicza Opolszczyzny i Wrocławskiego. O tym ostatnim w swych pamiętnikach wspomina najczęściej. ,,Edmund Osmańczyk urodzony na Śląsku, stypendysta Związku Polaków w Niemczech…przyjaciel do końca życia”.
Po zdaniu matury niemal natychmiast wyjechał do Berlina, by tam studiować dziennikarstwo. Miał równocześnie prowadzić Centralę Prasową, obsługującą prasę polskiej mniejszości Narodowej.Tę pracę Edmund postawił sobie za główny cel życia. Według zaczerpniętych, oficjalnych informacji z roku 1910, ludzi przyznających się do pochodzenia polskiego na terenie II Rzeszy, było przeszło półtora miliona.
Marian Dziewanowski był przekonany, iż na polskich terenach żyje więcej Niemców, niż Polaków w Rzeszy Waimarskiej. Dopiero te liczby przeorientowały tok myślenia pana Mariana. To zasługa przyjaciela (Osy), tak mogli Osmańczyka nazywać tylko jego przyjaciele.
Edmund Osmańczyk, w gronie kolegów był lubiany. Przy bliższym poznaniu zyskiwał grono trwałych przyjaciół. Człowiek z dużym poczuciem humoru, pucołowata twarz, rozwichrzone blond włosy i szczery uśmiech dla ludzi. Sypał dowcipami, anegdotami, nic więc dziwnego, że polubił go również Marian. Obaj zasiadali w jednej ławce, obaj pracowali przy piśmie ,,Ogniwo”. Osmańczyk prawie od początku ich znajomości, zauważał zdolności rysunkowe Mariana i wciągnął kolegę do zespołu redakcyjnego. Później Marian w ,,Ogniwie” zamieszczał swoje pierwsze artykuły i polemiki. Zainteresowanie rysunkiem z wolna mijało na korzyść twórczości literacko-dziennikarskiej. Jego zainteresowania poszły w kierunku polityki. Z wielką uwagą studiował prasę codzienną, tygodniki i miesięczniki.
Przyjaciel otworzył umysł Mariana na nowe formy literackie, na literaturę satyryczną, na parodię, groteskę, fraszkę i inne pomniejsze formy.
Mając rozległe kontakty prasowe (Osa) poznał Jana Rembielińskiego, z endeckiego tygodnika ,,Myśl Narodowa” i Mieczysława Niedziałkowskiego, z socjalistycznego dziennika ,,Robotnik”. Poprzez ,,Cyrulika Warszawskiego” – pismo redagowane przez Jana Lechonia, Dziewanowski poznał inną formę – limeryki. Dotychczas nie miał pojęcia o takiej twórczości.To właśnie w ,,Cyruliku”obok epigramów i fraszek, ukazywały się oryginalne limeryki, pisane głównie piórem Juliana Tuwima. Choćby limeryk tej treści:
,,Pewien Duńczyk z Kopenhagi
Mając zgagę wypił magii
Chociaż wypił z barszczykiem
Wkrótce został nieboszczykiem
Ale za to nie miał zgagi.
Lub koleiny limeryk:
W klubie nudystów, na zamku Ura,
Zdarzył się skandal nie znany w tych murach,
Goście jak należy
Przybyli bez odzieży
Lecz kartofle podano w mundurkach.”
W tamtych czasach działał też znakomity kabaret ,,Qui Pro Qua”, przy ulicy Senatorskiej. Do tegoż kabaretu często wstępował Osmańczyk. Marian natomiast omijał to miejsce, trochę ze strachu, trochę z braku śmiałości.
Kto był w ,,Qui Pro Quo” i został nakryty na tym ,,przestępstwie”przez szkolne władze, zostawał wydalony ze szkoły. Osmańczyk zawsze wychodził cało, należał do sprytnych młodzieńców. Natomiast Marian wychodził z domu tylko z ciotką: do teatru, do opery, na sztuki klasyczne. Na co mógł sobie pozwolić, to na szopkę polityczną. Do późnej starości pamiętał całe kuplety. Na przykład szopka na Alexandra Skrzyńskiego – zwanego : ,,Hrabią Olo”, brzmiała tak:
,Hrabia Olo,
Co gra w polo
Na opinii także gra
<<Czerwonego>> śpiewać umie,
Potem z rana jest na sumie.”
Edmund Osmańczyk miał duży wpływ na ukształtowanie charakteru Dziewanowskiego. Cieszył się jego szacunkiem i dużą przyjaźnią. A (Osa) zapoznał Mariana z inną literaturą, z innym teatrem, kabaretem, z Szopką Polityczną – dowcipną, czasami ostrą tekstami, złośliwą, pokazującą głupotę, przewrotność i podłość ludzi będacych u władzy. Szopka – kpiąca z ówczesnego świata, używała do tego aktorów – kukiełek.
Teksty do Szopki pisali: Jan Lechoń, Julian Tuwim, Marian Hemar, Jerzy Paczkowski, Konstanty Idelfons Gałczyński – a więc wyjątkowy, autorski zespół.
Jedna z kukiełek prezentowała postać Boya-Żeleńskiego i głosem sepleniącym nuciła:
,,Pan Bóg uśmiecha się do mnie spod wąsa:
Tadziu trzeba na ziemię rzucić anonsa,
Może byś jeszcze raczył
Biblię mi przetłumaczył”
I tak gwarzymy z Bogiem
W lenistwie błogiem.”
W owym czasie wychodziły ,,Wiadomości Literackie”, gdzie swoje teksty zamieszczały sławy polskiej literatury.
Koledzy z internatu dzięki Osmańczykowi mogli z wypiekami na twarzy, zaczytywać się w treściach ,,Wiadomości”. Zainteresowanie literaturą klasyczną, a więc i tą romantyczną, młodopolską, skamandrycką, odchodziło. Marian stawał się zwolennikiem form: małych, lekkich, zabawnych, przynoszących uśmiech na twarzy, a nie zadumę nad losem i nieszczęściami ojczyzny, na przełomie wieków.
Wśród przyjaciół, którzy świadomie kierowali go ku wyżynom owej poezji, innym formom literackim, był nie tylko Osmańczyk, ale również Tomek Chmyzowski, utalentowany poeta, który będąc jeszcze w klasie maturalnej, zasłynął swoimi wierszami.
W dworku Chmyzowskich, w Strojcu, obaj chłopcy w wielkim skupieniu słuchali poetyckich audycji. To właśnie w dworku, po raz pierwszy słuchali wierszy, nieznanego jeszcze wtedy Konstantego Idelfonsa Gałczyńskiego, a jeden z nich brzmiał:
,Po morzu płyną okręty,
Niosąc ze sobą swe losy,
Dla słabych – groźne odmęty.
Bo ludzka dola jest taka:
Śmiej się, gdy nie chcesz płakać.”
Ten sześciowiersz stał się mottem życiowym profesora Dziewanowskiego.
W roku 1932 przyszedł czas zdawania matury. Marian, Edmund i jeszcze kilku przyjaciół przebrnęło przez egzaminy. Obiecali sobie dozgonną przyjaźń, a obietnica złożona przez Dziewanowskiego i Osmańczyka, została dotrzymana, mimo, że ich drogi na długo się rozeszły.
Edmund bowiem wyjechał do Berlina, gdzie podjął pracę w Centrali Prasowej Związku Polaków, Marian zaś wyjechał do Austrii, by podciągnąć się w języku niemieckim.
Maturę zdał w wieku 19 lat, było to wynikiem rewolucji bolszewickiej, wojny domowej w Rosji, i całego tego zawirowania. Spowodowało to roczne opóźnienie w edukacji Pana Mariana.
Dręczył go brak perspektyw, beznadziejność, pytanie: co dalej? Koledzy gdzieś się załapali… jakieś studia, dobra praca…a u niego pustka. Nie był pewien, czego chce, do czego dąży?!
Trzy lata nauki na Bielanach zmąciły jego precyzyjne spojrzenie na życie, choć wydawało się przecież, że wie, w jakim pójdzie kierunku, jakie obierze studia.
W latach 1921-1922 pilnie studiował grafikę pod okiem znakomitego malarza Krzysztofa Krzyżanowskiego, który dostrzegał w nim duży potencjał talentu, i radził podążać wkierunku ilustratorsko – graficznym. Często właśnie na kierunek naszego życie mają wpływ przyjaciele, ci szczerzy, od serca. Kierują naszym losem w myśl dobrze pojmowanej przyjaźni. Musimy jednak być czujni. Przyjaciół o takim sercu nie spotykamy na co dzień. Dziewanowski miał szczęście – naprawdę miał szczęście. Osmańczyk stał się tym jedynym, któremu w ciemno można było zawierzyć swoje życie. ( Osa) dzięki przyjaciołom, głownie tym na obczyźnie… tam w Berlinie, mógł pomóc Marianowi.