Kapitańskie porady
W roku 1974 byliśmy dwa lata po ślubie i właśnie nadszedł moment narodzin naszego pierwszego dziecka. Miśka dzielnie znosiła cały okres ciąży. Ja na szczęście byłem tym razem na statku, który co tydzień zawijał do Gdyni. M/s Świnoujście, bo tak nazywał się statek, eksploatowany był na linii Gdynia – Hamburg. Przez cztery lata pracy, od ukończenia Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, pływałem na długich liniach, nie było mnie w domu po parę miesięcy. To, że teraz częściej bywałem w domu, było efektem przepisów, jakie wtedy obowiązywały w PLO. Otóż dla tych osób, które podejmowały jakieś studia zaoczne, armator oferował dodatkowe urlopy szkoleniowe, możliwość okrętowania na statki operujące na krótszych liniach. Wtedy częściej bywało się w kraju. Pozwalało to, na w miarę terminowe zaliczanie poszczególnych semestrów. A jako że po powrocie z jednego z rejsów, zdałem egzaminy i dostałem się na studia zaoczne na Wydział Prawa Uniwersytetu Gdańskiego, to i zacząłem podlegać tym przepisom. Studia te były realizacją marzeń jeszcze z liceum, kiedy miałem straszny dylemat, co wybrać po maturze: szkołę morską czy studia prawnicze. Zwyciężył wtedy romantyzm, poparty lekturą książek marynistycznych, a w szczególności ,,Znaczy Kapitan” Karola Olgierda Borchardta.
To pierwsze marzenie zrealizowałem, kończąc szkołę morską. Jednak po paru latach pracy, to moje wcześniejsze spojrzenie romantyczne, zostało nieco zarośnięte muszlami – jak to mawiają stare wilki morskie. Uznałem więc, że nastała pora, żeby zabrać się za realizację drugiego marzenia, czyli podjęcie studiów prawniczych. I tak znalazłem się w tym miejscu.
No, ale wracając do Miśki, mojej żony, termin rozwiązania był tuż, tuż. Jak mówił lekarz, to będzie w piątek lub w sobotę. Cholera, trzeba działać- pomyślałem. Tylko jak?
Był wtorek, a w sobotę wychodziliśmy w morze. I wtedy wpadłem na genialny pomysł. Choć po latach okazało się, że taki genialny, to on wcale nie był. Jednak wtedy wydawał się być. Miałem znajomego lekarza w szpitalu w Gdańsku. Powiedziałem mu, że muszę wyjść w morze akurat w tym czasie, kiedy moja żona ma termin porodu. W związku z tym chcę jej zapewnić pełen komfort i przywiozę ją po prostu wcześniej do szpitala. Nie obyło się oczywiście bez koniaczków i bombonierek, no, ale sprawę załatwiłem. Cały dumny, że zabezpieczyłem wszystko jak należy, odwiozłem Miśkę do szpitala w piątek, by w sobotę ruszyć w morze. Uważałem, że wszystko będzie w porządku. Miśka miała zapewniony pełen komfort, a ja poczucie, że zrobiłem wszystko, co możliwe i wypływając w morze, nie będę się musiał denerwować tym, co się z nią dzieje w domu, ponieważ jest już pod odpowiednią opieką.
W sobotę wychodzimy z Gdyni w rejs do Hamburga. Oczywiście na statku wszyscy wiedzą, że moja żona jest już w szpitalu i lada moment mam zostać ojcem. Wiedzą również, że w mojej lodówce chłodzi się już szampan, przygotowany na tę okoliczność. Radiooficer obiecuje, że nie będzie ruszał się z radiostacji, czekając na telefon z kraju, aby jak najszybciej przekazywać odebrane informacje. Dzwonić na statek ma moja mama, która specjalnie przyjechała z Warszawy, aby w razie potrzeby być na miejscu i wraz z rodzicami Miśki przygotować dom na powrót Miśki z dzieckiem. Ja miałem wrócić tydzień później w środę i umówiłem się z lekarzem, że wtedy osobiście odbiorę Miśkę ze szpitala. Oczywiście o ile będzie to już możliwe, o czym zadecydować mieli lekarze.
Przez całą sobotę chodzę lekko podenerwowany, od czasu do czasu zerkając w stronę radiostacji. Radiooficer, w marynarskim żargonie nazywany po prostu radio, rozkłada tylko ręce i kręci przecząco głową na znak, że na razie nic, cisza w eterze. Jako trzeci oficer mam wachtę od ósmej do dwunastej w obiad i potem od dwudziestej do dwudziestej czwartej wieczorem. I właśnie po tej wieczornej wachcie, długo po północy, nie mogłem zasnąć. Jakoś ta noc przeleciała, potem szybko śniadanie i trzeba iść na mostek, zaczynam poranną wachtę. Idąc na mostek, zajrzałem do radiostacji. Radio pokręcił głową, znowu wykonując ten sam gest co wcześniej, na razie nic. Wachta cholernie się dłużyła, podenerwowanie mnie nie opuszczało, a tu nadal żadnych wieści. Po obiedzie nie mogłem sobie znaleźć miejsca, próbowałem się zdrzemnąć, próbowałem coś poczytać, ale na niczym nie mogłem się skupić. Myślami byłem zupełnie gdzie indziej. Wieczorem mieliśmy być już w Holtenau. Początek Kanału Kilońskiego wypada na mojej wachcie.
Nagle, gdzieś koło osiemnastej, słyszę głos radiego.
- Marek! Jest! Jest! Masz syna, szybko dawaj do góry, twoja mama na linii – ogłosił radio, takim głosem, że rozniosło się to po całym statku i mogłem być pewien, że w tej chwili nie ma nikogo, kto by się nie dowiedział, że trzeci oficer został ojcem.
Podekscytowany, szybko pobiegłem do radiostacji, gdzie radio podał mi słuchawkę telefonu. Mama zdała mi relację z wszystkich wydarzeń tego dnia. A przede wszystkim, co było najważniejsze, że Miśka i synek czują się dobrze i wszystko odbyło się bez żadnych komplikacji. Przekazałem jeszcze mamie, aby złożyła ode mnie gratulacje Miśce i że jestem dumny, że mamy syna. Kiedy skończyłem rozmowę, wreszcie poczułem, że całe to napięcie, które trzymało mnie od wyjścia statku z Gdyni, nagle ze mnie zeszło. Jego miejsce zajęła ogromna radość pomieszana z poczuciem dumy, że oto mam syna. Wracam z radiostacji, patrzę, a tu przed moją kabiną stoi już mała grupka wolnych od wacht, załogantów. Jest drugi, jest bosman, kucharz, trzech marynarzy, i słyszę jak za mną dobiega radio. Podchodzę bliżej i zapraszam wszystkich do środka, do mojej kabiny na kieliszek szampana. Sięgam do lodówki, kiedy nagle rozlega głośne: sto lat, sto lat. To koledzy
zaczęli gromkimi głosami wyrażać entuzjazm dla świeżo upieczonego taty. Pierwszym zapiewajłem był, nie kto inny, jak mój marynarz wachtowy, Paweł. Wyjąłem z lodówki szampana, korek wystrzelił z należytym hukiem. Rozlewam szampana do kieliszków i kątem oka widzę, jak do kabiny wchodzi kapitan Wilanowicz, bardzo zacna postać. Bardzo lubiany przez nas wszystkich kapitan, o bardzo dużej wiedzy zawodowej i wysokiej kulturze osobistej, ale również niepozbawiony poczucia humoru.
- Można panie trzeci? To dziś pański dzień, przyszedłem z gratulacjami – zwraca się do mnie. Jak syn? Jak żona? – dodaje.
- Wszystko w porządku, oboje zdrowi – odpowiadam, podając kapitanowi kieliszek szampana.
- Panowie, wznieśmy toast, zdrowie trzeciego. Niech pan pozdrowi żonę i syna. Niech się zdrowo chowa – mówi kapitan wznosząc kieliszek do góry.
Po wzniesieniu toastu, odstawiamy kieliszki, a ja dziękuję wszystkim za życzenia.
- Panie trzeci, chciałbym, już jako doświadczony ojciec, udzielić panu kilku rad, zwrócił się ponownie do mnie, kapitan.
- Słucham panie kapitanie – odpowiedziałem z zaciekawieniem.
- Otóż, jak już odbierze pan żonę i syna ze szpitala i przywiezie ich pan do domu, to zastanie pan taką oto sytuację: dom będzie pełen czekających na was członków bliższej i dalszej rodziny: babcie, mamy, ciotki etc. Usłyszy pan same zachwyty, jaki to podobny do mamusi, inni znów znajdą podobieństwo do tatusia. Ktoś tam zacznie liczyć paluszki, czy wszystko się u dzieciaczka zgadza, i takie różne inne ceremonie będą się odprawiały. I tu musisz pan wykazać się niezwykłą czujnością. Od razu zabierz się pan do roboty, a to przynieś pan jakąś pieluszkę, a to przenieś miskę z wodą. Rób pan to szybko i z entuzjazmem. Tylko pamiętaj pan, niosąc pieluszkę potknij się pan i upuść ją pan na podłogę, a niosąc wodę, rozlej pan trochę na podłogę. Panie trzeci, jak to światłe grono to zauważy, to od razu uzna, że takiemu niezdarnemu facetowi, nie można powierzyć jakiejkolwiek pracy przy małym dziecku. I będziesz pan miał święty spokój na przyszłość – z uśmiechem zakończył swój wywód kapitan.
- No to do zobaczenia na mostku, panie trzeci – dodał kapitan i wyszedł, zostawiając nas wszystkich pod wrażeniem tego, co przed chwilą usłyszeliśmy.
Koledzy się śmiali, klepali mnie po plecach. No to teraz wiesz, co masz robić, jak wrócisz do domu, każdy z nich popierał rady, które usłyszałem od kapitana.
Dalej rejs przebiegał już normalnie, choć trochę mi się dłużyło, bo myślami byłem z Miśką i synkiem. No, ale w końcu dotarliśmy do Gdyni. Pojechałem po Miśkę do szpitala. Kupiłem 50 róż i wyposażony w ten potężny bukiet, pojawiłem się w szpitalu. Zobaczyłem Miśkę z małym człowieczkiem na rękach, opatulonym w biały becik. Byłem niezmiernie szczęśliwy, że jesteśmy już wszyscy razem. Jedziemy do domu, a Miśka całą drogę opowiada, co działo się w szpitalu, kiedy ją tam przywiozłem dwa dni przed terminem. Dopiero w tej chwili okazało się, że mój pomysł, który wydawał się taki genialny, dla samopoczucia Miśki, wcale taki nie był. Otóż czekając na swój moment, musiała wysłuchiwać różnych odgłosów dochodzących z sali porodowej, co wcale komfortowe nie było. No cóż, musiałem z pokorą przyznać, że faktycznie może nieco przedobrzyłem.
Dojeżdżamy do domu, wchodzimy na pierwsze piętro. Miśka przodem z dzieckiem na ręku, ja za nią niosąc torbę z rzeczami, które zabrała ze sobą na czas pobytu w szpitalu, a w drugim ręku bukiet róż, który wcześniej wręczałem jej w szpitalu. Otwierają się drzwi do naszego mieszkania. W drzwiach stoi siostra Miśki, wchodzimy do środka. A tam wszystko zaczyna się dziać tak, jak to opisywał kapitan, kiedy parę dni temu, udzielał mi rad. Jest cała rodzina, moja mama, babcia, teściowa i teść, ciocia Miśki, siostra Miśki i moja siostra. Cała ta zacna rodzina, całe swoje zainteresowanie, skupia na dziecku i Miśce. Stoję nieco zdezorientowany.
No Marek, właśnie nadchodzi twoja chwila – pomyślałem. Właśnie teraz, zaraz, bo jak opadną pierwsze emocje, to będzie po ptakach.
Ruszyłem do kuchni, aby zanieść przyniesioną z samochodu, torbę. Przynieść ci coś?
– zapytałem Miśkę.
- W łazience leżą pieluchy, przynieś mi jedną – odpowiada.
Idę do łazienki, w uszach brzmią mi słowa kapitana: niech pan się potknie, niech pan upuści. Biorę pieluchę i wchodzę do pokoju, czuję na sobie wzrok wszystkich znajdujących się tam członków rodziny.
Tu skończę ten wątek. Niech zostanie moją tajemnicą, jak się wtedy zachowałem.
Szwagra wizyta z nocnikiem
Dwa dni później, siedzimy przy kolacji. No nie powiem, żebym jakoś szczególnie wyspany był po tych dwóch dniach, od kiedy pojawił się w domu mały człowieczek. Siedzimy przy stole we troję: Miśka, moja babcia i ja. Nagle dzwonek do drzwi, idę, patrzę przez wizjer, a tam mój przyszły szwagier, który trochę później obżenił się z siostrą Miśki. Już przez wizjer widzę, że w jednym ręku trzyma bukiet kwiatów, a w drugim…….. plastikowy zielony nocnik. Otwieram drzwi, a Janek wpada do mieszkania i leci z gratulacjami do Miśki, wręczając jej kwiaty. Plastikowy nocnik stawia na stole, a obok butelkę Żytniej, którą wyciąga z wewnętrznej kieszeni swojej niezwykle pojemnej, jak się okazuje, marynarki. Cały czas opowiada, jaki to jest szczęśliwy, jak nam serdecznie gratuluje, że syn nam się urodził. I właśnie dlatego wpadł do nas z nocnikiem, bo jest taka tradycja, ciągnął dalej, że koniecznie trzeba wznieść toast i wypić alkohol z nocnika. A wtedy on- mój przyszły szwagier, gwarantuje, że zgodnie z tą tradycją, dziecko będzie się chować zdrowo i szczęśliwie. Cholera, skąd on to wziął, dalibóg, pierwsze słyszę – pomyślałem. Patrzę na babcię i widzę w jej oczach, że najwyraźniej również ona przez swoje 83 lata o takiej tradycji nie słyszała. Babcia najpierw z ciekawością słucha wywodów szwagra, ale po chwili jej mina wyraża już lekkie zdziwienie, aby w następnej, kiedy szwagier przeszedł do udowadniania dobroczynnego wpływu tego działania na rozwój dziecka, przejść zdecydowanie w wyraźne zniesmaczenie.
- Ja tam z wami z nocnika nie będę piła – powiedziała dobitnie babcia, rzucając nam pogardliwe spojrzenie.
No cóż, zadbać o przyszłe szczęście i zdrowie mojego potomka, przyszło nam we dwóch ze szwagrem. Kiedy późnym wieczorem szwagier nas opuszczał, ostał mi się jeno nocnik, no i poczucie, że godnie zadbałem o zdrowotną przyszłość syna.
Pomysł na wcześniejszą emeryturę
Po wszystkich zawirowaniach związanych z pojawieniem się w domu nowego członka rodziny, wracam do statkowej rzeczywistości. Ale za to z pełną świadomością, że syn już nie jest anonimowym niemowlakiem, ale ma na imię Michał i po rejestracji w urzędzie stanu cywilnego, stał się pełnoprawnym obywatelem PRL-u.
Stoimy w Gdyni, trwa załadunek i za trzy dni wychodzimy w morze. Dowiaduję się właśnie, że jutro o dziewiątej rano, cała załoga ma być na burcie. Będzie zebranie, na którym ma też się pojawić ktoś z dyrekcji PLO. Tematem zebrania mają być kwestie emerytalne marynarzy i wszystkie związane z tym sprawy. Emerytura to temat dla mnie w tamtym czasie bardzo egzotyczny. Miałem dwadzieścia pięć lat i jakoś słabo przyswajałem sobie siebie, w majaczącym jak we mgle, wieku emerytalnym. No, ale obecność była obowiązkowa, więc trzeba będzie posłuchać, co tam znów wymyślono, na pewno, jak mniemam, dla mojego dobra.
Następnego dnia rano, cała załoga zebrała się w mesie statkowej. Po chwili wchodzi kapitan Wilanowicz, a wraz z nim dwóch gości.
- Panowie, przedstawiam, sekretarz podstawowej organizacji partyjnej, towarzysz Nowak i Pan Kowalski, przedstawiciel naszych związków zawodowych- zagaja kapitan.
Panowie siadają za stołem, towarzysz Nowak sięga do swojej teczki, z którą dumnie wkroczył do mesy i wyciąga jakiś plik papierów.
- Chcąc wyjść naprzeciw waszym oczekiwaniom, o możliwości obniżenia wieku emerytalnego dla marynarzy, jak również mając na uwadze waszą ciężką i bardzo niebezpieczną pracę, wraz z kolegami ze związków zawodowych, rozpoczęliśmy szeroką dyskusję nad tym zagadnieniem. Monotonnym głosem zaczął towarzysz Nowak.
- Wiecie, że sytuacja w kraju jest trudna. Pozwólcie, że przytoczę tu trochę liczb, aby pokazać wam, jak wygląda sytuacja w niektórych sektorach naszej gospodarki, a w szczególności w sektorze gospodarki morskiej. Co, jak myślę, szczególnie was interesuje. Kontynuuje tym samym monotonnym głosem towarzysz Nowak, wyciągając przy tym gruby skoroszyt z teczki, którą wcześniej położył na stole.
Patrząc na gruby stos kartek, jaki pojawił się po otwarciu skoroszytu, poczułem jakiś taki przypływ bezsilności i bezwolnej akceptacji dla chwili, w której się znalazłem, a która wygląda, że krótką nie będzie. Do tego jeszcze senność jakaś zaczęła mnie ogarniać, a to już była wina towarzysza Nowaka, który tym swoim monotonnym zagajeniem, w taki stan mnie wprowadził. Wszystko to spowodowało, że jakoś nie mogłem się w pełni skupić na trudnej sytuacji naszego kraju. Kiedy towarzysz Nowak zaczął przytaczać jakieś ważne liczby, to aby faktycznie nie przysnąć, przeniosłem się myślami do nie tak dawnych wydarzeń w domu. A co spojrzałem na stół, za którym siedział też jakby trochę znudzony kapitan, to tak weselej mi się na duszy robiło, jakoś lepiej czułem kapitańskie porady niż trudną sytuację w kraju.
Po prawie godzinnej mowie towarzysza Nowaka, wyrwała mnie z letargu, właśnie rozpoczęta dyskusja. Bosman zaczął mówić, że absolutnie należy wiek emerytalny marynarzy ustalić na 55 lat. Ktoś następny mówił, że po tak ciężkiej pracy koniecznie potrzebna jest wcześniejsza możliwość wypoczynku. Ktoś inny jeszcze starał się udowadniać, że marynarz jak już przejdzie na emeryturę po długiej pracy na morzu, to statystycznie żyje krócej. Z tych wszystkich wywodów niezbicie wynikało, że wiek emerytalny dla marynarza to musi być 55 lat i koniec.
Widziałem, że towarzysz Nowak od czasu do czasu coś szybko notuje, co chwilę przypatrując się zatroskanym wzrokiem kolejnym zabierających głos kolegom. A związkowiec z miną pełną zrozumienia dla usłyszanych argumentów, co chwilę kiwał potakująco głową.
Myślami będąc jednak, przynajmniej częściowo, gdzieś tam w domu, jednocześnie przysłuchując się dyskusji, uznałem za wskazane, zabrać głos. I to twórczo. Podniosłem rękę dając znać, że chcę coś powiedzieć.
- Słuchamy, słuchamy panie trzeci, bardzo dobrze, że i młode pokolenie angażuje się w tak ważne dla marynarzy sprawy – towarzysz Nowak z uśmiechem na ustach zachęcał mnie do zabrania głosu.
- A ja mam nieco inny pomysł – zaczynam i widzę zainteresowanie na twarzach kolegów. Otóż ja proponuję, żeby dla marynarzy w moim wieku, przejście na emeryturę było tak jakby a conto. To znaczy na emeryturę idę teraz, jestem na tej emeryturze do trzydziestki, na przykład. To zresztą do ustalenia, do którego roku życia. A potem wracam do pracy i ciągnę już właściwie do końca życia. Bo kiedy żony nas najbardziej potrzebują? No właśnie teraz, gdy jesteśmy młodzi. A kiedy ojciec jest najbardziej potrzebny swoim dzieciom? No właśnie, gdy dorastają, kiedy kształtują się ich charaktery – ciągnę swój wywód. Bo co mi przyjdzie z tego, że na emeryturę przejdę w wieku pięćdziesięciu pięciu czy sześćdziesięciu lat. To i tak już będę właściwie stary facet, z lekka już może zdziwaczały po latach spędzonych na morzu. Generalnie to żony mając mężów w takim wieku z utęsknieniem czekają, kiedy ten w końcu wypłynie w morze – kontynuowałem.
Widzę, że koledzy, którzy z zainteresowaniem zaczęli słuchać, tego co mam do powiedzenia, zaczęli się nerwowo kręcić na swoich miejscach. Gdzieniegdzie słyszałem cichy chichot. Kolega związkowiec zupełnie przestał potakiwać głową i co chwilę nerwowo spogląda na towarzysza Nowaka. Kapitan nie mógł się powstrzymać od cichego śmiechu. Jedynie towarzysz Nowak siedział z marsową miną, przyglądając mi się badawczo. Uśmiech już zniknął z jego twarzy. Chyba zrozumiał o co mi chodzi – pomyślałem patrząc na towarzysza Nowaka. No chyba, że to się dla mnie źle skończy. W tym momencie towarzysz Nowak gwałtownie podniósł się zza stołu, wrzucając do teczki skoroszyt z kartkami zapisanymi kolumnami liczb, obrazujących trudności naszego kraju.
Za towarzyszem Nowakiem poderwał się kolega związkowiec.
- Dziękuję załodze za uwagę. Pochylimy się oczywiście nad tym, co tu usłyszeliśmy – podsumował towarzysz Nowak.
- A pan, panie trzeci, jutro ósma trzydzieści, zamelduje się u mnie, drugie piętro, pokój 210- zwrócił się bezpośrednio do mnie ostrym tonem, po czym wraz z towarzyszącym mu kolegą związkowcem, w towarzystwie kapitana, opuścili mesę i udali się razem do kapitańskiej kabiny.
Na dywaniku w PENTAGONIE
Nazajutrz rano stoję przed wejściem do Pentagonu. Duży pięciopiętrowy budynek wraz z niewidoczną od strony ulicy 10- lutego drugą siedmiopiętrową częścią biurowca, z którą ta pierwsza stanowi integralną całość, wygląda imponująco. Jest to znana, nie tylko w Gdyni, siedziba największego w Polsce armatora – Polskich Linii Oceanicznych. Pod polską banderą i ze znakiem PLO na kominach, w najdalsze zakątki kuli ziemskiej, dociera potężna flota armatora w liczbie około stu osiemdziesięciu statków.
Pentagon, z tym określeniem po raz pierwszy zetknąłem się w roku 1968, kiedy będąc na drugim roku Szkoły Morskiej, wypłynęliśmy na praktykę morską na statku PLO, m/s Adolf Warski w długi rejs do Japonii. Jako młody adept na przyszłego wilka morskiego nie tylko przyswajałem wtedy wiedzę typowo morską, ale również chłonąłem wiedzę wypływającą z zasłyszanych pomiędzy marynarzami rozmów. A że były to, jak to się u nas mówi: stare zejmany, to opowiadane przez nich historie miały swój smaczek. I właśnie wtedy, pewnego dnia słyszę, jak przy jakiejś poobiedniej rozmowie w mesie, pada słowo Pentagon. Któryś z zejmanów mówi że jego żona właśnie była w Pentagonie odebrać pensję. Drugi mówi, że jak wróci do kraju, to musi wpaść do Pentagonu coś tam załatwić. No to w końcu nie wytrzymałem.
- No ok, wszystko rozumiem, że to nasze PLO jest, ale dlaczego ciągle mówicie: Pentagon to, Pentagon tamto?
- Proste to jest, student, mówi jeden z zejmanów. Zobacz, ilu ludzi tam pracuje. Nie ma innej możliwości, żeby to inaczej ująć jak tylko: paru się pęta, a reszta goni, stąd Pentagon.
No i właśnie stoję teraz przed Pentagonem i zastanawiam się, czy akurat towarzysz Nowak zdaje sobie sprawę, co starzy zejmani sądzą o różnych strategicznych dla nich decyzjach, podejmowanych przez towarzysza Nowaka. Jak i o tym, że doskonale wiedzą w jakim pokoju te decyzje zapadają.
Po paru minutach dotarłem na drugie piętro i stanąłem przed drzwiami pokoju nr 210. Zbliża się właśnie godzina, którą wyznaczył mi wczoraj towarzysz sekretarz. Wchodzę najpierw do sekretariatu, gdzie miła Pani sekretarka informuje mnie, że tak, wie, że miałem przyjść i znika za drzwiami, na których widzę tabliczkę z napisem: ,, Pierwszy Sekretarz POP Polskich Linii Oceanicznych”. Po chwili kobieta wychodzi i mówi: proszę bardzo, towarzysz sekretarz, czeka na Pana. Wchodzę. Siedzący za biurkiem towarzysz Nowak, nawet nie wstaje na mój widok, ale od razu przypuszcza atak. Nie zdążyłem nawet powiedzieć dzień dobry.
- A jesteście, trzeci, no ładnie, ładnie, co wyście wczoraj odpierdalali? Jaja jakieś, czy co? Co wam w ogóle do łba przyszło? Problemy są poważne, a wam jakieś żarty w głowie – zarzucił mnie potokiem słów towarzysz Nowak, nie przebierając w ich doborze.
Stoję przy drzwiach i nawet nie mam kiedy powiedzieć czegoś na swoją obronę. Zresztą, jak na złość, nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Tak więc w milczeniu słucham słownej tyrady towarzysza Nowaka, zastanawiając się, z jakim to wyrokiem będę opuszczał ten pokój.
- Macie szczęście, trzeci, możecie kapitanowi podziękować. Wstawił się wczoraj za wami, mówił, że syn się wam urodził, to może z tego wszystkiego się wam coś we łbie pomerdało – dodał towarzysz Nowak.
- Dostaniecie upomnienie z wpisaniem do akt. Będziemy was obserwować, jeszcze jeden taki wyskok i inaczej pogadamy. Przemyślcie to sobie, możecie wracać na statek – zakończył towarzysz Nowak, pokazując ręką na drzwi.
W całym dialogu z towarzyszem Nowakiem udało mi się jedynie przytaknąć, że oczywiście przemyślę to wszystko, co tu usłyszałem i powiedzieć na koniec: do widzenia. Z ogromną ulgą opuściłem gabinet towarzysza Nowaka, mając świadomość, że właśnie zaliczyłem w miarę łagodne lądowanie, bo mogło się to wszystko o wiele gorzej skończyć.
Wróciłem na statek. Idę na mostek, kiedy właśnie ze swojej kabiny wychodzi kapitan Wilanowicz.
- Coś widzę, panie trzeci, że na emeryturę się pan jednak nie wybiera – mówi do mnie śmiejąc się kapitan.
- Wracam właśnie z biura, po rozmowie z towarzyszem Nowakiem. Dziękuję panie kapitanie. Wiem, że pańska wczorajsza rozmowa z nim miała niemały wpływ na to, że w miarę dobrze się to wszystko dla mnie skończyło – mówię.
- Nie ma sprawy – skwitował krótko kapitan.
- To co? To do roboty Panie trzeci, dużo jeszcze morskiego życia przed panem. Jutro ruszamy dalej w morze – dodał jeszcze i klepnął mnie w ramię.
Idąc na mostek pomyślałem sobie, że jednak do emerytury przyjdzie mi dotrzeć w normalnym trybie.