Nie wiem, co się ze mną stało,
nie wiem, co się we mnie dzieje:
jak ktoś ma duszę i ciało,
podobno ma jeszcze nadzieję?[1]
W rocznicę godziny W byłam w centrum stolicy wśród warszawiaków i zapewne także słoików, do których korzennie, a zdaniem niektórych nikczemnie, śmie należeć gorsza kategoria mieszkańców (może szerzej ludzi?), w tym dumnie ja. Bo to, gdzie się rodzimy, gdzie mieszkamy będąc dziećmi, to akurat żaden nasz wybór, żaden nasz wstyd i żadna nasza zasługa.
Tego dnia chciałam być bliżej ludzi ,,bo czasami chce się do człowieka –
ja chciałam!”[2] Ale podziały dotkliwie wszechobecne u nas (kto to dziś my? jest jakieś my? jakiś twór, który możemy opatrzyć tym właśnie zaimkiem osobowym?) .,,Ja” cieszy się największym uznaniem; oni z prawa, oni z lewa, oni z centroprawicy; ja prawdziwy, ja prawy; ja sprawiedliwy; oni be. Taka jest teraz narracja, intencja, takie przyzwolenie, które dajemy sobie do krytykowania, szufladkowania i oceniania innych. Uzurpujemy sobie prawo do bycia zewnętrznym krytykiem, maluczkim, plującym jadem karłem. I jest na to zauważalnie (coraz) więcej miejsca i akceptacji w przestrzeni publicznej. Każdy temat, autorytet i każdą odmienność można w tym kraju bez większych oporów i (co gorsza) konsekwencji spróbować ludziom: obrzydzić, splugawić, zeszmacić.
Chciałam pytać: dlaczego?; ale po co…
Stałam tam i płakałam nad swoim trybikiem bezradności, nad Polską taką umęczoną, przygniecioną, obolałą, podzieloną, a przede wszystkim nad losem poległych tamtego smutnego lata 1944r i wcześniej.
Punkt 17.00 ci z wytatuowanymi na łydkach kotwicami, odpalili race. Bałam się, jak wtedy 11 listopada. Może prawdziwi patrioci się nie boją, ja się bałam. Z oczu podrażnionych dymem rac, łzy płynęły w dwójnasób, z duszy zaś ciurkiem.
Jakiś mężczyzna w tłumie powiedział: ,,jak ktoś nie jest z Warszawy, to tego nie rozumie”.
Czy naprawdę można myśleć, że ci ludzie, którzy przyjeżdżają tu każdego roku z całej Polski (tak, sama znam takich wielu) by tego dnia być w swojej stolicy, by o 20.00 na Placu Piłsudskiego śpiewać ,,Niezakazane piosenki”, że ich serca biją dla Warszawy słabiej, kochają mniej?
Jeszcze nie opadła mgła zdumienia nad wielością podziałów, gdy już działo się więcej. Wieczorem czytałam wiersze Baczyńskiego, jeszcze jako uczennica wielokrotnie brałam udział w konkursach recytatorskich jego imienia, więc już jako dziecko znałam tę wojenną poezję i niezgorzej biografię. Kiedy tylko przed laty zamieszkałam w Warszawie, pierwszy spacer jaki po niej odbyłam, był właśnie śladami Krzysztofa Kamila. Wydawało mi się to takie naturalne. Więc, gdy tego wieczoru ukazał się artykuł o moim ulubionym poecie, w którym brakowało daty śmierci Barbary, dyskretnie, niemal odruchowo napisałam ją w komentarzu. Niby nic, a jednak fala hejtu wylała się niebotyczna. Bo przecież trzeba zrobić wycieczkę po cudzym profilu, po cudzym wirtualnym życiu i wyszukać coś do czego można się przyczepić. I tak to umorusać i tak to podać, żeby inni także mieli ochotę rzucić mi się do gardła. Kością niezgody czy raczej płomieniem zapalnym była w tym przypadku flaga Ukrainy, której nie zdjęłam ze swego profilu w dniu polskiego święta narodowego. Nie zrobiłam tego i nie zrobię do końca wojny. Póki giną ludzie, ona tam będzie. Takie dałam sobie słowo i takie prawo.
W chwili, gdy strzepujesz pyłek,
jesz posiłek, sadzasz tyłek
na kanapie, łykasz wino –
ludzie giną.
[…]
Ludzie giną, gdy do urny
wrzucasz głos na nowych durni
z ich nie nową już doktryną:
<<Nie tu giną>>…[3]
To, że na moim profilu były zdjęcia z ważnych tego dnia miejsc i łopoczącej na wietrze biało- czerwonej, dla hejterów nie miało najmniejszego znaczenia. Chcą gnoić wszem i wobec… i robią to. Bo ich zdaniem ktoś, kto nie ma opaski, tatuażu, entourage, kotwicy na klacie bądź pośladzie, ten nie ma prawa się wypowiadać. Niech żyje ksenofobia, miałkość, pozór. Napchajmy nimi czeluści internetowych forów i dobrych domów. Przekazujmy sobie dalej znak nienawiści i patrzmy, dokąd nas to zaprowadzi.
Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem.
Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było.[4]
Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie dziewczyna w biało- czerwonym wianku na głowie. Ale i to źle, bo szept się rozszedł, że kwiaty żywe (naprzemiennie białe i czerwone goździki); a to nie eko.
No ludzie, jeśli będziemy się musieli wstydzi nawet tego, że lubimy cięte kwiaty i że nie urodziliśmy się wszyscy w Warszawie, i że wplatamy do polszczyzny obce słowa, co niniejszym zaraz uczynię, to dokąd nas to zaprowadzi?!Quo vadis Polaku?