-D nie żyje… Popełnił samobójstwo. K wyszeptał to jakby ostatkiem sił, przekraczając próg domu. Miał zaczerwienione oczy, próbujące ostatnimi podrygami rzęs, zrzucić smutek.
-I bardzo dobrze- odpowiedziałam bez cienia hipokryzji.
-Jak możesz…
-Raz wreszcie zrobił coś dobrego. Uwolnił świat od swego parszywego towarzystwa.
-I za co ty go tak nie lubisz?
-Po odcedzeniu twoich emocji od faktów, przypominam, że był pasożytem społecznym, obibokiem, a do tego złodziejem. Już nie pamiętasz, jak ukradł twoją najlepszą kurtkę?!
-To tylko kurtka…
-Tylko kurtka… ale najdroższa i najładniejsza, jaką miałeś. Tak bardzo ci się podobała, z takim trudem na nią uzbieraliśmy. Tylko kurtka… hmm, a gdyby ukradł ci samochód, to też mówiłbyś, że to tylko samochód? A nie, on by nie ukradł auta…zapomniałam, że on nie umiał jeździć nawet rowerem, a co dopiero samochodem.
-Dlaczego nie możesz…
-…zapomnieć, wybaczyć?
-Przecież nigdy nawet za tę kradzież ani ciebie, ani mnie nie przeprosił. Najpierw głupio się wypierał, że to nie on, a gdy zagroziłam, że zawiadomię policję, plótł trzy po trzy, że wziął przez pomyłkę, myśląc, że jego. Qźwa, jego…o pięć rozmiarów za mała…jego.
-Pójdziesz ze mną na pogrzeb?
-Nie widzę sensu, nie odczuwam potrzeby, zwyczajnie nie chcę żegnać kogoś z kim nigdy nie było mi po drodze.
-Przecież to nie jego wina, że był taki trochę…
-Po pierwsze on nigdy nie był trochę, on zawsze był zanadto…Był pokraczną, monstrualną, galaretowatą górą mięsa, trzęsącą się jak osika i nie ruszającą z kanapy. Po drugie już prof. Bartoszewski mówił, że jeśli ktoś nie jest urodziwy, to powinien być chociaż sympatyczny, nienabzdyczony. A on dał się poznać jako opasły młody wieprz pod znakiem ,,bez”- bez ambicji, bez urody, bez wykształcenia, bez rozumu. Zresztą jaki był, sam wiesz najlepiej.
Ta przelewająca się grubokostna bryła patrzyła na ludzi z głupkowatym uśmieszkiem, z tępym wyrazem czegoś, co tylko w niewielkim stopniu przypominało twarz. To nawet nie był człowiek w pełnym tego słowa znaczeniu, to była karykaturalna człekokształtna dwunożna góra tłuszczu, obrzydliwie marny substytut, erzak.
– O zmarłych dobrze, albo wcale…
– Jakie to miłosierne. Tak, znam tę chrześcijańską maksymę, ale gdyby pozostawali temu wierni biografowie, nigdy nie powstałaby żadna rzetelna książka.
A tak… dla niego zaszczytem powinna być już nasza rozmowa o nim. To że w ogóle kogoś takiego wspominamy, jest już szczytem naszej łaskawości.
-Przecież to był dobry chłopak, tylko zagubiony…
-Zagubione to mogą być klucze w torebce, a on był po prostu patentowanym leniem. Nie pamiętasz już, jak całe dnie przesiadywał na kanapie, plumkał na gitarze, bo nazwanie tego grą, byłoby nieracjonalnym nadużyciem, odmawiał zejścia po schodach, by wyrzucić worek ze śmieciami do kontenera, zresztą nawet nie chciało mu się wynieść po sobie talerza do kuchni.
-To nie jest do końca jego wina…
-A to ja wiem, i tu się akurat z tobą zgadzam…W opasłości pomagała mu od dzieciństwa babcia, pytając czy kopiec ziemniaków z dziesięcioma kotlecikami wystarczy, czy może jednak dorzucić ten jedenasty?
Jego obleśność nie zdołała zamknąć się w samej fizyczności, wylała się jeszcze na obrzeża i zajęła pustostan po rozumku.
-Nie miał pomocy…
– Nie chciał jej, lubił swoją wygodnicką próżność, nie chciał się uczyć ani pracować, kąsał każdą wyciągniętą do niego dłoń, która podawała mu wędkę, gdy on tym czasem spodziewał się ,,ryby”.
Żeby on przynajmniej tę ,,rybę” uszanował, ale gdzież tam, każdy otrzymany prezent albo wydał, albo sprzedał, albo zmarnotrawił. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ot! taka dodatkowa nikczemność.
-To może chociaż damy na wypominki…