Współwyławiaczce Joannie
– Wiesz, chodzimy czasem na połów pereł.
– Dokąd?
– Do marketu.
Zgłupiałam, czy stroi sobie ze mnie żarty, czy mówi poważnie, jednak skupiona i nieskalana uśmiechem mina, wskazywała raczej na to drugie. Chodzimy wyławiać perły z koszy. Tu nieco bardziej się zaniepokoiłam. Z lekka o kondycję psychiczną moich przyjaciół i chyba mocniej jeszcze o finansową.
– Jakie perły, z jakich koszy?
No książki perełki z koszy w sieciówce – powiedziała, jakby oznajmiając najoczywistszą prawdę pod słońcem. Za parę groszy można kupić naprawdę rzadki okaz. O rety, a ja ignorantka zawsze mijałam te kosze, sądząc że są w nich jedynie harlequiny i innej maści romansidła, czyli powieści w niezbyt dobrym guście.
Krótko po tej bezcennej wymianie informacji dołączyłam do szacownego grona poławiaczy pereł. A jako że mieszkamy z Joanną w różnych miastach, nie wchodzimy sobie w drogę. Ona wyszukuje perły na Kujawach, ja na Mazowszu. A potem dzielimy się informacjami, co której udało się wyłowić.
I tak dzięki Niej wyłuskałam m.in. książkę o Wojciechu Młynarskim i jego niepowtarzalnych piosenkach. Piosenki to zresztą zawsze był mój konik. Nie wiem, skąd się właściwie to umiłowanie brało, ale przypuszczam, że może z mojej tęsknoty za zwięzłością. Zawsze zazdrościłam tym, którzy potrafili zarówno w mowie jak i piśmie, krótko i rzeczowo się wypowiadać. Ja zawsze musiałam rozwlekać, jak to mówiły polonistki: ,,wypisywać się”. Tylko proza i proza…jak ta życia. Przyznaję, że raz z tego uwielbienia dla krótkich tekstów popełniłam piosenkę, a raczej pseudo-piosenkę, i to wcale nie był mój największy błąd tego dnia, bo tym okazało się dopiero wysłanie jej do jednego z najwybitniejszych polskich twórców piosenki. Trawiona impulsem zaniosłam to na pocztę i nadałam, adres znając, bo ów twórca był kiedyś moim sąsiadem, dokonałam tym samym aktu autodestrukcji psychicznej. Bowiem choć było to z górą 25lat temu, nadal wstyd mi za siebie i za jakość tego tekstu, a raczej jej miarowo absolutny brak. Na szczęście nigdy nie nadeszła odpowiedź, bo gdyby ów biedny adresat zechciał jednak przeczytać, bądź też co gorsza pokusił się o recenzję, musiałby najpierw osiwieć, po czym użyć słów mieszczących się w konwencji ,,niecytowalnych”. Mam nadzieję, że odpokutowałam za to choć trochę, pisząc wszystkie swoje prace dyplomowe, a także licencjacką i magisterską o piosenkach właśnie.
A te mogą być różne: ,,piosenki piękno – duchy drżące”, piosenki figlarki, snuje, piosenki zabawki, piosenki- skowroneczki, liryczne, humorystyczne, intelektualne, sentymentalne, zaangażowane, a nawet ,,piosenki, z których się żyje”…
Mistrz Młynarski uważał, że:,,…piosenka to forma magiczna, w której w błyskawicznym skrócie można nawiązać kontakt z odbiorcą i przy pomocy metafory, aluzji, niedomówienia prowadzić z tym odbiorcą pasjonującą grę.”[1]
Ale by potrafić wygrać taką grę, potrzebny jest talent tej miary, co: Osieckiej, Młynarskiego, Cygana, Przybory, Kofty czy Kaczmarskiego.
Z Joanną wyławiamy też perły koncertowe. Szukamy twórców niszowych, outsiderów, mniej znanych z nazwiska, a piekielnie z talentu. Kupujemy wtedy bilety i z rosnącym napięciem czekamy. Tak odkryłyśmy Trio Łódzko – Chojnowskie i grupę Projekt Volodia, a ja także Annę Srokę -Hryń (będącą obecnie najpiękniejszym kobiecym głosem młodego pokolenia w Polsce). Jeśli ktoś kocha głos Alicji Majewskiej czy Edyty Geppert, ten doceni i Annę.
Lubię piosenki, które są o czymś i po coś. Takie, które wwiercają się w duszę, by albo ją ogrzać, albo pokąsać, albo uwrażliwioną tak wytarmosić, by dała się przewrócić na lewą stronę. Piosenki ,,tralla lala” i ,,usia siusia” nie wpisują się w moją stylistykę, nie należą do mojego świata, do którego opancerzonych drzwi bardzo selektywnie dobieram klucze.
,,Trala la” nie mylić z Osieckowym:,,ram pam pam”. Sama Poetessa tłumaczyła to tak: ,,Piosenki Młynarskiego różnią się od moich <<in plus>> tym, że są porządnie porymowane, dowcipne i mają pointy. To ostatnie nie udaje mi się prawie nigdy i zamiast pointy stosuję tak zwaną codę, czyli ram pam pam, albo jeszcze dwa razy to samo.”[2]
Andrzej Zieliński ze Skaldów zauważył także inną różnicę: u Młynarskiego:,,[…] jeśli chodzi o rytm, wszystko było matematycznie wyliczone i bez problemu można było pisać do tego muzykę. Było tak pewnie dlatego, że Wojtek sam śpiewał, więc pisał muzyczne teksty. U Osieckiej, która sama nie śpiewała, było czasami za dużo sylab w tekście, trzeba było coś zmieniać.”[3]
Gdy miałam jakieś 15 – 16lat lat, moi rówieśnicy w przeważającej większości słuchali: Madonny, Michaela Jacksona, Kids On The Block czy The Kelly Family, a ja zakochana w Grechucie i Kaczmarskim wybrałam się pociągiem na olsztyńskie Spotkania Zamkowe, gdzie po raz pierwszy na żywo zobaczyłam i usłyszałam wybitnych twórców piosenki, w tym jednego ze swych idoli (ówczesnych, dzisiejszych i po kres) (pełniącego tam wtedy funkcję konferansjera) Andrzeja Poniedzielskiego. Tego samego, którego Młynarski namaścił na swojego kontynuatora.
Tenże o akcie twórczo- warsztatowym tworzenia piosenki pisał tak: ,,Pisząc piosenkę, mam wciągnąć słuchacza do mojego świata. I tak nam minęła pierwsza zwrotka. Później jest refren, żebyśmy się bliżej poznali, druga zwrotka to rozpoznanie pogłębia, a w trzeciej już trzeba się żegnać. Wszystko trwa trzy minuty, krótsza piosenka jest niedobra i dłuższa też, nie wiem dlaczego, ale tak jest. Widocznie sekwencja duszy jest trzyminutowa.”[4]
Z Asią od lat pałamy wspólną Osieckową pasją, o czym przekonywałam się wielokrotnie na różnych etapach życia, ale po raz pierwszy chyba wtedy, gdy znalazłszy gdzieś na zdjęciu samochód Osieckiej, mający dokładnie taką samą rejestrację jak skoda, którą jeździła wtedy Joanna, wpadłyśmy w zachwyt.
Na czym właściwie polegała tajemnica sukcesu i popularności Osieckiej? Może na tym, że czuła się mocno zakorzeniona w języku polskim. Gdy myślała czasem o emigracji, natychmiast wracała, twierdząc: ,,że ma w sercu taką prywatną Polskę, która jej nie pozwala na to. Język. Kocham imiesłowy, giętkie czasowniki, zawijasy składni. W jakim języku mogłaby powiedzieć: Kto czeka na ciebie łzą się bławacąc”?[5]
Piosenki Osieckiej są oryginalne, mimo iż nie wyróżniają się jakąś szczególnie skomplikowaną formą. Poetessa potrafiła pisać o rzeczach prostych w sposób trudniejszy i o rzeczach trudniejszych w sposób prosty, ale tak, by nie wytwarzać bariery językowej, i nie zrywać nici porozumienia oraz więzi, jaką udało jej się przez lata wytworzyć między nią, a odbiorcami jej tekstów. Osiecka jak nikt inny rozumiała, że przez wieki zmieniła się rola poezji, jej język, a także zapotrzebowanie na nią. ,,Piosenka nadaje się do wykorzystania w życiu zbiorowym, wiersz w swej dumnej autonomii, w swym dążeniu do tego, by być światem osobnym, może być odbierany w niewielu sytuacjach[…] Poezja stała się niekomunikatywna. Ludzie potrzebują czegoś na to miejsce, piosenki są dla nich łatwiejsze. O wiele szersze masy są odbiorcami kultury, ale nie takie wyrafinowane jak kiedyś. I poziom odbiorców jest niższy, i poezji – wyższy. Powstał rozziew. W związku z tym piosenka zastępuje całą kulturę.”[6]
Utwory Osieckiej nie poddają się modom, trendom, kanonom i za nic mają ,,dobre rady” w stylu: ,,Piosenka unika <<gęstego>> nasycenia tekstu metaforyką i unika metafor odkrywczych, czy niespotykanych, głównie dlatego, że metafora opiera się na zaskoczeniu i zmusza odbiorcę do aktywnej interpretacji.”[7] Piosenki Osieckiej naszpikowane są epitetami, co nie tylko im nie szkodzi, ale wręcz dodaje krasy.” Oprócz wspomnianego ,,bławacić”, ,,To umiera dawna wiara, a tej nowej tli się śmierć”, ,,Chłopo- robotnik i boa-grzechotnik z niebytu wynurza się fal…sucha kostucha, ta Miss Wikidajło wyłączy nam prąd w środku dnia, pchajmy więc taczki obłędu jak Byron, bo raz mamy bal…”
Osiecka miała niebywały szacunek do słowa czy szerzej języka. ,,Potrafię umiejętnie rozwiesić przymiotniki na sznurku wyobraźni, naszpikować zdanie zwinnymi spójnikami i ześliznąć się w dół kadencyjką spadzistą jak suchy żleb lub rozlazłą jak podręcznik wielorybnika. Zdarza mi się nawet błysnąć staromodnym <<dalibóg>>albo <<atoli>>.”[8] – mówiła. Ten wrodzony talent, ta niebywała lekkość i łatwość pisania, nie mogły pozostać niezauważone. Teksty Osieckiej okraszone zawsze muzyką najwybitniejszych polskich kompozytorów, budziły zachwyt, entuzjazm i radość odbiorców. Osiecka ubarwiała naszą szarą, zgniłą, PRL-owską rzeczywistość, trafiając do serc i imaginacji: zarówno zbiorowej jak i jednostkowej. Gdy odeszła, wszyscy poczuliśmy się trochę jak sieroty po Osieckiej. Każdy czuł, że była taka swojska, nasza.
Na studiach niektórzy mówili na mnie Osiecka, choć przecież nigdy w życiu nie napisałam ani wiersza, ani piosenki (poza tą wspomnianą wyżej rymowaną rozpaczą), ale kto to dziś pamięta, może mój kolega Adam, który w tym przodował, tyle że Ten: stanął okoniem, odwrócił się plecami do humanistyki i dziarsko ruszył ku medycynie.
Dziś została już tylko obita śliwkowym fioletem dusza, wrzucona w imadło życia, odarta ze złudzeń, upleciona z resztek nadziei i skrawków wspomnień.
Piosenki, które lubię, to najczęściej krótkie historyjki o czyimś losie, przygodzie, życiu, opisane w sposób wzruszający lub zgrabnie humorystyczny. Bywa, że dotyczą samego autora tekstu lub wykonawcy, który jeśli ma pomysł na piosenkę, zamawia ją przedstawiając pokrótce o czym chciałby zaśpiewać i jaki temat mu ,,leży.|’’
Bywało i tak, że piosenka stawała się czyjąś wizytówką lub wyznaczała kurs, kierunek i bieg drogi zawodowej. Co się tyczy piosenek- wizytówek- to sztandarowymi stały się np. dla Ireny Jarockiej -,,Kawiarenki”, dla Alicji Majewskiej ,,Jeszcze się tam żagiel bieli”, dla Martyny Jakubowicz ,,W domach z betonu”… i tak można by wymieniać w nieskończoność…
Ale zdarzały się też piosenki niebezpieczne. Jedną z nich był z pozoru lekki, prześmiewczy, śpiewany skeczyk pt. ,,Ten wąsik” pochodzący z rewii: ,,Orzeł czy Rzeszka” wykonywanej w Kabarecie ,,Ali Baba”. Piosenka ta grała żartem opartym na podobieństwie wąsika Charliego Chaplina i Adolfa Hitlera. Powstała w kwietniu 1939r., a ,,przy burzy oklasków została odśpiewana przez Sempolińskiego miesiąc później. Natychmiast ambasada Niemiec wystosowała notę protestacyjną, żądając bezwarunkowego usunięcia jej z rewii. Głównym zarzutem jak napisał niemiecki ambasador Hans Adolf von Moltke była <<przemyślana chęć ośmieszenia przywódcy III Rzeszy>>.”[9]
Wcielanie się w rolę Hitlera tuż przed wybuchem II wojny światowej, wpłynęło na życie czterech osób: autora tekstu piosenki – Mariana Hemara oraz aktorów: Ludwika Sempolińskiego (występującego z nią w dwóch rewiach: ,,Orzeł czy Rzeszka” oraz ,,Pakty i fakty”), a także Węgrzynów – Józefa (ojca) i niezwykle do niego podobnego Mieczysława (syna).Kiedy ten ostatni latem 1939r. wracał pociągiem z wycieczki do Paryża, zatrzymano go na polsko- niemieckiej granicy do kontroli paszportowej, pokazano fotos z granego właśnie w Teatrze Polskim spektaklu ,,Genewa”, gdzie w jedną z ról będących parodią Hitlera, wcielił się Józef Węgrzyn, i koniecznie chciano go aresztować. Zdjęcie przedstawiało nie Mieczysława, lecz jego ojca Józefa Węgrzyna, więc jakoś udało mu się wtedy wybronić, i wyjść cało z opresji. Jednak po tej przygodzie Mieczysław ostrzegał Ludwika Sempolińskiego, żeby na siebie uważał, bo Niemcy nie mają poczucia humoru na temat swojego wodza. I rzeczywiście Niemcy po wkroczeniu do Polski szukali Sempolińskiego zarówno w jego warszawskim jak i wileńskim mieszkaniu.[10]
Mieczysław Węgrzyn niestety zginął w Oświęcimiu, Józef był więziony przez rok, a Hemar i Sempoliński przez całą okupację musieli się ukrywać. Dwóch ostatnich ostrzegał również sam minister Beck, wiedząc, że obaj są na niemieckiej liście ,,do natychmiastowej likwidacji”. Na szczęście mimo tego zagrożenia i ciągłej konieczności ukrywania się, obaj przeżyli wojnę.
O podobnym braku poczucia humoru u Niemców wspominał także Słonimski: ,,Pamiętam, gdy w czasie pierwszej okupacji niemieckiej w roku 1916r […] daliśmy w <<Sowizdrzale>> rysunek przedstawiający kocioł i wielką warząchew. Pod rysunkiem podpis:<<Będzie to rosół bez selera>>.Gubernatorem warszawskim był wtedy niemiecki generał Beseler. Po tym żarciku skonfiskowano numer <<Sowizdrzała>> i naznaczono Nawrockiemu[11] wysoką karę pieniężną.”[12]
Trochę podobnie, bo również politycznie, choć w całkiem innej już epoce, rzecz miała się z piosenką ,,Trzynastego”, do której tekst powstał w 1967r, a czternaście lat później została zakazana. Janusza Kondratowicza – autora tekstu nazywano nawet ,,Nostradamusem polskiej piosenki”, twierdząc, że przewidział wybuch stanu wojennego -13.12.1981. Kodratowicza aresztowano i zabrano na Rakowiecką, gdzie usłyszał zarzuty. ,,[…]Najbardziej zbrodniczy okazał się wers:<<trzynastego kapelusze z głów poważnych zrywa wiatr>>. W siedzibie KC PZPR stwierdzono kategorycznie, że w ten sposób próbował ośmieszyć członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.”[13]
Jak widać niemal każda władza ma problem z poczuciem humoru, a bywa że i… rzeczywistości.
Jak to możliwe, że piosenka- ta najkrótsza opowieść (krótsze może być już chyba tylko epitafium) niesie w sobie treść, która może szczęśliwie lub dotkliwie wpłynąć na czyjeś życie, czasem całkowicie je zmieniając…
Tak się stało z piosenką Krzysztofa Klenczona ,,10 w skali Buforta”. Ten pochodzący z Warmii młody wykonawca, kochał jeziora i sztormową pogodę. Opowiadał o tym swemu przyjacielowi – Januszowi Kondratowiczowi, temu samemu, który wcześniej stworzył dla Kasi Sobczyk właśnie ów wspomniany tekst piosenki ,,Trzynastego.” Klenczon za wszelką cenę chciał wykonywać tę marynistyczną piosenkę, która szalenie przypadła mu do gustu, czego dowodem było natychmiastowe skomponowanie do niej muzyki. Pozostali muzycy Czerwonych Gitar nie byli jednak tym utworem równie zachwyceni, nie udzielił im się entuzjazm Krzysztofa, uważali że nie wpisuje się ona w konwencję ich zespołu. Klenczon jednak uparł się, postawił na swoim i nagrał ją solo. I tak doszło w zespole Czerwone Gitary do rozłamu, przegłosowania wydalenia Klenczona z grupy, a w dalszej konsekwencji jego późniejszej emigracji.
Żeby nie pozostawać w kręgu wyłącznie smutnych losów piosenek i ich wykonawców, przypomnę utwór Hanki Ordonówny: pt. ,,Uliczkę znam w Barcelonie”. Tę piosenkę napisał hrabia Michał ,,Misio” Tyszkiewicz celem poznania największej Gwiazdy warszawskich rewii i kabaretów. Podarował ją dyrektorowi…z sugestią, by wykonawczynią była Hanka. Piosenka stała się pretekstem do poznania Ordonki, którą był oczarowany. Przez całe życie oboje bardzo tę piosenkę lubili. Można powiedzieć, że właśnie ona ich połączyła, a gdy zostali małżeństwem w podróż poślubną pojechali oczywiście do Barcelony.
,,Słowik Warszawy”- jak mówiono o Ordonce otrzymywał więc od wielbicieli nie tylko: samochody, futra, perły i kosze róż, ale nawet piosenki…
A my z Joanną – ja pod kocem, Ona zaś przy otwartym na mroźny oścież balkonie, z lampką wina- ja słodkim, Ona wytrawnym, jak przystało na definitywnie różniące się krople wody, czekamy w uśmierzeniu, aż świat zrzuci gorset agonii i wyruszymy znów na połów pereł, kto wie, czy nie w koncertowej muszli…może Opola, do którego serce Joasi bije mocniej.