Przy wsiadaniu jakaś pani zgubiła but, który wpadł pod wagon i nikt nie potrafił go wydostać. Popatrzyłem na zdenerwowaną matkę. Wydała mi się krucha jak wysuszony jesienny liść. Z trudnością utorowałem nam drogę do przedziału i natychmiast przegoniłem jakiegoś tłustego bachora, który zdążył już rozsiąść się na jej miejscu, wcinając śmierdzące chipsy.
– Może czegoś jeszcze potrzebujesz z torby? – zapytałem.
– Wszystko mam.
Nie spodziewałem się innej odpowiedzi. Zawsze miała minimalne wymagania wobec życia. Według niej to inni ludzie byli w potrzebie i niezmiennie stanowili źródło troski.
– No to idę…
– Idź, idź, żebyś się nie spóźnił na kolejkę.
– To dwa kroki stąd.
Już nerwowe zerkanie przez okno, niemal spazmatyczne zaciskanie rąk na torebce. Znam to od ponad 40 lat.
– Trzymaj się. Zadzwoń.
– Tak, tak. No…
Wyszedłem z przegrzanego wagonu i stanąłem naprzeciwko okna jej przedziału. W szybie odbijały się jakieś refleksy i dostrzegałem tylko zarysy postaci. Megafony wypluły z siebie gęsty bełkot. Pociąg drgnął i ciężko ruszył, jakby rozpoczynał podróż przez długie życie. Instynktownie pomachałem matce i natychmiast zawstydziłem się tego, w moim mniemaniu, tandetnego i infantylnego gestu. Po kilkunastu sekundach ostatni wagon stopił się z czernią tunelu. Wjechałem schodami ruchomymi w domenę dworcowych straganów i podejrzanych sklepików. Przyspieszyłem kroku, bo kolejka odjeżdżała za cztery minuty.
Po powrocie, od progu powitało mnie, nieprzyjemne wrażenie osobliwej ciszy i pustki ziejącej z każdego kąta. Gdzieś między pokojami plątał się, niknący z każdą minutą zapach, smażonych wczoraj kotletów mielonych. Przed wyjazdem matka położyła na tapczanie bluzkę i rozkloszowaną spódnicę. Wyglądało to jakby ktoś zemdlał i wyparował, pozostawiając po sobie tylko ubranie i blaknące wspomnienie. Nagle usłyszałem zbyt natarczywe pukanie do drzwi. Przezornie zerknąłem przez wizjer, chociaż miałem pewność. Sąsiadka.
Otworzyłem.
– Widziałam was przez okno. Ciągnął pan walizkę – zaczęła dość bezceremonialnie.
– Mama wyjechała do brata.
– Tego ze Szczecina?
– Jest pani znakomicie poinformowana –zakpiłem. Mogłem sobie na to pozwolić, bo wiedziałem, że jakikolwiek sarkazm jest dla niej nieczytelny. Patrzyła na świat przez gęstą siatkę, która zatrzymywała wszystko, co subtelne i delikatne. Jej ulubionym zajęciem było odkurzanie dywanika przed drzwiami do mieszkania.
– Na długo?
– Dwa tygodnie – postanowiłem odpowiadać oschle, żeby jak najszybciej sobie poszła.
Zamilkła i niezdecydowana stała w drzwiach. Chciałaby jeszcze podrążyć temat, ale brakowało materii. W końcu zadowoliła się zwyczajowym:
– To proszę pozdrowić mamę.
– Oczywiście.
– Wreszcie gdzieś wyjechała! – sąsiadka musiała zostawić po sobie choć małą przykrość.
– Tak. Miała już dosyć tego pani odkurzania.
– Oj! Dobrze, że mi pan przypomniał! Do widzenia.
Zamknąłem drzwi i przesunąłem zasuwkę. Szczęknięcie zdało mi się wyjątkowo głośne w pustym mieszkaniu. Matka zawsze tak energicznie przesuwała zasuwę. Słychać było na wszystkich piętrach. Poszedłem do kuchni, otworzyłem lodówkę i spojrzałem na poobijany emaliowany garnek. Pomidorowej wystarczy mi na trzy, cztery dni- pomyślałem automatycznie. Omiotłem wzrokiem głęboki talerz pełen kotletów mielonych. Góra pięć dni, a i to nie jest gwarantowane, bo kotlety mielone szybko się przejadają.
Wróciłem do pokoju, który zawsze nazywaliśmy dużym, choć duży wydawał się jedynie w porównaniu z pozostałymi klitkami. Wszystko okazuje się względne, ale i tak nie ma to specjalnego znaczenia, bo cały świat jest pozorem i szybko znika. Usiadłem w fotelu i popatrzyłem na książkę, którą ostatnio czytała matka. Z całą pewnością to poruszająca opowieść o tułaczce Żyda w czasie wojny, ewentualnie historia seryjnego mordercy terroryzującego miasteczko. Książka była przeczytana, wytarta zakładka leżała obok jak niepotrzebny już rekwizyt. Powieść wyglądała na coś porzuconego i jej zbędna obecność na stole napełniała mnie niepokojem. Wziąłem ją do ręki, przekartkowałem bez celu i zaniosłem do matczynej norki, gdzie wstrząsające historie piętrzyły się papierowym masywem aż po sufit. Sterta iluzji leczącej z rzeczywistości. Czy te książki już tu zostaną?- przyszło mi nagle do głowy. Skrzywiłem się na myśl o cwanym facecie z antykwariatu, który wejdzie tu kiedyś w przybrudzonych mokasynach, spojrzy na półki i powie: Daję dwieście i ma pan problem z głowy. Jak najprędzej przegoniłem koszmarną wizję.
Naglący sygnał telefonu. Pobiegłem do dużego pokoju.
– Słucham?
– Babcia już pojechała?
– Pojechała. Właśnie wróciłem z dworca.
– Wpadniesz jutro na obiad?
– Pewnie. O której?
– Druga?
– Może być.
– No to do jutra.
Odłożyłem słuchawkę do jej życiodajnego gniazda. Okazuje się, że żarcia wystarczy mi jednak na dłużej, bo brat wspaniałomyślnie uraczy mnie jutro jakimś znakomitym mięsem. Wybornie leczy ludzi widzących świat na szaro i wybornie gotuje. Po uczcie zawsze udajemy się do jego gabinetu położonego na uboczu domostwa. Gabinet jest jednym z tych miejsc, które zdają się moim habitatem – na wszystkich ścianach piętrzą się książki i pełno tam śladów po obumarłych pasjach, znamionujących umysł żywy i poszukujący. Kolejny raz przycupnę na pospiesznie dostawionym krześle, omiotę wzrokiem grzbiety książek i skoncentruję swoją uwagę na dużym ekranie komputera. Zobaczę tam obrazy niezwykłe i frapujące, zaznajomię się z bulwersującymi faktami i poznam odległe krainy. Potem stracę zainteresowanie i skoncentruję uwagę na kotce, która po cichu weszła do gabinetu i niespodziewanie wskoczyła mi na kolana. Kilka lat temu już zdychała – został z niej strzępek rudej sierści, ale wróciła do zdrowia. Oficjalna wersja głosi, że brat jeszcze raz przeanalizował wyniki jej badań, wysunął odważną koncepcję innej choroby niż ta sugerowana przez weterynarza i wdrożono nową terapię, która okazała się sukcesem. Ja swoje wiem. W apogeum kryzysu dotknąłem uporczywie opadającego łebka i przekazałem jej cząstkę swojej energii.
Obok telefonu dostrzegłem książeczkę mieszkaniową.
– Zaraz po powrocie muszę zapłacić czynsz – powiedziała matka, siedząc już w wagonie.
– Może ja to zrobię? – zasugerowałem.
– Nie zawracaj sobie tym głowy.
– Jak chcesz.
Zabrzmiało to trochę obcesowo, więc natychmiast dodałem:
– Ty się najlepiej znasz na tym wypisywaniu.
Skinęła głową z aprobatą.
Mimo wyraźnej sugestii sięgnąłem teraz po książeczkę. W polu kwota słownie zobaczyłem jakieś dziwaczne słowo: JE DZI SZE. Po chwili zorientowałem się, iż jest to skrótowy zapis liczebnika 196. Pomyślałem, że płacimy za mieszkanie zaskakująco mało, ale zaraz przypomniałem sobie o systemie nadpłat. Z pewnością ostatnie rozliczenie wody wykazało superatę i czynsz został pomniejszony o tę kwotę. Sięgnąłem do dawniejszych przekazów i przećwiczyłem pisanie wysokości czynszu. Teraz wydało mi się to dziecinnie proste. Z radością zacząłem tworzyć tajemnicze nazwy: CZT DZI JED, SZE JE PIE, SIE DZI SZE, JED SIE OSI…
Znowu zadzwonił telefon.
– Ja odbiorę! – krzyknąłem w pustkę mieszkania.
Telefon zamilkł jednak, zanim podniosłem słuchawkę. Zapanowała całkowita cisza.
– Pewnie pomyłka – zawyrokowałem całkiem głośno.
Coś zaszurało w jej norce. Poleciałem sprawdzić. To gołąb przysiadł na parapecie, z ciekawością gapiąc się w szybę. Przechylał główkę i co chwilę dziobał szkło. Nagle pomyślałem o kogutach, które matka kupowała na targu od mitycznej Bożenki. Za dwa dni targ, więc może i ja pójdę kupić dziesięć jajek i koguta? Tylko jak znaleźć tę Bożenkę? Przypomniałem sobie, że przy jej straganie zawsze ustawia się kolejka i stoisko jest blisko wejścia. Kupię koguta i nagotuję rosołu! Pomidorowa przecież nie zepsuje się w lodówce.
– Tylko jak ty ją robisz…? – urwałem w połowie zdania i wróciłem do dużego pokoju.
Cisza drwiła ze mnie, więc żeby pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, włączyłem komputer.
– Czy dodajesz seler? – krzyknąłem z pełną świadomością daremności pytania.
Laptop błysnął ekranem, jakby przyjaciel puszczał do mnie oko. Mogłem już czytać: Włoszczyznę oskrobać, opłukać i wrzucić do garnka. Natkę i liście selera związać nitką, aby nie pływały w zupie farfocle. W czasie gotowania (na małym płomyczku) usuwać zbierające się szumowiny.
A więc to tak! – pomyślałem. Dokładna instrukcja matki. Notowałem, stojąc z nią przy parującym garze. Co chwilę zbierała łyżką maź, gęstniejącą na powierzchni wywaru, i wylewała to paskudztwo do zlewu.
Poderwałem się i przeszedłem do kuchni. Bezradnie powiodłem wzrokiem po szafkach. Zacząłem szukać gara na rosół. Nagle spostrzegłem, że nie mam pieczywa. Rano dokończyliśmy wczorajszy chleb, potem całkiem zapomniałem o sprawunkach. Zdecydowałem, że zejdę do sklepu naprzeciwko komendy policji. Mają tam wyborne rogale z makiem, które matka kupowała razem z połówką chleba. Pieniądze zawsze miała odliczone co do grosza, żeby nie sprawiać kłopotu sprzedawcy. Nigdy nikomu nie chciała sprawiać kłopotu. Założyłem kurtkę i wyszedłem z mieszkania. Za drzwiami natychmiast zmaterializowała się biała kotka sąsiadki i zaczęła swój taniec wokół moich nóg. Na pierwszym piętrze zorientowała się, że dziś nie ma co liczyć na moje pieszczoty i obrażona przycupnęła na jakiejś wycieraczce.
– Słucham pana? – zapytał uprzejmie sprzedawca.
– Poproszę rogala. Tylko, żeby było dużo maku.
Facet popatrzył na mnie uważnie.
– Mamy taką jedną klientkę… starsza pani. Zawsze jej wybieramy rogale… aż czarne od maku.
– To moja matka. Ona już tu nie przyjdzie – powiedziałem jak automat i natychmiast zdałem sobie sprawę z monstrualnej absurdalności wypowiedzianych słów.
– Jak to? Dlaczego? – wymamrotał sprzedawca.
Zmieszałem się. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Wyjechała na stałe za granicę.
Facet dziwnie na mnie popatrzył. Bez słowa wydał resztę i poszedł na zaplecze. Widziałem, że zerka na mnie zza framugi. Wyszedłem ze sklepu i zamiast skręcić w prawo do domu, zachciało mi się przejść obok supermarketu. Mijając masyw neogotyckiej świątyni, zerknąłem na schody przed bocznym wejściem. Zawsze tędy wchodziła – przemknęło mi przez myśl. Miałem nawet wrażenie, że widzę jej przygarbioną sylwetkę w niebieskiej pikowanej kurtce. Po kilku chwilach stałem już przed supermarketem. Automatyczne drzwi co chwilę rozchylały się, jak dziwaczna kurtyna ukazując miriady, uwijających się figurek z koszykami i wózkami. Zacząłem wypatrywać zgarbionej postaci w niebieskiej kurtce, ale zaraz się zganiłem: Przecież jej nie ma! Postałem jeszcze chwilę, ale sklepowy ochroniarz zaczął zbyt często zerkać w moją stronę. Poczułem wzbierającą złość. Rzuciłem się pędem w kierunku domu. Przy kiosku stała skulona postać w podobnej do matczynej kurtce. Przed przychodnią jeszcze jedna. Co robić? – wyszeptałem. Zwolniłem kroku. Już wiedziałem.
– Hej! Ludzi nie poznajesz?
Odwróciłem się gwałtownie. To Tomek. Kolega z podstawówki. Nigdy go nie lubiłem, ale udawałem, że lubię. Ze wszystkich opanowanych w życiu czynności, najlepiej wychodzi mi zakładanie masek. Mam ich całą kolekcję i już sam nie wiem, czy gdzieś tam istnieje jeszcze moja prawdziwa twarz. Kilka lat temu przestałem widywać Tomka, potem nagle się pojawił. Od tego czasu miał
dziwny, nieodgadniony wyraz twarzy, na ustach błąkał mu się niepokojący uśmieszek. Bez trudu wyobrażałem sobie, że ów Tomek podchodzi do mnie i mówiąc: Cześć, co u ciebie?, jednocześnie wbija mi w brzuch nóż o długim ostrzu.
– Tomek! Dobrze cię widzieć! – wykrzyknąłem zaszokowany łatwością, z jaką wypłynęło ze mnie to kłamstwo.
– Co u ciebie? Jak żyjesz? – zapytał.
– Słuchaj, przepraszam, ale nie mam teraz czasu. Widzisz… moja matka…
– Coś poważnego.
– Bardzo.
– No, to cię nie zatrzymuję.
– Do zobaczenia.
– Cześć.
Szybko odszedłem, żeby nie zmienił zdania. Zresztą już wiedziałem, jak się od tego wszystkiego uwolnić. Sprawę należało doprowadzić do końca. Przyspieszyłem kroku, prawie biegłem. Rzuciłem tęskne spojrzenie w kierunku biblioteki, w której akurat organizowali kiermasz taniej książki. Znali mnie tam i zawsze mogłem liczyć na hojne rabaty. Grzebałem w stertach butwiejących arcydzieł i czasami udało mi się wydłubać jakąś perełkę w rodzaju Maurycego Forstera czy Świętych i łez Ciorana. Po złotówce. Nieodmiennie rozmyślałem o dysproporcjach cenowych nowych i używanych książek – szmira czasem kosztuje majątek, niepozorna rewelacja grosze. Kiedyś weszła tam jakaś młoda matka z dzieckiem. Chłopczyk rozejrzał się i powiedział z wyrzutem:
– I po co nam to było?
Uśmiechnąłem się do bibliotekarki.
– To można uogólnić do całego ludzkiego żywota. Dzieci czasem wypowiadają zaskakująco głębokie myśli.
Kobieta popatrzyła na mnie, jak na wariata w podmiejskiej kolejce elektrycznej, i na powrót zajęła się komputerem.
Teraz jednak nie miałem czasu na kiermasze. Czatująca w trawie przed blokiem biała kotka, natychmiast mnie dostrzegła i skoczyła w moim kierunku, jak wystrzelona z procy, ale odpuściła sobie już na pierwszym piętrze i pozornie zainteresowała się pustą miską, nie chcąc doznać ujmy na honorze. Wpadłem do mieszkania i od razu postanowiłem rozprawić się z książkami. Nie może zostać żaden ślad, bo wszędzie będę ją widział!- pomyślałem gniewnie i jednym zdecydowanym ruchem obaliłem stertę wstrząsających powieści, piętrzącą się na pianinie. Książki spadły z łoskotem na podłogę, wzbijając tuman kurzu. Pognałem do kuchni po od lat gromadzone za pralką torby foliowe. Mozolnie poupychałem w nie całą kolekcję trzystu tomów i zacząłem jednostajną wędrówkę do pojemnika na makulaturę. Napotykane na półpiętrach plotkujące sąsiadki, posyłały mi zaniepokojone spojrzenia i bez słowa patrzyły na siebie.
O siedemnastej nie było śladu po stertach powieści w jej pokoju. Pianino wyglądało jakoś dziwnie bez wysokiej papierowej czapy. Wyczerpany rozłożyłem nuty i zagrałem nokturn Chopina. Kolejny raz zadziwiła mnie, moja umiejętność upchnięcia meandrycznych fioritur prawej ręki na sztywnym stelażu lewej. Po ostatnim akordzie spojrzałem na cielsko szafy. Precz z tym!- zawyłem. Klawiatura pianina wyszczerzyła biało-czarne zęby w drwiącym uśmiechu. Zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi przysadzistego mebla i zacząłem wygarniać zawartość. Po kilku minutach na podłodze wypiętrzył się stos bielizny, bluzek, beretów, apaszek, szalików, chustek, rajstop i motków wełny przywiezionej 35 lat temu z wycieczki do Budapesztu. Z wersalki wyciągnąłem dwa prześcieradła i zrobiłem z tego wszystkiego jeden wielki tobół. Podskoczyłem do wizjera, upewniłem się, że na klatce nie stoją żadne blokowe plotkary i pognałem do śmietnika. Prowizoryczny wór zniknął w mrocznej jamie pojemnika. Odetchnąłem z ulgą.
– A co pan taki zmęczony? – usłyszałem za plecami.
Odwróciłem się gwałtownie. Sąsiadka. Ta od dywanika.
– Robię porządki.
– Mama będzie zadowolona, gdy wróci.
– Wróci? Przecież ona…
Cofnąłem się o krok.
– Co panu jest? Zbladł pan…
– To nic…
Ruszyłem przed siebie, czując na plecach przeszywający wzrok sąsiadki. W mieszkaniu usiadłem ciężko na wersalce matki i zacząłem wpatrywać się w puste półki jej szafy. Patrzenie na te skrywane zawsze miejsca, wydało mi się niestosowne – jakby nagle przewrócono parawan, za którym przebiera się jakaś pani. Powoli zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, co zrobiłem. W pewnej chwili rozdzwonił się telefon w dużym pokoju. Pobiegłem co sił w nogach.
– No, to ja… – usłyszałem głos matki. – Słuchaj, już nie mogę tu wytrzymać. Wracam jutro. Przyjedziesz po mnie na dworzec?