Dzień zapowiadał się cudownie, choć zupełnie mnie to nie obchodziło. Moje łóżko stało obok okna, więc zawsze rano, trochę bezwiednie i wbrew intencjom, zerkałem na świat za szybą. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego rodzice przywiązywali tak wielką wagę do pogody. Po dzienniku telewizyjnym ojciec prawie właził w telewizor, chcąc dokładnie wysłuchać i obejrzeć prognozę. Wyglądało to komicznie, bo kucał przed odbiornikiem, a po chwili matka leciała do niego z krzesłem. Nie oglądając się siadał i zawsze, odkąd pamiętam, mówił:
– Dzięki, dobra kobieto.
No więc zerknąłem za okno i zdałem sobie sprawę, że nie pada. To było ważne spostrzeżenie. Zamiast nudzić się w domu i wymyślać tam coraz głupsze rozrywki, będziemy bawić się na dworze. Ja i mój przyjaciel Marcin. Koledzy od zawsze.
– Cześć – powiedziałem radośnie, wchodząc do dużego pokoju. Ojciec, jak zwykle rano, coś czytał. Dawno ostygła filiżanka z resztką kawy stała na niskiej ławie. Leniwie podniósł wzrok znad książki.
– Cześć mały. I co będziesz dziś robił? – zapytał rytualnie.
– Jeszcze nie wiem. Coś wymyślimy – oczywiście miałem na myśli siebie i Marcina.
Nie odpowiedział. Sięgnął po kawę, upił mały łyk i skrzywił się.
– Ja trochę pogrzebię przy samochodzie – oznajmił ciągle skrzywiony. To skrzywienie w zasadzie mogło być też reakcją na myśl o starym fiacie, ciągle nazywanym w naszym domu samochodem. Każdą wolną chwilę ojciec spędzał reperując tego grata. Nie bardzo się to podobało mamie, która nie mogła się doprosić o naprawę nawet najbardziej niezbędnych domowych sprzętów. Fiat był z nami od kiedy sięgam pamięcią i od kiedy sięgam pamięcią, wymagał nieustannej atencji.
– Co będziesz jadł na śniadanie? – to pytanie mamy też się nie zmieniło od niepamiętnych czasów. Dla niej zawsze i wszędzie priorytetem było jedzenie, a wszystkie inne potrzeby ciała i ducha były zepchnięte na dalszy plan.
– A co jest? – też spytałem nawykowo, bo w zasadzie zawsze było to samo. Chyba, że z jakiegoś powodu mama nie wystała tego czegoś w jednym z długich ogonów przed zapyziałymi sklepami. Trzeba przyznać, że ostatnio krucho było z wędliną. Nawet sobotnie wyprawy do stolicy, gdzie jak mówiła: „zaopatrzenie jest znacznie lepsze”, straciły na swojej atrakcyjności.
– Parówki, ser, może być zupa mleczna…- zaczęła swoją wyliczankę. Na słowo parówki w zasadzie powinienem dostać ślinotoku. Jeszcze rok temu tak by się to skończyło. Parówki stanowiły moje ulubione danie śniadaniowe, obiadowe i kolacyjne. Niestety dość nieprzyjemny incydent gwałtownie zmienił moje upodobania kulinarne. Stało się to w uroczysty dzień przyznania mi przez ukochane Państwo Ludowe czterokilogramowej kartki żywnościowej.
Już od wczesnych godzin porannych oczekiwałem na powrót mamy z Warszawy, gdzie miała nabyć cały k i l o g r a m parówek. Kiedy wróciła, nie pozwoliłem jej nawet się rozebrać.
– Dawaj torbę! – rzuciłem nieprzytomny i już po chwili chciwie rozrywałem szary papier, w którym tkwiły. Zjadłem pięć i pięć dni cierpiałem. Od tamtej chwili nie mogłem patrzeć na parówki.
– Zrób mi jakieś kanapki – powiedziałem niedbale, żeby już wreszcie skończyć temat śniadania.
Podszedłem do okna i odsłoniłem firankę. Mimo wczesnej pory słońce nieźle raziło w oczy. Na początku ulicy pojawiła się Gruba Kryśka z saturatorem. Ciężko jej było ciągnąć to blaszane pudło na kółkach, nasze codzienne źródełko wody z sokiem. Zawsze się spieraliśmy, który był lepszy: czerwony czy żółty. Po latach stało się dla mnie jasne, że próba odpowiedzi na to pytanie zawsze była skazana na fiasko – oba smakowały identycznie. Oczywiście była jeszcze czysta woda, tylko z bąbelkami, ale jakoś za nią nie przepadaliśmy. Kilka razy poprosiliśmy o czystą, ale to było w okresie przejściowych trudności z zaopatrzeniem w sok. Gruba Kryśka była niesympatyczna i miała jakieś dziwne brodawki na brodzie.
– Gotowe – usłyszałem za plecami. Mama wniosła całą misternie ułożoną piramidę kanapek.
– I ja mam to wszystko zjeść? – zapytałem z nieszczerym zdziwieniem.
– Jak nie zjesz, to ojciec dokończy – powiedziała spokojnie, stawiając talerz na ławie.
Wspomniany ojciec nawet nie podniósł głowy znad książki. Po raz tysięczny czytał ten sam kryminał. Właściwie to nawet nie czytał w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Otwierał po prostu książkę w różnych, przypadkowych miejscach, przebiegał oczami parę linijek i leciał dalej. To był specyficzny rodzaj czytania, ale gwarantował dogłębną znajomość utworu literackiego.
– I co będziesz dziś robił? – spytała matka, a ja poczułem się jak w jakiejś pętli czasu.
Jak w pętli, to w pętli.
– Jeszcze nie wiem. Coś wymyślimy.
– Tylko żeby z tego nie było jakiś nieprzyjemności.
Uśmiechnąłem się na te słowa, bo w momencie wypowiadania sylaby by wiedziałem, byłem pewien, że padną. To była cała mama.
– Pewnie posiedzimy na wierzbach. Mama zaaprobowała ten plan delikatnym skinieniem głowy. Ojciec dalej czytał.
Wierzby były jednym z naszych ulubionych miejsc. Rosły całym rzędem za jednym z bloków, dokładnie zacieniając jakieś dwadzieścia mieszkań. Nas to oczywiście nie obchodziło, bo chodzenie „na wierzby” było jednym z naszych ulubionych zajęć. Szanowaliśmy te nasze drzewa. Nie niszczyliśmy ich, w odróżnieniu od małych osiedlowych gówniarzy, którzy bezlitośnie obrywali młode witki i ogałacali je z liści. Latali potem z takimi batami i walili się po plecach.
Wierzbowy gaj był naszym azylem, schronieniem, gdzie dobrze było usadowić się w miejscu łączenia konarów z pniem i gadać bez końca. Czasami wypatrzyliśmy wśród smukłych liści ogromną gąsienicę. Przyglądaliśmy się jej zafascynowani. Któregoś roku było ich tak dużo, że gałęzie wprost uginały się pod ich ciężarem.
Kiedyś, dawno temu, wieszaliśmy się na zwisających smętnie gałęziach, udając małpy. Po pewnym czasie jednak przestaliśmy się bawić w ten sposób. Wydawało się nam, że to sprawia drzewom ból, że jest im ciężko z nami uwieszonymi u ich ramion.
– Dziękuję – moje słowa rozpłynęły się w pustce. Ojciec kartkował kryminał, a mama już od dłuższego czasu waliła garami w kuchni.
Odniosłem pusty talerz do kuchni („I ja mam to wszystko zjeść?”) i zacząłem się ubierać w przedpokoju. Kiedy zakładałem znoszone trampki, z pokoju wyszedł ojciec.
– Wychodzisz gdzieś? – zapytał zdziwiony.
Westchnąłem głęboko. Już dawno odechciało mi się pouczać go i przypominać o różnych rzeczach.
– Idziemy z Marcinem na wierzby – odpowiedziałem naprawdę zmęczonym głosem.
– Tylko żeby z tego nie było jakiś nieprzyjemności – powiedział i poszedł do kuchni ukroić sobie kawałek kiełbasy.
Jak najszybciej wyszedłem i zatrzymałem się na chwilę za drzwiami. Często tak robiłem, choć do końca nie wiedziałem, po co. Zdawało mi się że po moim wyjściu, w mieszkaniu zaczynają się dziać jakieś dziwne rzeczy, które podczas mojej obecności były zręcznie kamuflowane. Tym razem usłyszałem tylko odgłos spuszczanej w toalecie wody.
Szybko zbiegłem po schodach, przeskakując po trzy stopnie na raz. Dobiegłem do najniższej kondygnacji i zastygłem w bezruchu. Strasznie chciałem już usiąść wśród młodych wierzbowych liści, ale załom ściany mi nie pozwolił. Stałem przed nim i zastanawiałem się, jaki potwór tym razem czai się po drugiej stronie. Razem z Marcinem stworzyliśmy już chyba sto różnych wariantów niebezpieczeństwa kryjącego się za załomem. Raz był to zboczeniec zdejmujący portki, innym razem zakrwawione zwłoki. Najczęściej jednak byłem to ja albo on. Czailiśmy się, czekając na znajome trzaśnięcie drzwi przyjaciela. Kiedy ofiara dochodziła do załomu, jeden z nas wyskakiwał, robiąc jakąś przerażającą minę. Ostatnio, po tym, jak przez przypadek przestraszyliśmy starego ormowca spod dziesiątki, byliśmy nieco ostrożniejsi.
Powoli zbliżyłem się do załomu i wystawiłem przed siebie rękę. Nic się nie stało. Dałem trzy kroki do przodu i z impetem przeleciałem obok zacienionego kąta klatki schodowej. Dzięki Bogu tym razem nie było tam potwora. Otworzyłem drzwi i wybiegłem na dwór. Świeże powietrze i mocne promienie słońca na chwilę poraziły moje zmysły. Nie zatrzymałem się jednak. Przecież czekały na nas wierzby, a ja musiałem jeszcze zawołać kolegę. Podbiegłem do jednaj ze ścian bloczyska i zadarłem głowę.
– Marcin, Marcin! – krzyknąłem.
Po kilku chwilach firanka w oknie drgnęła i ukazała się znajoma twarz. Marcin uśmiechnął się i wychylił głowę przez okno.
– Wyjdziesz? – zapytałem. Nie potrzebowaliśmy wielu słów.
– Na wierzby? – spytał.
– Jasne.
Zamknął pospiesznie okno. Poleciałem z powrotem pod klatkę i usiadłem na ławce przed blokiem. Oparłem się wygodnie, przymknąłem oczy i uniosłem głowę ku słońcu. Przed oczami zaczynały wirować jakieś robaczki. Zawsze mnie to bawiło i próbowałem je śledzić. Przymykałem i otwierałem oczy, dozując ilość światła. Po kilku minutach usłyszałem charakterystyczny dźwięk. Tak trzaskały tylko drzwi Marcina.
– Cześć! – krzyknął jeszcze zanim cały się pojawił. – Co dzisiaj?
– Wiesz, może porobimy trochę zdjęć? Mam nowy film w aparacie. To był pomysł, który właśnie wpadł mi do głowy.
– To leć na górę, a ja wezmę swój. Zostało mi jeszcze parę klatek. Zrobimy zdjęcie lich na wierzbach.
Obaj pognaliśmy na górę i po kilku chwilach zasapani otwieraliśmy już futerały swoich Zenitów. To było ostatnio nasze ulubione zajęcie. Zakładaliśmy pierścienie pośrednie do aparatów i robiliśmy zdjęcia owadów. Cały proces bardzo skutecznie wypełniał nam wolny czas: wywoływanie błon w koreksie, suszenie, naświetlanie papieru, wywoływanie i utrwalanie. Ile godzin spędziliśmy w zaciemnionym pokoju, wypatrując pierwszych konturów na białym papierze fotograficznym!
– No to lecimy! – wydałem komendę.
Polecieliśmy. Najpierw należało sprawdzić kilka miejsc, w których najczęściej odnajdowaliśmy ciekawe owady i pająki. Czasami trafił się jakiś skorek albo tajemniczo wyglądający kokon. Tym razem jednak odnaleźliśmy tylko dobrze nam znane, nudne pajęczyny. Należało natychmiast skierować się w stronę wierzb. Tak też zrobiliśmy. Pognaliśmy w kierunku ostatniego bloku osiedla, za którym spokojnie rósł inny świat. Zasapani przystanęliśmy za rogiem bloku. Jeszcze chwila i usiądziemy pośród przyjaznych gałęzi i dotkniemy naszych liści.
Z szerokimi uśmiechami wkroczyliśmy do naszego królestwa.
– O kurwa! – szeptem powiedział Marcin. W zasadzie nigdy nie przeklinaliśmy, ale tym razem nie było innego wyjścia.
Najpierw zobaczyliśmy kilka samochodów ciężarowych załadowanych pociętymi pniami i konarami, a potem n i e zobaczyliśmy naszego gaju wierzbowego. Nie było go! Zniknął! Może nigdy go nie było? Był! Były witki i gąsienice. I tych kilka zdjęć gęstwiny gałęzi, które zrobiłem przed tygodniem.
Jakaś czerwona gęba pojawiła się przed nami.
– Zmiatać stąd chłopaki! – robotnik z wielką, bezmyślną twarzą próbował nas przegonić. – Mam kopa zasadzić?
– Proszę pana – jak zawsze kulturalny Marcin próbował się czegoś dowiedzieć – co tu się dzieje?
– A co się ma dziać? Ścinamy te stare drzewiska. Właściwie to już skończone. Od piątej harujemy. Przesunął dogasającego peta w przeciwległy koniec mięsistych ust.
– Ale dlaczego? – spytałem. I już nie byłem w stanie niczego powiedzieć. Coś ścisnęło mnie za gardło.
Robotnik roześmiał się pokazując czarne wnętrze ust.
– Bo okna zasłaniały. I spływać mi. Odwrócił się, wypluł gasnącego peta i poczłapał w kierunku jednego z samochodów.
Obaj ogarnęliśmy wzrokiem pobojowisko. Pozostawione pniaki rozpaczliwie krwawiły resztką soków. Dokoła dogorywały ścięte witki. Spuściliśmy głowy w geście bezwarunkowej rezygnacji. Po jednej z gałęzi mozolnie szła gąsienica. Była wielka, tłusta i bezwstydnie zielona. Wydawało się jej, że jest jeszcze na drzewie, że jeszcze wszystko się ułoży. Chodziła po trupie. Spojrzeliśmy na siebie i chyba właśnie wtedy dorośliśmy.