fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Widmo-pisarz

Do rozklekotanego busa, który odjeżdżał spod Pałacu Kultury, próbowała się wepchnąć chyba cała Zamojszczyzna. Jechali na weekend po zapasy słoików. Dobrze, że mieliśmy z Renią rezerwacje, bo byśmy nie wsiedli. Czasem dziwiłem się, jakim sposobem tylu prowincjuszy mieściło się w Warszawie, a przecież ciągle ich przybywało. To miasto było jak Stambuł. A może raczej – Ułan Bator? Brzydkie, chaotyczne, a jednak – dynamiczne. Kraków w porównaniu ze stolicą wydawał się martwy. 

Niezbyt rozgarnięta pani z kolorowej gazetki wypytywała dziś, jak wyglądało moje spotkanie z wydawcą i jak poznałem żonę. Dzień wcześniej kazali mi podać swoje dokładne wymiary. Po wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” w stroju piłkarskim, po rozmowie dla „Newsweeka”, w którym wyglądałem jak zagubiony w puławskim parku ukraiński gangster, po artykule w „Wyborczej”, w którym bliżej mi było do Tecumseha – pumy gotowej do skoku – zamierzałem tym razem zaprezentować się jako człowiek elegancki. Żeby mi mercedesa dali w prezencie, bo słyszałem, że jak człowiek elegancko się prezentuje, to może dostać dobre auto. Nawet jeśli ten ktoś – jak ja – nigdy nie zrobił prawa jazdy. Kupiłem sobie płaszcz z wielbłądziej wełny i drogie buty, by zjawić się w klubokawiarni „Pierre.D”, ponoć modnej wśród warszawskich dziwaków. Tymczasem od ekipy z gazetki dostałem jakiś szal i rozwleczone wdzianko-sweterek. Miałem się w to ubrać? Ja, który przez parę lat byłem wrocławskim gangsterem? Co jest kurwa, mam być typem metroseksualnym?! Zwiałem stamtąd, rzucając im te ciuchy w rozdziawione gęby. 

Kiedy tak rozmyślałem w busie, jak to chcieli ze mnie zrobić metroseksualistę, odezwał się do nas gość w ubrudzonym wapnem dresie: 

– Na imię mi Tomasz, ale wołają na mnie Pierdoła – i poczęstował mnie tanim piwem. 

Żeby go nie obrazić, otworzyłem puszkę. Renia przesiadła się o dwa siedzenia do przodu, bo nie chciała się spoufalać z moim nowym kolegą. 

– Na budowie robie – w głosie Pierdoły pobrzmiewał podzamojski zaśpiew. – Ciężko robota. Ale zarobić przynajmni idzie. U nos w Krasnobrodzie sie nie dało… – zasępił się. 

Już dawno nie miałem kontaktu z ludem uczciwie pracującym i z tego powodu zacząłem gorzej pisać. Dostawałem propozycje, żeby na przykład być scenarzystą popularnego serialu, takim głównopiszącym. 

Popijając piwo, rozmyślałem więc o tym, że scenarzyści filmowi powinni dobrze poznać życie. Chociażby jeżdżąc busami z normalnymi ludźmi. Wypytywałem Pierdołę o szczegóły jego pracy. To była inna robota na budowie niż w czasach, gdy dorabiałem jeszcze jako student. Jednego razu dostałem scenariusz, w którym autor pisał o budowaniu Stadionu Narodowego. Były tam sceny z taczką. Napisałem do niego: Gdzie ty teraz chłopie taczkę znajdziesz na budowie? Kazałem mu przepracować charytatywnie jeden dzień jako budowlaniec i poprawić ten scenariusz. 

Tomasz zwany Pierdołą skojarzył mi się z Suchym ode mnie ze wsi. Podobnie jak on pił najtańsze piwo z najtańszego marketu i słuchał disco polo z małego jamnika – starego odtwarzacza na płyty i kasety magnetofonowe. 

Chwilę porozmawialiśmy o tym, że kiedyś disco z leżaków, to był hicior. Ale tych czasów już nie ma. Młodość przemija, więc niech żyje wolność, wolność i swoboda. I dziewczyna młoda – łypał oczami na moją młodą żonę, odsłaniając w uśmiechu przerzedzone zęby. 

Ciągle nie mogłem się przekonać do zrobienia prawa jazdy. Jeździłem coraz więcej, korzystając z pociągów, autobusów, busów – dalekobieżnych i podmiejskich. Zdarzało mi się nawet łapać stopa. Niedawno na spotkanie autorskie w bibliotece w Bestwinie pod Bielsko-Białą dotarłem samochodem transportowym jakiejś piekarni, bo bus się zepsuł w lesie i nie zdążyłbym inaczej. Jakież było zdziwienie młodzieży i bibliotekarek, gdy spomiędzy bułek i chleba wyłonił się pisarz!

Tymczasem za oknami przesuwały się wschodnie polskie miasteczka, przyprószone płatkami śniegu. Po ciemku wyglądały na zaskakująco ładne i zadbane. Wskazałem je Tomaszowi. 

– To za unijną kasę na pokaz ładnie, bo w kieszeniach ludzi – pustki! – rzucił Pierdoła. Opowiadał kawał za kawałem podzamojską gwarą, a ja myślałem o roli, jakiej się podejmuję. W filmie Ghostwriter Polańskiego tytułowy bohater, angielski pisarz, spisując wspomnienia ekspremiera Wielkiej Brytanii, odkrył ślady potwierdzające związki pomiędzy nim a CIA… Czy moja przygoda z rolą widmo-pisarza będzie równie spektakularna?

– A ty, na której budowie robisz? – ostatecznie Pierdoła uznał mnie za swego.

– Piszę książki – burknąłem nieśmiało. 

– Da się z tego żyć? 

– Tak naprawdę, to wolałbym grać w piłkę nożną – spuściłem wzrok. – Kiedyś grałem… Masz – wręczyłem Pierdole swoją trylogię. 

Obiecał przeczytać. 

Wysiedliśmy na przystanku w lesie. Była śnieżna i mroźna zima. Kitsch-Rozpierducha wysłał po nas swego szofera. Kontakt do słynnego (a raczej osławionego) mistrza filmowego kiczu i rozpierduchy dostałem od Kręciny. Dejvid Kitsch-Rozpierducha, bo tak się kazał nazywać, szukał biografa, który spisałby bujne koleje jego żywota. 

– Drogą dłuższą czy krótszą? – Szofer, który przyjechał nowym jeepem na warszawskich blachach, miał jedno oko niebieskie, a drugie zielone. Szpanował, jakby auto było jego własnością.

– A jest jakiś haczyk? – zapytałem, zastanawiając się, czy jest diabłem. Bo może to właśnie Kitsch-Rozpierducha był Wolandem?

– Dłuższa jest bezpieczniejsza, ale nudniejsza… A krótsza… Prowadzi przez las, na skróty… – łypnął złowieszczo ślepiami.

– No to krótszą – odrzekliśmy z Renią prawie jednocześnie, zawsze skorzy do ryzyka, choćbyśmy mieli pójść z tego powodu do piekła.

Pomknęliśmy przez leśne wertepy, za którymi leżała posiadłość Kitscha-Rozpierduchy. Podskakując na wybojach, rozmyślałem o sytuacji, w jaką się pakowałem. Rola pisarza do wynajęcia, który za pieniądze tworzy dla innych, oddając prawa do swego dzieła, często nie występując nawet w stopce redakcyjnej, była od dawna popularna w świecie polityki, sportu i celebrytów. Od pewnego czasu rozpowszechniła się także w Polsce. 

Kitsch-Rozpierducha zaprosił nas na swoje urodziny, a przy okazji miałem zacząć pracę nad jego życiorysem. Producent był zdziwiony, że nie przyjechaliśmy własnym złotym mercedesem, ale uznał to za jakieś moje pisarskie dziwactwo. O posiadłości Kitscha – Rozpierduchy krążyły w branży rozmaite plotki – dziewczyny biegające nago po sadzie- były jedną z nich. Dom okazał się dużym pensjonatem „Rozpierduszany” z parą służących i psem. Przyroda w pobliżu była niesamowita, w końcu to obrzeża Roztocza. Dostaliśmy z Renią przytulny pokoik na parterze. Rozpierducha utrzymywał, że kiedyś spali tutaj Brad Pitt z Angeliną Jolie. 

Trwały przygotowania do imprezy, a gospodarz od razu zaczął mnie wypytywać o moje literackie interesy – chciał wybadać, czy da się z tego wyżyć. Wnerwiały mnie tego typu pytania – bo czy ja wypytywałem kasjerkę w markecie, czy daje radę utrzymać się z pensji? Albo dyrektora jakiejś szkoły – czy mu starcza do pierwszego? 

– Zawsze wolałem Hłaskę i Hemingwaya od Kafki i Pessoi. Doświadczenie zamiast teoretyzowania… – rzuciłem do reżysera, ale mnie nie słuchał. 

Byłem ciekaw jego opowieści o francuskich numerach, jakie kiedyś wywinął. Trzeba przyznać, że potrafił opowiadać, a jego historie to były gotowe scenariusze filmowe. Problem był jednak taki, że nie powinien zostać filmowcem, tylko opowiadaczem. I wtedy nie byłby Kitschem-Rozpierduchą, największym tandeciarzem polskiego kina, a wytrawnym humorystą, ocierającym się o poetykę absurdu.– Odwiedziłem ostatnio swego znajomego scenarzystę, który mieszka w Sulejówku pod Warszawą – powiedziałem do jednego z reżyserów, który zamierzał nakręcić pierwszy prawdziwy polski horror. – Kupił tę posiadłość niedawno, za nowy serial. Kiedy się poznaliśmy kilka lat temu we Wrocławiu, chciał pisać dramaty, być jak Szekspir.

– Gdyby Szekspir żył współcześnie, pewnie pisałby horrory – powiedział reżyser dopijając wino. 

– Zarobił sporo kasy na serialach, ale ciągle marzył o pisaniu ambitnych dramatów. I w końcu wydał ich cały zbiór, który mi wręczył z dumą.

– I co?

– To nadal było coś pomiędzy M jak miłość i Barwami szczęścia – syknąłem, aż reżyser horrorów uciekł do gromadki ładnych aktorek.

Moja żona kopnęła mnie w nogę. Nie lubiła tych moich chwil prawdomówności. Dlatego nie było sensu, żebym przenosił się za karierą do Warszawy. W tydzień obraziłbym większość producentów, literatów, reżyserów i krytyków. 

Wszędzie na ścianach wisiały zdjęcia gwiazd filmu z całego świata (na przykład Clooneya), ale głównie tych z Francji (Depardieu), gdzie Kitsch-Rozpierducha zrobił sporą karierę. Gwiazdy ze zdjęć wyglądały na zaskoczone, tak jakby Kitsch-Rozpierducha przyssał się do nich znienacka, a ktoś (żona?) pospiesznie trzasnął fotkę. We Francji Rozpierducha nakręcił głośny film o dwóch królach życia. Chwalił się, że zagrał tam też w paruset filmach, niekiedy były to duże role. Po powrocie do Polski jego kariera mocno wyhamowała i zaczął kojarzyć się głównie z tandetnymi produkcjami, w których podchmieleni kelnerzy kopulowali z króliczkami, ale nie tymi z Playboya. 

Rozpoczęło się przyjecie urodzinowe, które wyglądało jak bal u szatana. Po kolei zjawiali się znani polscy aktorzy i reżyserzy, imprezie towarzyszyło też zainteresowanie lokalnych mediów. Przybył także biznesmen – właściciel dużej firmy przewozowej, a przedstawicielem polityków był prezydent pobliskiego miasta, arystokrata z pochodzenia. Syknął znacząco, gdy strzeliłem jakąś gafę przy stole. Myślałem, że porozmawiamy o porto, które przyniósł, ale nie – chciał ze mną rozmawiać tylko o hodowaniu świń, bo ktoś mu powiedział, że pochodzę ze wsi. Dopiero później okazało się, że swoją karierę zaczynał jako świniopas. To dzięki hodowli świń zyskał kapitał i szacunek ludzi, a te pozwoliły mu zostać włodarzem miasta. Moi rodzice też hodowali tuczniki, lecz nie przyniosło im to tytułów arystokratycznych ani zresztą żadnych innych. Niestety, o paszach nie wiedziałem zbyt wiele, od świń wolałem książki i futbol, nie mieliśmy więc o czym rozmawiać, co go wyraźnie rozdrażniło. 

W międzyczasie Kitsch-Rozpierducha podchodził do mnie i sączył do ucha opowieść za opowieścią. 

– To wódka? – zapytałem, gdy poczęstował mnie kielichem.

– Na litość boską, Książę – zachrypiał – czy ośmieliłbym się nalać Księciu wódki? Toż to czysty spirytus!

Słuchając go, robiłem notatki, w końcu przyjechałem tutaj do pracy, a nie na popijawę. Znowu potrzebowałem gotówki, to zlecenie było dla mnie wybawieniem. Reżyser chciał wszystko opisać z perspektywy posiadacza pensjonatu w Rozpierduszanach, a nie początkującego artysty. Zacierał ślady, próbując marne życie emigranta zamienić w bonwiwanctwo z klasą. 

Renata poszła do toalety, a ja nalałem sobie ponczu z wazy.

– Podobno jesteś świetnym pisarzem? – podeszła do mnie aktorka, której dekolt odsłaniał majtki. 

– A czytałaś coś mojego? – nie mogłem się powstrzymać przed obejrzeniem jej pępka.

– Nie lubię czytać – wdzięczyła się, ale z toalety wróciła już moja żona, więc aktorka szybko oddaliła się w kierunku amanta z telewizyjnych seriali. 

– Któż to ci powiedział, że nie ma już na świecie prawdziwej, wiernej, wiecznej miłości? – zerknąłem z uśmiechem na Renatę. – A niechże wyrwą temu kłamcy jego plugawy język! 

Skąd brali się ci ludzie, ci aktorzy i aktoreczki? Bez osobowości, bez intelektualnego zaplecza. Nie mieli w sobie choćby zadatków, żeby być czymś więcej, niż zestawem ładnych twarzy i zgrabnych sylwetek, które szybko się przecież zużywają. 

– Czy ma pan jakąś interesującą historię do sfilmowania? – zapytał reżyser filmów komediowych. – Coś, co rozbawiłoby publikę…

– Moje pierwsze książki są głównie o świętokrzyskiej wsi…

Zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem i poszedł rozmawiać z prezydentem-arystokratą.

Na imprezie urodzinowej w Rozpierduszanach czułem się jak Wielki Gatsby – cały czas byłem niczym amerykański chłopak ze wsi, odważnie wchodzący w rewiry życia, które dotąd były dla niego zakazane. Tylko jedno mnie od tego Amerykańca różniło: mojej ukochanej nie musiałem imponować pieniędzmi i tytułami, ona była ze mną mimo wszystko. Dlatego w każdej chwili mogłem wyjść z tego przyjęcia, z tego światka, odlewając się do misy z ponczem na pożegnanie.

Wszyscy się spili – i stało się to, co miało się stać: w środku nocy nagie babki biegały po zaśnieżonym sadzie, a gawiedź gapiła się zza płotu. Żona zabrała mnie do naszego pokoju. Z tego pośpiechu zostawiłem notes na biesiadnym stole. 

Rano obudziło mnie pukanie do drzwi. 

– Co to jest?! – Kitsch-Rozpierducha trzymał w ręku mój notatnik. Był wściekły.

– Notes…

– Tutaj – wskazał paluchem z obgryzionym paznokciem, który nijak nie chciał być arystokratyczny. 

I wtedy zrozumiałem: oprócz tytułu napisałem na okładce swoje nazwisko. Żaden ze mnie ghostwriter. 

– Jesteś zwolniony – pisnął cisnąwszy notesem o podłogę. 

Niedługo potem szliśmy, zaśmiewając się z Renią zaśnieżoną dróżką przez las. Było rześko i radośnie.

Skip to content