Mówili, że była brzydka jak noc. Tak mówili. Ale czy noc może być brzydka? Czy zasłużyła sobie na to miano? Podaję tę tezę w wątpliwość. To, że noc jest ciemna, wcale nie znaczy jeszcze, że musi być brzydka. Z jaśniejącymi gwiazdami może być naprawdę piękna. Niejednokrotnie stanowi przecież artystyczne tło literackich uniesień.
Ona także była piękna, bowiem na jej twarzy widniały rude piegi, które wyglądały jak złociste gwiazdy. Chciała, żeby tak było, ale ówczesna rzeczywistość była brutalna, więc wcale tego tak nie postrzegano. Było przyzwolenie na szyderstwa, kpiny i drwinę, na nikczemność. Dla jednych była więc brzydka, dla drugich piękna. Tyle, że tych drugich było znacznie mniej. Sama także wydawała się sobie nieładna, co było efektem nieustającego wmawiania jej owej brzydoty. Nie patrzyła w lustra. A kiedy już zdarzyło jej się w nie spojrzeć, widziała brzydką, piegowatą dziewczynę o bladoszarych oczach, przypominających wyblakłe kamyki. Niektórzy dopatrywali się w nich błękitu, ale ona choć mocno wytężała wzrok, jakoś nie była w stanie tego dostrzec.
Wydawało się, że zdążyła zapomnieć, ile upokorzeń kosztowało ją dzieciństwo i okres dojrzewania, ale jednak to zostawia trwały ślad w psychice. Niemały, uwierający ją przez wiele lat, kąsający jak wąż nadepnięty przypadkiem na leśnej drodze. Ślad, który wypala dziurę w mózgu i nie pozwala spać. Jeszcze dziś słyszy śmiechy i ordynarne słowa kierowane do rudzielca. To boli dokładnie tak jak wtedy, chociaż od dawna nie nosi już warkoczyków.
W czasie napastliwych ataków myślała nawet, żeby założyć Klub Poszkodowanych Rudych Dziewczynek, ale nie znalazła żadnej innej dziewczynki, która byłaby ruda i brzydka jak ona. W swym nieszczęściu rudości zdawała się być całkowicie odosobniona.
Słońce przygrzewało złociście, opalając ludzi na piękny złoty kolor. Też tak chciała, ale tylko ona jedyna po słonecznych kąpielach robiła się czerwona jak rak. A potem złaziła z niej skóra, niczym z jakiegoś liniejącego gada. Tylko z niej wszyscy się śmiali do rozpuku, a ona nie za bardzo rozumiała dlaczego?
Mijały lata pełne udręki i wieczornych spazmów, które dręczyły dziewczynkę
z warkoczykami prawie każdej nocy. Płakała w poduszkę użalając się nad swoim paskudnym losem. Rosła, a wraz z nią jej rude włosy. Z czasem przybrały one jednak lśniący, kasztanowy odcień, który pięknie mienił się w słońcu. Włosy falowały niczym płynąca morska woda, zgrabnie opadając na smukłe ramiona. Z małego małpiątka wyrosła łania, jakich nie widywało się wokół wiele. Chodziła lekko wyprostowana, spoglądała z ciekawością na otaczający ją świat. Nareszcie zobaczyła siebie w innym świetle, spojrzała w lustro i dostrzegła dziewczynę, która wyglądała jak zaczarowana noc. Na hebanowym panteonie gwiazdy połyskiwały jak małe grudki złota. Jak świetliki mrugały i gasły, bawiąc się światłem i ciemnością.
Nareszcie była soczysta, inna, wyjątkowa, była sobą… Żyła w świecie imaginacji, otoczona pięknem bibelotów, w swoim świecie, gdzie dobrzy ludzie podawali pomocną dłoń. Bo ona była zupełnie nieodporna na złość, krzyk i niesprawiedliwość. Była jak nie z tego świata…
A gdy źli ludzie chcieli jej zrobić krzywdę, ciągnęli za włosy krzycząc i ubliżając, stworzyła swój alternatywny świat. I znalazła w nim wreszcie swoje upragnione miejsce. Wspomnienie o warkoczykach zamknęła w szafie, by czuwało i przypominało o tym, że ludzie powinni żyć godnie, wzajemnie się szanując.
Chciała na zawsze pozostać dobrą, sprawiedliwą i wrażliwą. Chciała kochać ludzi i kwiaty. Poszła drogą, którą słońce prowadziło tylko do tych dobrych. Na czoło spadała jej złota grzywka, pot spływał stróżką po włosach, a ona szła i szła wciąż dalej przed siebie.
W złotym ogrodzie rumiane jabłka spadają z drzew. Lecą na trawę turlając się po murawie jak piłeczki. Gdy przyszły burze i słoty, jabłka i włosy przybrały kolor brązowozłoty. A ona
z wyrozumiałością i akceptacją spogląda na sady i życie…