fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

 Tu odpoczniesz

Lubiłam siedzieć w tej kawiarni, bo znajdowała się niedaleko morza. Rześki wiatr właśnie stamtąd napływał, chłodząc moje rozgrzane ciało. Był lipiec, słońce grzało do  nieprzytomności. Usiadłam  pod parasolem, skryłam się w cieniu i było by mi w miarę dobrze, gdyby nie to, że pot dawał o sobie znać. Temperatura sięgała prawie 40 stopni Celsjusza.  Gęste powietrze wisiało nad nami, nad domami i roślinnością. Czuło się zwisający ciężar upału. Wszyscy ciężko oddychali, a ja cieszyłam się, że znalazłam sobie znakomite miejsce schronienia. Mogłabym  przesiedzieć tam cały dzień, racząc się orzeźwiającymi napojami. Czekałam na przyjaciół, chyba się spóźniali, ale  rozumiałam to. W końcu byli starszymi, schorowanymi ludźmi, więc to uzasadnione niedogodności wieku. Pomyślałam, że przecież też nie będę wiecznie młoda; ale póki co, chciałam korzystać z przywilejów własnego wieku. Zamówiłam następny napój oranże i popijając go, zauważyłam, że przygląda mi się dziewczynka -może ośmioletnia. Była bardzo ładna, miała długie rude włosy i alabastrową cerę. Przed oczami ujrzałam siebie w jej wieku. Chyba nie wyglądałam tak ładnie jak ona, ale łączył nas kolor włosów. Siedziała jeszcze z  inną dziewczyną, czarnowłosą, która mogła mieć jakieś piętnaście lat i starszą panią w kapelusiku. Pewnie była to ich babcia. Patrzyłam na nie z nudów. Były głośnomówiące i ruchliwe, poza babcią, która co chwilę upominała małą, by ta nie wierciła się i nie rozglądała na boki, bo to nie przystoi. 

Wracałam wspomnieniami do mojego dzieciństwa. Nie było słodkie, zawsze wspominam ten czas jako walkę o lepszy byt. Tak, w domu się nie przelewało, chociaż biedy też nie było. Chodziłam w wełnianych rajstopach i nienawidziłam tego serdecznie. Zawsze czekałam na ciepłe dni, na czas, gdy będę mogła je ściągnąć z nóg. 

Byłam ruda, prześladowana, bo ten kolor w tamtych czasach nie był popularny, wręcz przeciwnie. Chłopcy przezywali mnie od wiewiórek i rudych małp, a ja popłakiwałam po kątach. Trochę lepiej było, gdy miałam około 16 lat, zaczęłam dojrzewać i dorastać. Potrafiłam już w jakiś sposób się obronić, przynajmniej słownie. Nie słuchałam przezwisk ni wyzwisk, były mi obojętne. Najzwyczajniej bagatelizowałam je. Dorastałam i stawałam się pewna swojej wartości. Ponadto, kiedy ma się naście lat, myśli się  raczej o zabawie.

Morski wiatr owiewał moją twarz, po chwili już czułam, jak gorące powietrze, parzy mnie na całym ciele. Pot spływał strużką po plecach. Miałam mokre dłonie. Ciągle wycierałam je chusteczką. Przewiewna sukienka niewiele pomagała. Na ulicach było coraz mniej ludzi. Wszyscy skrywali się gdzieś, w sklepach, domach czy kawiarniach, jak ja. 

Tel Awiw jest piękny. Moja kawiarnia stała po przeciwnej stronie morza, między innymi starymi i nieco nowszymi lokalami gastronomicznymi. Zajmowała cały róg ulicy, na zewnątrz rozstawione były szklane stoliki i ratanowe fotele. W jednym z nich usadowiłam swoje ciało ja – kobieta po czterdzieste, czekająca na swoich przyjaciół. Nagle zobaczyłam ich, zbliżających się powoli do kawiarni Orange Cafe. Pomachali do mnie, a ja do nich. Wstałam z miejsca, by mnie lepiej widzieli i machałam jeszcze intensywniej.

Byli małżeństwem od jakichś sześćdziesięciu lat. On był starszy i tę różnicę wieku było widać. Ona świeża, uśmiechnięta, z pięknymi zębami, jak mi powiedziała w tajemnicy – wciąż swoimi. Można jej było tylko pozazdrościć. Byli szczęśliwi, to było widać na odległość, nie musieli mówić, nie musieli zapewniać. Wiedział o tym każdy, kto ich znał, a kto nie znał, mógł się domyślić. Błysk w oczach, spokój, opanowanie i drobne  gesty typu: ona poprawia mu kołnierzyk, ściąga okruszek z jego ust – mówią same za siebie. On patrzył na nią z wymalowaną dobrocią i miłością w oczach, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. Tego można było im pozazdrościć. 

Pytał, co nowego słychać? A, gdy odpowiadałam, że nic nowego, mówił, że stara bida najlepsza, bo znana i przewidywalna. Pamiętał z Polski jeszcze wiele zwrotów, powiedzonek i przysłów. Po polsku mówił dobrze, chociaż przez wiele lat miał przerwę i nie używał tego języka. Ale zawsze i wszędzie mówił, że jest Żydem z Polski. Opowiadał, że urodził się i wychowywał w mieście nad Wisłą. Pięknym, zielonym, biskupim, z dwiema synagogami, które zburzyli Niemcy. Mówił też, że do przeszłości nie ma po co wracać, owszem trzeba o niej pamiętać, ale nie rozpamiętywać, nie rozwlekać i żyć do przodu, przyszłością.

Gdy zamówiłam znowu zimny napój, narzekając na upał, powiedział, że nie można narzekać. Mamy wybór, można się czegoś zimnego napić, schować w cieniu, pójść do domu i posiedzieć w pomieszczeniu z zasuniętymi żaluzjami. Kiedyś, podczas wojny, w obozie, nie było takiego wyboru. Albo 40 stopni upału, albo mrozu, a ty stój człowieku bez ruchu przez kilka godzin. 

– Co pani na to powie? – spytał, zaglądając mi w oczy. Jego żona szybko złapała go za dłoń, która momentalnie zaczęła drgać…

– Czego państwo się napiją, może jakiś deser? – zapytałam.

– Ja poproszę do picia czekoladę, a żona herbatę z miętą i cytryną – odpowiedział za siebie i żonę.

Kobieta skinęła głową na znak, że zgadza się z zamówieniem. 

– On zawsze pije czekoladę – powiedziała uśmiechając się do mnie.

– O czym chce pani porozmawiać ze mną? – zapytał.

– O Polsce – odpowiedziałam krótko.

Polska to długi temat. Przyjemny i bolesny. O Polsce? – zamyślił się. Po chwili znów rzekł: Tata mój powiedział, że jego przodkowie zamieszkali w Polsce, bo sama nazwa zapraszała, by tam osiąść. Po lin. Warunki też były sprzyjające – kraj rolniczy, dużo lasów, morze i góry. Czego chcieć więcej.

– A czego najbardziej brakuje panu z Polski?

– Czekolady Wedla, zapachu akacji, kasztanów, bocianów i chleba. Pamiętam, jak bociany siadały na dachu naszego domu w Ciechocinku, jak mama kupowała chleb w polskiej piekarni. Piękne lata. Byliśmy wówczas szczęśliwi. Razem!

– Czy wróciłby pan do Polski, gdyby dostał pan taką propozycję? – zadałam pytanie, a zaraz potem pomyślałam, jakie to naiwne, ale cóż, już je mój rozmówca usłyszał.

Podniósł głowę, spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział:

– Dobra z pani dziewczyna. Nie, nie wróciłbym.

– Dlaczego?

– Dlaczego, co? Dlaczego dobra z pani dziewczyna, czy dlaczego bym nie wrócił?

– To drugie.

– Bo zapachy, które tutaj czuję, też są dobre. To pomarańcze, suchy piasek i awokado. Czuje pani?

Nim zdążyłam odpowiedzieć, znów zapytał:

– Ma Pani męża?

– Mam.

– Szkoda, bo bym się panią zainteresował – powiedział z powagą, a ja i jego żona parsknęłyśmy śmiechem.

Przyglądaliśmy się sobie wzajemnie. Ja patrzyłam na szlachetne rysy ich twarzy. Byli chyba nawet podobni do siebie. Ponoć ludzie upodobniają się do siebie z upływem wspólnie spędzonych lat. Widziałam, jak przygląda mi się intensywnie. Wreszcie powiedział: 

– Czy pani wie, że mogłaby pani być Żydówką?

– Wiem nawet dlaczego – odpowiedziałam.

– Dlaczego? 

– Bo mam rude włosy – odpowiedziałam bez zastanowienia.

– Nie, to nie to. Bo ja płacę za napoje.

 Śmialiśmy się. To był żart autoironiczny. Jakby chciał powiedzieć, że wie, iż panuje opinia, że Żydzi są skąpi. Nie, nie, absolutnie temu zaprzeczam. Ci, których poznałam byli szczodrzy i z całego serca dzielili się ze mną wszystkim, co mieli. 

Z drugiej strony, czy trzeba wydawać pieniądze, gdy nie trzeba? Singer, który jest jednym z moich ulubionych pisarzy, był tego przeciwnikiem. Nie lubił wydawać pieniędzy na zbytki. 

 Kobieta stwierdziła, że miło nam się rozmawiało, ale muszą już wracać. Mężczyzna natomiast powiedział, że jest tak przyjemnie, że on by chętnie jeszcze trochę został i porozmawiał ze mną. Żona jednak oponowała, patrząc na zegarek. Powiedziała, już lekko rozeźlona, że powinien wziąć tabletki, no i autobus przyjedzie za 20 minut. Mężczyzna, więc chcąc nie chcąc, powstał, poprawił koszulę i pożegnał się jak dżentelmen, całując mnie w rękę. Spojrzał mi w oczy i powiedział: – To takie polskie, prawda? Pamiętam…

W ostatniej chwili zdecydowałam, że odprowadzę ich na przystanek autobusowy. Trzeba było przejść na drugą stronę ulicy. Samochody pędziły jak wiatraki. W pobliżu nie było świateł. Bałam się, że nie poradzą sobie, chciałam pomóc.

– Pójdźmy do świateł – zaproponował mężczyzna.

– Ale to daleko – zauważyłam.

– Przecież my się nigdzie nie spieszymy, mamy czas i siły – zaśmiał się.

Żona trzymała go pod rękę. Zapytałam, czy mogę z drugiej strony?! Zezwolił. Chyba był nawet zadowolony. Ja zresztą też. Delikatny wietrzyk smagał nasze twarze, poczułam przyjemny zapach perfum, jakimi skropiona była kobieta. I nagle, kiedy już prawie byliśmy przy przystanku…

Po przeciwnej stronie ulicy nastąpił: ogromny, potężny, potworny – wybuch. Był tak silny, że zatrząsł także nami. Zgarbiliśmy się odruchowo. W jednej chwili wyleciały szyby z okiem i drzwi. Ratanowe krzesełka fikołkowały w powietrzu. Stoliki roztrzaskiwały się na kawałki. Krzyk, ogromny krzyk. To w naszej kawiarence. Przypomniałam sobie, że przecież tam obok nas siedziały jeszcze, ciągle spoglądające w naszym kierunku: ruda dziewczynka, czarnulka i babcia… Siedzieli także inni niczemu niewinni ludzie. Usłyszałam syreny i dźwięki alarmów wydobywające się z zaparkowanych nieopodal samochodów. Nadjeżdżała policja i ambulans ratowniczy, rycząc już z daleka. Wszechobecny hałas, płacz, piski i lamenty mówiły, że zginęli tam niewinni ludzie. To był zamach.

Byliśmy bladzi jak ściana. Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Jeszcze 15 minut temu siedzieliśmy tam sobie, jak gdyby nigdy nic, popijając napoje…

Mój towarzysz spojrzał najpierw na mnie, potem na żonę i powiedział:

– Jak dobrze, że ja zawsze ciebie słucham, kochana!

Skip to content