– Taki miałam ciężar na sercu! – mówi matka, patrząc na wyszorowaną płytę grobu, czerwone tulipany w wazonie i płonący znicz.
Jej włosy rozświetla ostre słońce, przebijające się pasmami przez gałęzie cmentarnych drzew. Jest koniec sierpnia. Po upalnych dniach wreszcie przyszło ochłodzenie, a w powietrzu pojawiła się ledwie wyczuwalna jesienna nuta. Przyroda dopiero szykuje się do festiwalu obumierania.
– Myślałam, że tu będzie gorzej, że zarośnięte…
Stoimy w milczeniu przy tej skromnej mogile matki mojego ojca. Wykute na płycie napisy z roku na rok bledną, jakby świat za wszelką cenę chciał unicestwić pamięć o tej kobiecie. Uświadamiam sobie, jak strasznie mało o niej wiem. Na wszystkich zdjęciach, przy kimkolwiek nie stanęła, wygląda jak uboga krewna. W szarej chustce na głowie i z tym wiecznie strapionym wyrazem twarzy była emblematyczną przeciętnością. Owdowiała wcześnie i wiodła ubogie życie, dzieląc swój czas między fabrykę jedwabniczą a opiekę nad dwoma synami. Dorabiała haftując kościelne sztandary i makaty. Paradoksalnie, mimo wyszywanej feerii kolorów, wiodła bezbarwną egzystencję, coś jak oglądanie świata przez przybrudzone matowe szkło. Do tego doszła choroba i nagły wypadek, który na pewien czas uniemożliwił jej opiekę nad synami. Starszym zaopiekowała się rodzina, mój ojciec trafił do sierocińca, gdzie dzieci pożyczały sobie kartofle. Ilekroć myślę o tej decyzji, nie jestem w stanie pojąć ludzkiej bezduszności, jakiej wymagało rozdzielenie braci w tak krytycznym momencie ich życia. Ale też czasy były inne…
– Jak miała zamówienie na sztandar, to rozkładała w pokoiku sztalugi – mówi nagle matka. Poprawia kwiaty, ocenia rezultat swojej pracy. Grób nie wygląda już na zaniedbany.
– Po jej śmierci tata rozdawał rzeczy z mieszkania. Sąsiadka, Wikcia, wzięła węgiel i koc. Bo co tam było więcej? Nic. Ja tylko jedną rzecz chciałam – te cudowne jedwabne nici!
Wpatrujemy się w chybotliwy płomyk znicza. Chłodny wiatr szumi w koronach drzew. Z daleka słychać przytłumiony warkot traktorka. Podnoszę głowę i obejmuję wzrokiem rozległy teren. Po zburzeniu muru stanowiącego tylną granicę dawnego cmentarza i dołączeniu nowych gruntów, nagle zniknął wilgotny babciny kącik. Jakby ktoś przewrócił parawan, za którym przebierała się leciwa dama.
– Dobrze, że przyjechaliśmy. Taki miałam ciężar na sercu! – powtarza matka.
Zabiera torby i plastikowy kubełek. Ruszamy ku głównej alei.