Dedykuję wszystkim tym, których dzieciństwo było potargane.
Jestem dzieckiem schizofrenika i alkoholiczki. Niezła kumulacja na samym starcie. Nawet Nostradamus by tego nie zwizualizował. Takie dzieciństwo to przepustka do nieszczęścia, ale teraz to ode mnie zależy, czy ją światu okażę bez wezwania, czy będę siebie dalej sabotować. Z takich domów wychodzą geniusze, zbrodniarze… i ja. Na szczęście byłem jedynym, unieszczęśliwionym przez tę parę dzieckiem. Co ciekawe, nie zakwalifikowano nas nigdy patologicznie, wszak nie pojawiała się w naszym domu ani na stole, ani tym bardziej pod stołem, żadna butelka czy osoba. Mieliśmy co jeść, oboje pracowali zawodowo, nie było większych awantur, bijatyk ani rozmów; były tylko polecenia, a te nie są niedopuszczalne.
Podobno, jak się dużo medytuje i stawia na uważność, można się odbudować; ale czy dom warto stawiać na zgliszczach? Choćby cała rzesza psychoterapeutów, zapewne w dobrej wierze, przekonywała mnie, że można; ja swoje wiem. Są warstwy w duszy ludzkiej, których już nie nadbudujesz i nie wyprostujesz. Nie możesz pominąć fundamentu i stawiać ścian. Jak nie dostaniesz na pierwszych filarach właściwej zaprawy, rozwojowej porcji: miłości i wsparcia, potem już sobie tego w żaden sposób nie zrekompensujesz.
Jedna taka specjalistka próbowała mnie nawet przekonać, że na każdym etapie życia funkcjonowałem i postępowałem, najlepiej jak w tamtym momencie potrafiłem, i że z całą pewnością nie mogę ponosić odpowiedzialności za decyzje i kroki dorosłych. Żadne dziecko nie może. No taka standardowa gadka do zaniedbanych emocjonalnie, żeby ich nie zdołować bardziej, żeby się nie skruszyli jak zbyt cienki wafelek.
Ale choćby mnie uniewinniły i rozgrzeszyły, na czym zresztą wcale mi nie zależy, wszystkie instancje odpowiedzialne za krzewienie prawdy, moralności i prawa, ja i tak pozostanę winny, winny wszystkich oskarżeń mojego wewnętrznego prokuratora. Nie mam i nie szukam obrońcy.
To był słoneczny dzień, nie wiem skąd ani od kogo ojciec go dostał, bo z pewnością nie kupił, ale grunt, że przyniósł do domu. Przyniósł w drucianej klatce kogoś więcej niż zwierzątko, moje własne zwierzątko. To był mój ktoś do kochania. Chomik. Jeszcze tego samego dnia wyszedłem z nim na dwór, chciałem pokazać koleżkom z podwórka, jakiego mam wyjątkowego przyjaciela, jak lubi skubać trawkę, więc wypuściłem go z klatki na trawiasty raj. Na umiłowaną wolność. Miałem wtedy pewnie nie więcej niż jakieś pięć-sześć lat (pamiętam dokładnie: podwórko, trzepak i tamten dom, który opuściliśmy, gdy zacząłem chodzić do szkoły, więc to musiało być wtedy…). Nikt mi nie powiedział, że koty nie lubią chomików, albo inaczej: – że lubią nie tak, jak to sobie mogłem wtedy przyswoić moją dziecięcą wyobraźnią. Nie uchroniłem małego przyjaciela, pożarł go tłusty kot. Jestem winny, bo zamiast zostawić go w domu, egoistycznie zabrałem, żeby się nim pochwalić jak trofeum, a dla kota de facto był tym samym- trofeum właśnie. I o ile kota można jeszcze jakoś usprawiedliwić: instynktem łowcy i naturą drapieżnika, o tyle mnie… Mnie można tylko nazwać współmordercą. Jestem współwinny jego śmierci. Winny jak cholera. Przez blisko pół wieku prześladuje mnie ten obraz, to piętno wypalane w genotypie. I nie był to wcale koniec moich chomiczych traum.
Jakoś żal im się zrobiło mnie rozbeczanego, więc gdy zobaczyli na progu kupę nieszczęścia z pustą klatką, skołowali skądś następcę. I znów miłe złego początki. Nie dawali mi żadnych pieniędzy na karmę ani nawet na warzywa, więc biedak jadł to co my, ale jakoś mu to ludzkie żarcie nie służyło, wkrótce był już tylko niepowetowaną stratą, podwójnie straumatyzowanego dziecka.
U nas nie kupowało się żadnych warzyw nie tylko dla zwierząt, ale nawet dla ludzi, po prostu nie jadło się żadnych sałatek ani surówek.
Kiedy już byłem nastolatkiem i zostałem na obiedzie u kolegi, a na stół wjechał bukiet warzyw, myślałem, że mi oczy z orbit wyjdą, to było coś na kształt objawienia w Pewexie.
A matka mówiła swoje: a co to ja królik jestem, żebym warzywa jadła?!
Najczęściej jedliśmy w domu zupy, takie bezsmakowe, bo matka nie uznawała niemal żadnych przypraw z wyjątkiem odrobiny soli. A ziemniaczana królowała o każdej porze roku, niedetronizowana przez co najmniej kilkanaście lat.
Pocieszałem się, że skoro u Iwka, trzy bramy dalej, co drugi dzień jest żurek, to tak po prostu wygląda życie i dieta w PRL-u. A pamiętam to dokładnie, bo zawsze ilekroć próbowaliśmy go z chłopakami namówić, żeby został trochę po lekcjach i pograł z nami w nogę, krzyczał: ,,Zaraz będę z powrotem, wpadnę tylko na Brzeską po żurek”.
Długo nie znałem też smaku masła, bo matka wolała smalec. Egzotyczny smak sałaty czy pomidora poznałem dopiero w szkole, wymieniając się na przerwie kanapkami. Chłopaki nawet chętnie się zamieniali, bo dla nich czymś nowym był wiejski smalec ze skwarkami, mnie znany jak chleb powszedni. A chleb, czasem bułki, kupowało się u nas zwykle raz-dwa razy w tygodniu, choć sklep był za rogiem, i potem jadło się ten czerstwy aż do ostatniej kromki. Strasznie wtedy zazdrościłem kumplowi z ławki, którego tata był piekarzem, że codziennie wracając z nocnej zmiany, przynosi im ciepłe, świeżuchne bułeczki. Nieraz dostawałem od Adasia taką kanapkę, nawet bez wymiany na moją. Była jak smak lepszego świata. Normalnie, jakby przypłynęła statkiem z pomarańczami w grudniu. Do dziś pamięta się takie rarytasy. Na kanapkowej giełdzie, wysoko stały też dwa razy większe kanapki Patryka, z nim również lubiłem ubijać bułkowy interes.
Gdy ktoś z czułością mówi: nie ma jak u mamy, ach te potrawy z dzieciństwa, te smaki, których nie odnajduję już nigdy nigdzie; ja myślę: Chryste, tylko nie u mamy, wszystko tylko nie te smaki czy raczej bezsmaki dzieciństwa. Ratowały mnie obiady w szkole i wakacje u dziadków.
Zaległości w diecie to jedno, w końcu nie samym żarciem człowiek żyje, ale nie do nadrobienia są braki intelektualne. Nadganiać można i warto, dogonić – bez szans. Oczywiście czytałem książki wypożyczane z bibliotek, ale z nowościami, to tam było raczej krucho. A książek nie wolno mi było kupować, tzn. nie miałem za co. W naszym mieście były dwie księgarnie, odwiedzałem je regularnie przez cały rok, przyglądając się książkom jak Donaldom w Pewexie.
Każdego roku pod koniec sierpnia dostawałem niewielką sumę na zakup przyborów szkolnych, podręczniki dostawało się wtedy ze szkoły, ale wszelkie: zeszyty, kredki, farby, plasteliny, bloki etc. trzeba było kupić samemu. I tego dnia wolno mi było półoficjalnie nabyć jedną książkę. Tak otwierał się przede mną wydawniczy raj. Stoiska papiernicze były bowiem przy owych księgarniach, więc oszczędzając nieco na przyborach, zwykle udawało mi się przemycić zakup książki. Ileż to dawało radości. Tyle, że dzieci w domach inteligenckich, mogły tych książek i gier mieć bez liku, ile dusza zapragnie. I miał im też kto polecić właściwą lekturę. Ja byłem zdany wyłącznie na siebie. A przypomnę nieśmiało, że był to czas przedinternetowy, a więc też przedgooglowy.
Moja matka, co prawda czytała książki, ale wyłącznie: ,,Pana Tadeusza” , ,,Potop” i ,,Rodzinę Połanieckich”- tylko i na zmianę te trzy, nie widziała więc sensu w kupowaniu i gromadzeniu innych książek. Do dziś nie rozumiem, dlaczego akurat te czytała, ani na jakiej podstawie dokonała ich wyboru, i dlaczego rozsmakowując się w Mickiewiczu czy Sienkiewiczu, nie chciała pójść w tym choćby o krok dalej. Ale ponieważ matka składała się z różnych dziwactw, jedno więcej nie powinno mnie jakoś szczególnie zajmować. Na przykład zupełnie jej nie przeszkadzało noszenie cudzej bielizny, rzeczy dowolnego członka rodziny, a nawet myślę, że gdyby ktoś z gości zostawił jakąś część swojej garderoby, też by ją przygarnęła jak własną. No i ręcznik. To jeszcze jedna drażliwa kwestia. Wszyscy mieliśmy w łazience jeden wspólny, bo zdaniem matki, nie warto generować więcej prania. Długo myślałem, że to jest normalne i że w każdej rodzinie tak to wygląda.
Kiedy matka chciała czasem umyć zęby, łapała pierwszą z brzegu szczoteczkę, która jej się nawinęła, nieważne czy zużyta, sparciała, jakaś stara czy cudza, byle by była. Jak dorwała się czasem do mojej, tak się brzydziłem, że bez końca wyparzałem ją, lejąc wrzątek z czajnika, bo oczywiście o zakupie nowej mogłem pomarzyć.
Gdy córka pyta mnie czasem, czemu mam takie brzydkie zęby i czy ich w dzieciństwie nie myłem, chce mi się płakać, bo tylko ja jeden wiem, jak desperacko próbowałem walczyć o pastę i szczoteczkę, by je w ogóle mieć (zęby i przybory). O wizytach czy przeglądach stomatologicznych nie wspomnę, bo to na tamten czas czysta enigma.
Byłem wtedy chyba gdzieś tak w połowie podstawówki, gdy przez kilka miesięcy udało mi się być względnie szczęśliwym. Miałem wreszcie swojego wymarzonego psa, którego przytargałem od kumpla. Suka miała duży miot, więc chętnie rozdawał szczeniaki, a że było to w okolicach moich urodzin, powiedziałem rodzicom, że to prezent od Bartka, a prezentów się przecież nie oddaje, więc nie mogę zwrócić psa.
Szczeniak, jak to psie dziecko, rozrabiał, może i bardziej nawet niż inne (nie wiem, nie mam porównania, bo nigdy wcześniej ani nigdy później nie opiekowałem się szczeniakiem), w każdym razie codziennie po powrocie z pracy, matka zastawała widok ściągniętych z karniszy na podłogę firan i zasłon, wyrzuconą na nie ziemię z doniczek i wisienką na torcie będącą, psią kupę na samym wierzchołku tego kłębowiska. Przez kilka pierwszych miesięcy nawet dość dzielnie to znosiła, wchodziła na drabinę, z parapetu nie dosięgała, wszak była niewysoka, a u nas mieszkania były jak w starych kamienicach, ponad trzymetrowej wysokości. Ale pewnego dnia miarka się przebrała. Pies, mój pies, który według mnie wabił się Rio, a według nich Nornik, żeby było bardziej swojsko, a poza tym chyba na cześć tego, że tak lubił kopać w ziemi, chociaż tego bym akurat na ich miejscu nie celebrował, zniknął. Tamten dzień właściwie nie różnił się niczym od wszystkich innych dni, po szkole graliśmy znów w nogę na boisku, potem Iwo pędem pognał po żurek, Patryka odprowadziliśmy pod czwartą bramę na Królewieckiej, po czym niespiesznie, bo akurat włóczyć, to mi się wolno było wszędzie i do woli, poszedłem wreszcie do domu. Rio Nornik ani nie wybiegł mi na powitanie, ani nie zamerdał na progu, nie pojawił się też, gdy przemierzałem kolejne pomieszczenia, po prostu nigdzie go nie było. Nie było też ściągniętych firan ani rozsypanej ziemi, ale wtedy akurat nie zwróciłem na to uwagi. Zniknął. Dopiero wieczorem zebrałem się na odwagę, żeby pójść i zapytać rodziców, gdzie podział się pies. U nas był taki niepisany zwyczaj, że wszystko musiało się uleżeć i odleżeć, czyli każdą sprawę należało przeczekać. Jeśli dostawało się nowe ubranie, trzeba było odczekać co najmniej jeden dzień, żeby je założyć, jeśli dostało się czekoladkę, to co najmniej do wyjścia darczyńcy, żeby nie pomyślał, że nie mamy ogłady, że rzucamy się na jedzenie od razu, a przecież wiadomo, że nie upragniemy tego. Z ciężkim tematem tym bardziej trzeba było odczekać, bo natychmiastowe drążenie, groziło wyolbrzymieniem problemu, eksplozją nagromadzonych emocji i przedwczesną awanturą, jak to u schizofrenika i alkoholiczki. Po kilku dniach oczywiście również była eksplozja, tej u nas nie dawało się uniknąć, ale jednak jakby o nieco mniejszej, złagodzonej czasem, skali rażenia. A nikt tak jak oni nie potrafił ukręcić monologizującej awanturki (w ich podłym przekonaniu- edukacyjnej pogadanki) z niczego. I jeśli kiedykolwiek w czymś osiągnęli perfekcję, to właśnie w tworzeniu sobie i mnie takiego piekiełka.
Pies pojechał na wieś i sczezł uwiązany przy budzie. Tego się nie robi przyjaciołom: tego się nie robi dzieciom ani zwierzętom – dziś; wtedy tak. Pies bałaganił, nastręczał kłopotów, więc się go pozbyto, nie zawiadamiając mnie – w końcu jedynego prawowitego właściciela – i pozbawiając tym samym wszelkich praw dziecka czy szerzej człowieka. Wtedy dzieci i ryby- jedno. Nie pomogłaby żadna konwencja ani niczyje wstawiennictwo. Pies nie umiał się dostosować do zasad panujących w naszym domu, więc musiał odejść. Nawet jeśli był jedyną istotą, która mnie w tym domu naprawdę kochała. A może właśnie dlatego. To przecież nie miało dla nikogo żadnego znaczenia.
Matka nadal niczego nie rozumie, mówi, że miałem dobre dzieciństwo, bo przecież zdarza się, że dzieci głodują, a my zawsze mieliśmy, co do gara włożyć, bo faktycznie: chleb, ziemniaki i smalec były. I że ja niczego nie doceniam, a przecież nigdy nie dostałem lania, nigdy mi ojciec nie złoił skóry, no a takie tam wyzwiska, codzienne urągania, wrzaski, lekceważenie, poniżanie, to zwykły, starannie realizowany pakiet wychowawczy w komunie. I że nasz dom zasadniczo nie różnił się niczym od innych domów. Może miała rację. W końcu był z solidnej przedwojennej czerwonej cegły, ciepły; a że lokatorzy (bo przecież trudno troje obcych sobie, choć nieszczęśliwie spowinowaconych i spokrewnionych ze sobą ludzi, zamieszkujących wspólne lokum, bez chęci na to, nazwać rodziną) byli zimni, to w końcu nie jego wina.
Była kiedyś taka noc, straszna noc, gdy rodzice poszli na kolację do sąsiadów, zostawiając mnie samego. Kolacja i pogaduszki najwyraźniej się przeciągnęły, bo kiedy przebudziłem się w środku nocy, ich nadal nie było. Usiadłem więc na takim szerokim, angielskim parapecie, przywlokłem ku odwadze misia i poduszkę, po czym zacząłem nawoływać mamę. Patrzyłem na gwiazdy i księżyc, ale nie cieszyły jak zazwyczaj. I tak krzyczałem rozpaczliwie z całych sił, póki powieki pod naporem: łez, samotności i strachu, nie zaczęły się domykać. Nie było możliwości, żeby matka mnie nie usłyszała, bo z sąsiadami dzieliliśmy podwórko, a noc była letnia, więc okna wszędzie pozostawały otwarte na oścież. Cóż, szkoda, że nie serca. Wiele lat później przyznała, że słyszała mnie, ale przecież nie mogła dać się sprowokować i ustąpić rozwydrzonemu dzieciakowi.
Gdybym ja usłyszał wołanie swojej córki, nadbiegłbym z końca świata, opuścił kolację nie tylko u Kowalskich czy Lewandowskich, ale nawet u królowej angielskiej. Pooglądał wspólnie gwiazdki, utulił i był.
Mieliśmy w domu tylko jeden telewizor, więc gdyby nie szczęśliwe zrządzenie losu i przypadku, które sprawiały, że ojciec chodził do pracy na dwadzieścia cztery godziny, nigdy nie obejrzałbym ani jednej bajki, tak intensywnie forsował telewizor.
Ojciec mój był prostakiem. Nie bacząc na miejsca i okoliczności, bez przerwy wszczynał kłótnie i obrażał ludzi. Potrafił rozkręcić bezkulturkę nawet podczas ceremonii pogrzebowej, któregoś z członków bliższej bądź dalszej rodziny, albo gdy bezceremonialnie za to systematycznie brał się za coś, co go przerastało i jakże ochoczo przerzucał wtedy winę za niepowodzenie na mnie lub matkę. Darł się na nas i znieważał. Jego zdaniem niczego nie potrafiliśmy zrobić wystarczająco dobrze. Co prawda nigdy nas nie uderzył, ale myślę, że z biegiem lat, miewał na to coraz większą ochotę. Czuliśmy to. Ja zapamiętałem tę lekcję na zawsze, a matka jak zwykle skryła się za filarem wyparcia.
U nas nie było miejsca na interlokucję, bo ojciec monologował, ujadając jak niemiecka stadionowa szczekaczka, podczas gdy my zwykle milczeliśmy, przyjmując w siebie każdą obelżywość, a ja jako dziecko chłonąłem to gąbczastością całej swej istoty i nasiąkałem nienawiścią: do matki za to, że nie wybrała mi innego ojca, i że mu na to wszystko pozwala, do siebie w autopretensji za to, że gdybym był lepszą wersją siebie, to może on by się tak nie wściekał, i dopiero na samym końcu do niego, że jest kopią swojej matki zamiast ojca. I tak wszyscy pospołu zaorywaliśmy we mnie poczucie wartości.
Choć skończyłem studia, sam nie wiem, jak mi się to udało przy takim zmaltretowanym, unicestwionym, wypalonym w przedmurzu, rozjechanym walcem poczuciu godności, a ojciec niepełną podstawówkę, zawsze mnie pouczał i traktował jak półgłówka, który nic nie wie i nic nie jest wart. Widocznie od tratowania do zdeptania prowadzi dłuższa droga niż mniemałem.
Kiedy wreszcie umarł, zapłakałem, zapłakałem nad sobą, nad rozdeptywanym dziecięctwem, nad każdą próbą wychodzenia spod buta, nad okaleczoną postacią: szczęścia, uśmiechu, spontaniczności i beztroski. Opłakiwałem swoje zmarnowane lata i szanse. Swoje nocne lęki. Nieutulenia. Kroki.
A matka wpadła w żałosną żałobną histerię. Są kobiety, które po szoku pierwszej żałoby rozkwitają na nowo, pięknieją, i drugie, które rozsiadają się w swym wdowieństwie lub, jak ona, rozkładają się w nim. Gdyby znalazła ogłoszenie: Dokooptujemy wdowy [za życia] do zmarłych mężów, celem ponownego sprawdzenia się w zaświatach, zgłosiłaby się pierwsza na ochotnika. Całe życie jak pies z kotem, a wiara w to, że po śmierci można sobie z dziubków spijać, niezachwiana i nieśmiertelna.
Łatwiej było jej pozostawać zarządzaną niż brać za siebie odpowiedzialność, brać się za siebie, brać się za życie. Wolała, nawet za cenę bycia pośmiewiskiem i popychadłem, trwać w zgniłym związku.
Po tym jak latami nie wolno się było w naszym domu śmiać, bo tylko głupki się cieszą, gdy życie jest takie trudne, mozolne, utrapione, a ludzie tacy źli i popaprani, utraciłem tę umiejętność. Na szczęście niebezpowrotnie. Lecz, gdy do mnie powraca, pozostaje jakby oszpecona, nie może przepłynąć wartkim strumieniem spontaniczności. Takie rzeczy już w człowieku zostają, jak wbite za głęboko drzazgi. Nieźle się też trzeba nagimnastykować, żeby komukolwiek jeszcze zaufać, gdy przez dzieści lat słyszy się, jacy to ludzie są z gruntu parszywi.
Na to, żeby przypodobać się rodzicom, był w naszym domu tylko jeden sposób, a że dzieci bywają bystre i sprytne, zwłaszcza, gdy gra idzie o ich życie i względne bezpieczeństwo, odkrywają go dość szybko, by stosować bez skrupułów. I ja tak robiłem. Tym sposobem było, krótkie i rzeczowe bez zbędnej egzaltacji i rozwodzenia się nad tematem, zawiadomienie o czyimś niepowodzeniu, ułomności, głupocie, jakimś postępku, którego by nie pochwalili. Najlepiej, by rzecz dotyczyła kogoś przez nich nielubianego. A z tym nie było najmniejszego kłopotu, ponieważ nie lubili prawie nikogo, co niemal każdorazowo rozszerzało wachlarz możliwości, o kolejną osobę. Krótko mówiąc, mniej by ich ucieszyła przysłowiowa: dodatkowa własna krowa, niż to, że u sąsiada właśnie zdechła.
A i dekalog zasad, do którego sami nie zamierzali się stosować, był wobec innych znacząco wyśrubowany.
Człowieczeństwo ojca zostało chyba zamknięte w chorobie, której zresztą, żeby była jasność, nigdy nie leczył, bo przecież nie jest czubkiem- jak mawiał, a matki w butelce. Jednak ojciec nawet gdy miał lepsze dni, nie wykazywał się żadną swoją dobrą stroną. Obca mu była empatia, serdeczność czy intelekt. Kto wie, czy nawet, gdyby nie był chory, nie pozostałby dokładnie taki sam.
Do matki mam jednak większy żal, bo to kobieta, archetyp wszystkiego, co winno być: czułe, tkliwe, serdeczne, ciepłe, to ona powinna tworzyć gniazdo takim, by chciało się do niego wracać, a nie w nie srać, jak ten niby to zły ptak. Poza tym, o ile ojciec przy całej swojej, co tu dużo mówić: chujowatości, którą wyssał z mlekiem własnej, równie schizofrenicznej matki, wcale sobie jej nie wybrał (ani matki, ani choroby), obie je dostał w pakiecie na życie, o tyle moja matka butelkę wybrała sobie już sama, tym bardziej, że żadnych alkoholowych wzorców nie miała, bo nikt w jej rodzinie nie był uzależniony.
To, że w ogóle przetrwałem jakoś w tej pułapce kłębiących się bez przerwy emocji, nieokiełznanych furii, niepohamowanego nigdy lekami gniewu, gęstwinie zmian: co wczoraj było tolerowane czy akceptowalne, jutro może być najbardziej tępione i znienawidzone, żadnej skali odniesienia, stabilizacji, ram, żadnych kół ratunkowych. Dzięki uskokom, pałętaniu się to tu, to tam, by jak najwięcej czasu spędzać poza domem, udało mi się przetrwać, choć zapewne i tak nie bez szwanku na psychice.
O ile mój dom był jak szkoła przetrwania, o tyle wyjście z nimi gdzieś, jak survival w dziczy. Ojciec zabrał mnie raz na grzyby, nie wiem, co mu wpadło do głowy, ale wyposażył mnie w mały wiklinowy koszyczek i scyzoryk, co skończyło się potknięciem o korzeń i przecięciem prawej dłoni, prawie odcięciem kciuka. Czterolatek chciał sobie wyciąć dodatkową linię papilarną, może nową linię życia. Czy znalazłem wtedy jakiś grzyb, nie pamiętam, adrenalina selekcjonując przeżycia, wyparła grzyby z pamięci. Taka chujnia z grzybnią.
W normalnych domach, gdy dziecko choruje, podaje mu się leki, a prewencyjnie jakieś witaminy. Wiadomo, że dzieci, jak to dzieci, zwykle nie mają ochoty na przyjmowanie lekarstw, zwłaszcza, gdy te są gorzkie, więc zwyczajny rodzic namawia, przekonuje, nawet przekupi czekoladką czy zabawką, byle by ten lek wreszcie podać; ale nie u nas. U nas matka zjadała go za mnie, nie bacząc na przed laty już odciętą pępowinę. Powinni nas wpisać do księgi Guinnessa albo do Wikipedii, jedyne dziecko na świecie, któremu leki podawano nie doustnie, dożylnie, doodbytniczo, ale domatkowo. Którędy to się miało wchłonąć, nie pytajcie, do cholery, nie ja na to dozowanie wpadłem.
Matka była zawsze (to znaczy do czasu, gdy zawodowo i alkoholowo radziła sobie kamuflażem na tyle znakomicie, że żaden niewtajemniczony obserwator niczego się nie domyślał, skrywała bowiem uzależnienie pod płaszczem anturażu: staranny makijaż, garsonka, obcasy, biżuteria, mocne perfumy) domatorką, wyjście dokądkolwiek było dla niej katorgą, torturą. Dlatego też nigdy nie zabrała mnie np. do kina, teatru, na basen, spacer, nie mówiąc już o wakacjach, bo to wiązałoby się z wyjściem- jak to się dziś mówi- ze strefy komfortu. Tyle, że ta jej strefa, to wiecznie ze wszystkiego niezadowolony, utyskujący mąż, dla którego była nikim. Ja bym z takiej strefy raczej spieprzał, gdzie pieprz rośnie, co zresztą wiecznie robiłem…- ja; ale nie ona.
Kiedy już pracowałem, a poszedłem do pracy wcześnie, żeby mieć własny grosz, zapraszałem czasem matkę na film czy spektakl, fundując jej bilet. Najpierw niby się cieszyła, ale potem oczywiście strasznie narzekała, że trzeba wyjść z domu. Narzekała tak bardzo, że udawało jej się w końcu obrzydzić mi skutecznie wspólne wyjścia i robienie jej podobnych niespodzianek. Z czasem zaprzestałem tego zupełnie. A potem wolałem już iść z kolegą czy koleżanką niż z wieczną malkontentką.
Raz nawet była tak szansa, że się od ojca uwolnimy, wyprowadził się do babki, gdy miałem pięć lat i mieszkał tam przez kilka miesięcy. Niestety niewiele z tego czasu pamiętam, jedynie to, że gdy znów się zjawił, miał tort i zabrał mnie do zoo. Wcale nie chciałem z nim jechać, ale wstydziłem się odmówić. Był mi zupełnie obcy. Kiedy wróciłem, cała rodzina wsiadła na matkę, obciążając ją, trącącym myszką jak truchłem, stereotypowym przekonaniem, że dziecko potrzebuje ojca:,, Bo ojciec to zawsze ojciec”, ,,Choćby pił, choćby bił, byle by był”…
Gdybym wiedział, że to zoo znów na nas ojca sprowadzi, zżarłbym surowy ziemniak, gorączki dostał albo zrzygał się i nigdzie bym z nim nie pojechał. Ale za głupi jeszcze na to byłem. I winny, winny, winny. Dziś taki szczwany lis, a wtedy srajd po prostu. Głupi srajd, co dał się ojcu podejść. I ona głupia, że się posłuchała, ale tak mają ludzie bluszcze, którzy muszą się oprzeć na jakimkolwiek pniu, nawet, gdy to drzewo jest zmurszałe.
Wrócę jeszcze do gryzoni, wszak przygód z nimi, to nie koniec, choć ta nie dotyczy już chomików. Pewnego razu siedziałem sobie najspokojniej tam, gdzie nie tylko królowie zwykli chadzać piechotą, gdy nagle, zupełnie nieoczekiwanie, z kratki w podłodze wychynął łepek dużego, dorodnego szczura. Kanalarz. Rozejrzał się dokoła i najwyraźniej nie czując zagrożenia, wyszedł cały. Widząc mnie zastygłego w jednej pozie, uznał chyba za nieszkodliwą rzeźbę. Połaził, pozwiedzał, poskakał na jedną ze ścian, a ja przytulony do przeciwległej, w największej ciszy, krok po kroku, z duszą na ramieniu, opuszczałem powoli łazienkę, która tego dnia wydawała mi się sto razy większa niż zwykle. Pewnie większość dziewięciolatków darłaby się wniebogłosy przy takim niespodziewanym spotkaniu tworzą w pysk, ale nie ja, i to bynajmniej nie dlatego, że byłem takim chojrakiem, tylko po prostu bardziej niż szczura bałem się reakcji ojca na mój nagły krzyk. Zresztą strach i niechęć to jedyne uczucia jakie żywiłem kiedykolwiek i do ojca i do szczura. Jak silnie musiały być te uczucia wdrukowane we mnie, że zdławiły mój wewnętrzny, pierwotny krzyk. Zresztą u nas od stłamszonych, ukiśniętych emocji zawsze było gęsto. Przemknąłem spocony i zalękniony chyłkiem przez przedpokój, minąłem długi hol i pierwszy pokój. Nim dotarłem do własnego, serce łopotało mi już jak rozhuśtana wiatrem bandera. Nagle w kuchni, do której prowadziły dwie pary drzwi, wejście z dwóch różnych pokoi, usłyszałem jakiś straszny rumor, stek wyzwisk i coś jakby biczowanie ścian. Okazało się, że pan szczur, chyba poszedł za mną na salony, bo pewnie chcąc przemknąć cicho i szybko, nie pozamykałem za sobą drzwi, a on to, zdaje się, wykorzystał. Wrzaski i rumory dobiegające z kuchni, zdawały się eskalować decybelami i co gorsza nie mieć końca. Stałem na baczność w swoim pokoju, przywarty do białych drzwi, łączących mnie z kuchnią, a tym samym dzielących od epicentrum zdarzeń. Wsłuchany. Miałem wyostrzony słuch i ten wymalowany strach. Nawet dziś go czuję, tak samo jak zimno bijące od tamtych drzwi. Czuję ten sam strach i to samo zimno, choć od tamtej chwili minęło ponad czterdzieści lat. Rodzice zamknięci ze szczurem w kuchni, to nie wróżyło dobrze. Nasza kuchnia była jedynym wąskim pomieszczeniem w całym domu, co wróżyło jeszcze gorzej. Była dość długa, ale wąska jak kuchnie w blokach.
Ojciec, jak zwykle w takich wypadkach, wyposażając matkę w kij od szczotki, kazał jej zatłuc szczura. Zawsze szukał ludzi, którzy go wyręczą, a już, zwłaszcza gdy robota nie należała do przyjemnych. Był utrudzony przyjściem na świat (własnym rzecz jasna, nie moim bynajmniej) i żył tylko po to, by odpocząć. Niespodziewany nalot szczura był dla niego nawet gorszy od niespodziewanego nalotu gości ludzkiego gatunku. Ale najwyraźniej matka też nie miała ochoty na starcie z gryzoniem, wbiegła więc na taboret, którego niestabilne nogi rozjechały się jak dwie narty niewprawnego narciarza, tyle, że w wypadku stołka nogi były cztery, ale rozjazd taki sam. Spadła. I wtedy instynktownie złamała niepisaną zasadę, przecięła ciszę, zaczęła piszczeć. To, co mnie chwilę wcześniej uwięzło w gardle w łazience, jakimś cudem wyskoczyło z jej trzewi przez krtań w kuchni. Teraz ojciec był już jak rozjuszony buchaj. Nie do zatrzymania. Pisk gryzonia mieszał się z piskiem matki, a trwoga obojga doganiała mnie przez zamknięte drzwi. Co chwilę słyszałem, jak pociski wystrzeliwane wulgaryzmy, ale do tych byłem przyzwyczajony, w końcu nie stanowiły dla mnie żadnej nadzwyczajnej nowości, były codziennym kolorytem dnia. Pewnym urozmaiceniem natomiast były głuche odgłosy uderzanych naprzemiennie: ścian, podłogi i szczura. W końcu udało mu się go zatłuc. W moim odczuciu, ojcu bardziej niż sam fakt wtargnięcia intruza do domu, przeszkadzało to, że musiał ruszyć się z kanapy, opuścić umiłowany telewizor, wyręczyć nieudolną, strachliwą żonę i wreszcie pokonać przeszkodę odgradzającą go od tego, co najbardziej upragnione i umiłowane – błogiej ciszy i świętego spokoju. Z tego samego powodu u nas prawie nie robiło się remontów, żeby mu tych dwóch rzeczy nie zakłócać. Zresztą jego potrzeby i tak były w naszym domu traktowane priorytetowo – przeze mnie ze strachu, wszak byłem ledwie dzieckiem – i przez matkę, z mieszaniny miłości, oddania, posłuszeństwa i strachu – wszak była tylko żoną.
Stałem nad jego grobem w ciszy, która bardzo długo mówiła. Może więcej niż zamknięte wieko z kawałem naszego życia. Wreszcie usłyszałem tylko: w proch się obrócisz… i nim odrośniesz od ziemi. Jego grób – garb doświadczeń- który zawsze znajdzie Matyska.
Porządny chłop był: syna spłodził, dom wybudował, drzewo posadził – powiedział dziadek po pogrzebie ojca. Nikt gęby nie otworzył, że świerk sadzony pokątnie u szwagra, wciśnięty w szczelinę, szparę między stodołą a szajerkiem przy samiusieńkiej stodole, nie dźwignie tam życia. Kto tak drzewa sadzi, żeby mu korzenie rozsadzały mózgi i podjazdy…Świerczek zasadzony był w dniu moich narodzin. I cierpiał jak ja. Obu nam było za ciasno.
Dom ojciec za grosze sprzedał bez wiedzy matki, potem wynajmować przyszło. Ale i kupiec rozkoszy tam włościańskiej nie zaznał, zadomowić się nie zdążył, bo jeszcze w surowiźnie ścian, stan skupienia w wisielca zmienił. Praktyczni kupują chatę, by w niej żyć, romantycy, by w niej zemrzeć. Wszystkim ta transakcja bokiem wyszła.
A syna miał w zielonym dowodzie, bo nigdy przecież na kolanach czy w sercu. Zresztą tak naprawdę nas wszystkich miał zawsze w dupie, a jeśli wyżej, to ledwie przez krótką chwilę, nim nie uznał za sprzeniewierców. Niszczył nam nie tylko niedziele, ale piątki i świątki też. Uzurpator. Obryzgiwał swoją żółcią i plugawościami wszystko na czym nam zależało. Im bardziej coś lubiliśmy, tym bardziej nam to obrzydzał, odbierał lub niszczył. Nas niszczył. Bał się, że wymkniemy się z jego krainy wiecznego nieszczęścia; że będziemy szczęśliwi. To by go zabiło.
Najserdeczniej obiecywał, że dostaniemy w papę (zawsze i za wszystko, najprościej i najchętniej za nic). Papa tak przylgnęła do moich obaw, że przestałem mieć pewność czy mordę ma na myśli czy dupę.
Matka dumna, że obrączkę na palec, a zegarek na ostatnią drogę, do kieszeni mu włożyłem. Taki dobry syn – mówiła dawnym sąsiadkom na stypie. Auta czy mieszkania do grobu by nie zabrał, choć wolałby pewnie, a matka ni złota ni zegarka do lombardu nie odda, więc tak trzeba. To się mieściło w granicach kieszeni i normy. Co ma tak leżeć… Pasek skórzany po byku jeszcze, zegarek po chuju.
Przez trzydzieści lat żyłem z nimi pod jednym dachem, nim uzbierałem na własny i (o)statecznie podciąłem pępowinę, jak oni mi skrzydła. O wiele za późno, ale przynajmniej nie zostałem szczurołapem.