– A teraz Hania zamyka oczy! – powiedziała pani Krystyna i poprowadziła córeczkę za rękę do pokoju. Dziewczynka aż drżała z radości. Już od rana przeczuwała, że tego dnia wydarzy się coś niezwykłego, bo dorośli zachowywali się jakoś inaczej. Szczególnie widać to było po babci, która co jakiś czas obdarzała ją tajemniczym uśmiechem i znacząco mrugała. W całym domu panowała wyraźnie wyczuwalna atmosfera miłej antycypacji i dziecko poddało się jej z wielką przyjemnością. Dziewczynka wyczuwała jakimś dziecięcym szóstym zmysłem, że chodzi właśnie o nią i że spotka ją dziś wielka przyjemność, ale nie miała pojęcia, co to będzie.
Matka ostrożnie wprowadziła ją do największego pomieszczenia w mieszkaniu.
– Teraz możesz otworzyć oczy! – powiedziała radosnym tonem.
Hania powoli uniosła powieki i popatrzyła na tekturowe pudło, ustawione przed telewizorem. Z wahaniem podeszła bliżej i poczuła jak wzbiera w niej uczucie nieopisanej radości. W pudle siedział przycupnięty puchaty szczeniaczek podobny do kulki z czarnego futra. Popatrzył na nią wielkimi, zdziwionymi oczami i nieporadnie podniósł się na grubych łapkach. Hania natychmiast wzięła go na ręce i mocno przytuliła.
– Tylko go nie zgnieć na amen! – przestrzegała ją babcia ze śmiechem.
Dziewczynka usiadła z pieskiem na kanapie i zaczęła się z nim bawić.
– Jaki ty jesteś śliczny! – szeptała i co chwilę całowała go w puszyste futerko.
– Ale pieskiem trzeba się też opiekować – przypomniała jej pani Krystyna, patrząc z boku na całą scenę.
– Wiem. Będę wszystko robiła – odpowiedziała Hania poważnym tonem i dodała, jakby po zastanowieniu: Dziękuję ci, mamusiu!
– Podziękuj tacie. To był jego pomysł – mruknęła matka. Zabrzmiało to dość cierpko. Dziewczynka oczywiście nie zwróciła na to najmniejszej uwagi, bo na szczęście większość dzieci nie wyłapuje jeszcze złośliwości, którymi raczą się nawzajem dorośli. Babcia natomiast popatrzyła na córkę z wyraźnym wyrzutem, jakby chciała jej powiedzieć: Nie pora teraz na to.
– Chyba trzeba wyjść z nim na dwór – zawyrokowała. – Bo nam zasika dywan.
– Już idę, babciu.
– Sama nie pójdziesz – powiedziała matka autorytarnym tonem. – Pierwszy raz wyjdziemy razem.
Tak więc założyły pieskowi obróżkę i zeszły z nim na placyk przed kamienicą. Szczeniak z początku niechętnie dreptał po ubitej ziemi, ale już po kilku minutach hasał radośnie wzdłuż parkanu.
– Chodźmy z nim do parku! – zaproponowała dziewczynka.
– Dobrze, ale tylko na chwilkę.
Poszły za ostatni dom, gdzie zaczynała się parkowa alejka. Było bardzo zimno, w miejscu rabatek leżała gruba warstwa śniegu.
– Pobiegam z nim trochę! – krzyknęła rozradowana dziewczynka, a jej oddech natychmiast zamienił się w mleczną parę.
Hania udawała, że ucieka pieskowi, który gonił za nią ze wszystkich sił, czasami przewracając się, kiedy jego łapki natrafiały na zamarznięte kałuże i rozjeżdżały się na wszystkie strony. Po kilku minutach wyraźnie opadł z sił i matka zdecydowała, że pora wracać do domu.
Wieczorem Hania podeszła do niej nieśmiało i wyszeptała do ucha:
– Mamusiu, czy piesek może ze mną spać?
– Nie, kochanie – matka czule dotknęła jej policzka. – On ma swój kojec.
Dziewczynka posmutniała, ale zaraz się rozchmurzyła i chciała ostatni raz, tego dnia, pobawić się ze śpiącym szczeniakiem.
– Chyba o czymś zapomniałyśmy- powiedziała matka.
Hania zatrzymała się w pół kroku zaintrygowana.
– O czym?
– Przecież piesek nie ma jeszcze imienia. Nie możemy go nazywać po prostu piesek.
– Ja nie zapominałam! Już dawno wybrałam imię. Będzie się nazywał Huckelberry.
– Nie za długie to imię? – zapytała sceptycznie matka. – Może lepiej Yogi?
– Mamusiu, przecież Yogi to był miś – odpowiedziała rezolutnie dziewczynka.
– No dobrze, niech będzie. Jest twój, ty decydujesz.
Przez kilka następnych dni Huckelberry przyzwyczajał się do swojej nowej rodziny i całego otoczenia. Uwielbiał biegać po parku, ale niestety nie wytrzymywał zbyt długo zamknięty w mieszkaniu i kilka razy zdarzyło mu się wysiusiać na podłogę w przedpokoju albo, co gorsza, na dywan w salonie. Pani Krystyna była o to zła i zdecydowała, że w przypadku ich dłuższej nieobecności szczeniak musi być zamykany w łazience, żeby ograniczyć poczynione przez niego ewentualne szkody. Hania nie była do końca pewna, czy matka jest zadowolona z obecności pieska w ich domu. Któregoś dnia usłyszała, jak rozmawia o tym z ojcem:
– I po co przyniosłeś tu tego psa? – pytała szeptem, kiedy stali razem w przedpokoju.
– Dla małej – odpowiedział.
– Niepotrzebne to było. Zdajesz sobie sprawę, jaki to obowiązek? – syczała.
Zaraz potem z pokoju wyszła babcia i rodzice przerwali rozmowę.
Przez tydzień Huckelberry wydawał się najszczęśliwszym szczeniakiem pod słońcem. Potem wydarzyła się tragedia.
Hania wróciła ze szkoły, rzuciła tornister na łóżko w swoim pokoiku i natychmiast pobiegła do łazienki, gdzie od dłuższego już czasu piesek czekał na uwolnienie. Od razu doskonale wyczuł zbliżającą się dziewczynkę, bo zaczął drapać łapkami i skomleć. Hania złapała za klamkę i delikatnie uchyliła drzwi. Zdążyła tylko zobaczyć dwie duże kałuże siuśków, kiedy Huckelberry skoczył na nią z całym impetem. Instynktownie odepchnęła go i jednym ruchem otworzyła drzwi na całą szerokość. Pies poślizgnął się na mokrej podłodze, łapki mu się rozjechały i pojechał brzuchem po sikach. Gramoląc się wstał i jakby z wyrzutem popatrzył na dziewczynkę.
– Coś ty narobił! – skarciła go Hania i zaczęła gorączkowo myśleć, jak wyczyścić swojego ulubieńca, który zaczynał roztaczać wokół siebie nieprzyjemną woń.
Zamknęła go jeszcze na moment w łazience i na palcach podreptała do salonu. Na szczęście babcia drzemała w fotelu, a rodziców nie było w domu. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł, który postanowiła natychmiast wcielić w życie. Wypuściła szczeniaka z łazienki, założyła mu obrożę i po cichu wyszli na klatkę schodową. Delikatnie zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Potem szybko zbiegła z nim po schodach, modląc się w duchu, żeby nie spotkać żadnego z sąsiadów. Kiedy byli już na dole, Huckelberry zaczął jak zwykle hasać po podwórku, ale dziewczynka przywołała go, nabrała rękawiczkami śniegu z pobliskiej zaspy i zaczęła energicznie nacierać jego brudną sierść. Z początku traktował to jak zabawę, ale widocznie zrobiło mu się zimno, bo zaczął się wić, wyrywać i głośno protestować. Hania jednak trzymała go mocno i ciągle nacierała kolejnymi garściami białego puchu.
Po kilkunastu minutach uznała wreszcie, że piesek jest wystarczająco czysty. Pogłaskała go po łebku i wrócili do domu. Kiedy weszli do mieszkania, okazało się, że babcia już nie śpi.
– Gdzie wy lataliście? – zapytała stojąc w przedpokoju. – A co on taki mokry?
– Wytarzał się w śniegu – odpowiedziała Hania z miną niewiniątka.
– No to chyba będzie miał apetyt! – odrzekła z uśmiechem babcia. – Nie jadł przez cały dzień. Już ma jedzenie w misce.
Huckelberry podreptał do kuchni, powąchał przygotowaną karmę, ale odszedł i położył się w swoim kojcu. Dziewczynka podeszła do niego zaniepokojona i podrapała go za oklapniętym uchem.
– Co ci jest? Dlaczego nie chcesz jeść? – wyszeptała z troską w głosie.
Piesek popatrzył na nią i dziewczynce zdawało się, że widzi w jego oczach niemy wyrzut. Potem polizał ją po ręce ciepłym językiem.
Następnego dnia Hania miała lekcje na drugą zmianę, więc wyszła z domu po jedenastej, a wróciła dopiero przed czwartą. Prawie biegła do domu, a wchodząc po starych, skrzypiących schodach klatki schodowej, wyobrażała sobie scenę radosnego powitania. Przyspieszyła kroku i już po chwili otwierała drzwi wejściowe. Myślała, że szczeniak będzie czekał w przedpokoju, bo tego dnia mama miała wrócić wcześniej z pracy, więc nie było potrzeby zamykania go w łazience. Powitała ją głucha pustka.
– Huckelberry! – zawołała. – Piesku!
Cisza. Słychać było tylko miarowe tykanie zegara w kuchni. Dziewczynka podeszła do kojca, ale psa tam nie było. Zaniepokojona zajrzała do salonu i zobaczyła mamę i babcię siedzące w niepokojącym bezruchu.
– Gdzie Huckelberry? – zapytała z napięciem w głosie.
– Usiądź, kochanie – babcia zwróciła się do niej drżącym głosem.
– Musimy ci coś powiedzieć – zaczęła matka beznamiętnym tonem, ale zaraz zwilgotniały jej oczy. – Piesek odszedł.
– No to trzeba pobiec za nim! – wykrzyknęła Hania i zerwała się z krzesła.
– Usiądź. Nie zrozumiałaś. Huckelberry zdechł. To było zapalenie płuc. Hasał, hasał po parku i się zaziębił. To się zdarza, nic nie można było zrobić – wyrzuciła z siebie matka jednym tchem.
– Zdechł… – powtórzyła szeptem Hania, zerwała się z krzesła i szlochając pobiegła do swojego pokoju.
Rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. Płakała i płakała, aż poduszka zrobiła się wilgotna. Po pewnym czasie przestała łkać i po prostu leżała, wpatrując się w sufit. Nagle jakaś straszna myśl podobna do zimnego, jadowitego węża zaczęła torować sobie drogę do jej świadomości. I naraz ten wąż ją ukąsił. Przypomniała sobie, jak nacierała szczeniaka śniegiem, jak jej się wyrywał i skomlał z zimna. Zabiłam go!- pomyślała. I całym jej ciałkiem wstrząsnął dreszcz. Zabiłam…
Leżała tak na łóżku do samego wieczora, aż zaniepokojona matka przyszła do jej pokoju i zaczęła pocieszać. Hania niechętnie wstała, lecz posłusznie poczłapała do kuchni na kolację. Nie mogła jednak nic przełknąć, więc tylko napiła się herbaty. Chwilę później wróciła do swojego pokoju, położyła się, ale długo nie była w stanie zasnąć, bo męczył ją obraz nacieranego śniegiem szczeniaczka. Niemal czuła drżące, puszyste ciałko pieska i słyszała jego żałosne wycie, które teraz zdawało się wypełniać całą jej głowę. I ta scena została z nią na długie lata, powracając z męczącą regularnością w snach i na jawie, kiedy znienacka dopadała ją, jak czający się złoczyńca. Wtedy kładła się, zamykała oczy i przeżywała na nowo to nieszczęsne zdarzenie z dzieciństwa. I już nigdy nie pozbyła się dręczącego poczucia winy za śmierć małego pieska, którego jedynym przewinieniem było nasiusianie w łazience.
Czterdzieści lat po niespodziewanej śmierci szczeniaka, kobieta siedziała z sędziwą już matką na werandzie swojego wiejskiego domu. Zbliżał się wieczór, powietrze przesycał zniewalający zapach kwitnących bzów. Zewsząd słychać było bzyczenie pracowitych pszczół i trzmieli. Rozmowa zeszła na nieżyjącego od dawna ojca.
– Był z niego gagatek! – powiedziała pani Krystyna.
– Oj, był, był… – potwierdziła Hanna.
– A pamiętasz tamtego szczeniaka? – zapytała matka. – Jak on miał na imię?
– Huckelberry…
– Nie wiadomo, skąd go wytrzasnął. Od początku nie podobał mi się ten pomysł… – wyznała.
Hanna poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Znowu stanęła jej przed oczami, scena nacierania psa śniegiem.
– Nie powinien, tak marnie skończyć… – wydusiła z siebie.
– Eee. Nic mu się nie stało. Ostatecznie trafił w dobre ręce.
– Przecież zdechł … – powiedziała szeptem, jakby nie chcąc znowu przywoływać upiorów przeszłości.
– Co ty pleciesz! – oburzyła się matka. – Ojciec odniósł go do jakiś znajomych, bo za bardzo broił.
Hanna zesztywniała.
– Nie zabiłam go? – zapytała głucho.
Pani Krystyna popatrzyła na córkę z niepokojem.
– No zgłupiała! Z tego, co wiem, żył jeszcze długo… Trzeba było ci coś powiedzieć, więc wymyśliłam to zapalenie płuc.
Hanna wpatrywała się w matkę jeszcze przez chwilę, potem poczuła, że wilgotnieją jej oczy. Odwróciła głowę w kierunku zachodzącego za szpalerem drzew słońca i pozwoliła ciepłym jak tamten wieczór łzom, popłynąć po policzkach.