fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Stefania Nina Grodzieńska – Jurandot – między piplają a girlasą

Prolog:
Kiedy w czwartek wybuchła wojna na Ukrainie, od dobrych kilku tygodni miałam już bilety do teatru. I swoje wątpliwości:
czy powinnam, czy wypada, czy teraz?
Może lepiej odłożyć na kiedyś, gdy bezpieczniej, stabilniej, pewniej.
Tylko kiedy tak będzie?
A co jeśli jutra nie będzie?
A jeśli będzie jutro, czy będzie teatr, czy będę ja?
Gdy wracałam ze spektaklu, zadzwoniła koleżanka.
Zapytała, gdzie jestem i co robię?
Odpowiedziałam skąd wracam, a ona skwitowała:
Ja bym tak nie mogła.
I poczułam…
to ukłucie w żołądku, jakbym się najadła szpilek.
I poczułam
…się jak ostatnia…
I poczułam …
tumany wzbierających wyrzutów sumienia,
które zaczęły opadać, jak kurz po wielkiej bitwie, dopiero gdy przypomniałam sobie,
że przecież w getcie też był teatr;
że ludzie potrzebują, (póki coś jeszcze czują)…
że ludzie potrzebują zapomnienia;
że każdy może… (dopóki może) zaczerpnąć tego, czego najbardziej potrzebuje…
w Warszawie, Lublinie, Łodzi…

 

Przedwojnie

Rodzina:

,,Od paru pokoleń wszystkie kobiety w mojej rodzinie, przejeżdżając przypadkiem przez Łódź, rodzą tu córki. Tak przydarzyło się mojej babce, która urodziła tu moją matkę, po czym pospiesznie pojechała dalej. Moja matka przejazdem z Genewy do Moskwy zatrzymała się w Łodzi na krótki czas, który był jej niezbędny, aby mnie wydać na świat. Ja z kolei, po przeżyciu całej okupacji w Warszawie, a wyzwolenia w Lublinie, spędziłam w Łodzi dwa powojenne lata, aby urodzić tam córkę”[1]– pisała Stefania Grodzieńska. Z tą ,,tradycją” zerwała dopiero jej córka Joanna, ale nie wyprzedzajmy biegu zdarzeń.

Stefania wielokrotnie wspominała o tym, a nawet uwypuklała to w swoich książkach i wypowiedziach, że jest dzieckiem emigranckim, wszystko pod to podciągając i usprawiedliwiając (zapewne słusznie) z właściwym sobie wdziękiem i humorem: ,,W żadnym wypadku nie można nazwać mnie <<orłem kulinarnym>>.[…] A niby skąd miałam umieć gotować? Emigranckie dzieci nie nasiąkały tradycjami domowej kuchni, emigranckie rodziny: jadły co popadło, gdzie popadło  i jeszcze się cieszyły, że mają co jeść. W wynajmowanych pokoikach prawie zawsze na honorowym miejscu wisiały zakazy gotowania. Nie przypominam sobie mamy przy kuchni. Babcię  przy kuchni świetnie sobie przypominam, ale kiedy u niej mieszkałam, emigranckie dziecko wciąż miało poczucie tymczasowości i duchem bardziej przebywało z mamą niż z babcią”[2].

A emigranckie dziecko wędrowało tak:

,,Chronologia wędrówek Stefanii:

Genewa– 8 miesięcy w brzuchu mamy,

Łódź – 3 tygodnie pobytu z mamą,

Moskwa – 3 lata pobytu z mamą i Miszą,

Berlin – 5lat  pobytu z mamą i Miszą

Łódź – 6 lat pobytu u dziadków”[3]

 

Matka Stefanii –  Eleonora Ney

Relacje, kontakty i uczucia łączące matkę i córkę zdają się być  dość skomplikowane. Eleonora w wieku siedemnastu lat (będąc już  studentką prawa) wyszła za mąż za swego wykładowcę (wykładał filozofię prawa) i w dziewiątym miesiącu ciąży od niego odeszła, wyjeżdżając tuż przed porodem do  matki i ojczyma do Łodzi. Gdzie  2 września 1914r. urodziła Stefanię, ale była chyba zbyt młoda na macierzyństwo i wzięcie pełnej odpowiedzialności za córkę… chociaż próbowała.

Z Łodzi wraz z drugim mężem i małą Stefcią wyjechała najpierw do Moskwy, później do Berlina, gdzie Misza zrobił jakiś ,,dobry interes”, który spowodował, że nagle zaczęło im się powodzić finansowo. Stefania, choć była wtedy dzieckiem, jest przekonana, że wyszło to przypadkiem, bez jego większego udziału czy zaangażowania, gdyż jej zdaniem, ojczym był wybitnym antytalentem, jeśli idzie o  zarabianie pieniędzy.

W Niemczech nie istniały przedszkola, a jedynie szkoły, więc Stefcię oddano do prowadzonej przez zakonnice szkoły z internatem. Były tam również zajęcia baletowe, na które chętnie uczęszczała, i to nawet wtedy, gdy większość jej rówieśniczek już z nich zrezygnowała. Matka odwiedzała ją tam w niedziele.

Eleonora miała w tamtym czasie piękną brylantową biżuterię (kolie, kolczyki, bransoletki, pierścionki) ze szmaragdami i szafirami, którą przechowywała w blaszanym pudełku po kakao (do którego jeszcze wrócimy) i szynszylowe futro.

Kiedy mąż splajtował, odebrała córkę z internatu i przez całą drogę cieszyły się  przytulając, że z powodu plajty nie będzie ich już  stać na oddanie Stefci ponownie do szkoły z internatem, ani gdzie indziej. Obie były wtedy przeszczęśliwe.

Eleonora zapewniła córkę, że wprawdzie mąż poszedł sprzedać jej biżuterię, żeby spłacić długi, ale ona przezornie poprosiła go, aby pudełko po kakao, na którym bardzo zależało Stefci, przyniósł do domu.

Niestety nie zrobił tego, o co wybuchła karczemna awantura.

Tamtej nocy zapadła decyzja o oddaniu Stefci na wychowanie dziadkom w Polsce. W pamięci dziecka ta decyzja jawi się jako podjęta przez  ojczyma i przyjęta przez bezbronną matkę.

Mimo że Eleonora porzuciła małą (wówczas dziewięcioletnią) Stefcię, czy jak kto woli oddała na wychowanie swojej matce, córka do końca życia kochała ją bezgranicznie i bezkrytycznie: „Za nic nie chciałabym, aby ktokolwiek sądził, że mam choć cień żalu do mojej matki za rozłączenie ze mną. Nigdy w życiu nie znałam osoby równie czarującej, łączącej łagodność z poczuciem humoru, urodę z inteligencją, lekkomyślność z wykształceniem, radość życia w najgorszych okolicznościach z nostalgią w najlepszych”[4].

Eleonora w swoim krótkim, acz dość oryginalnym życiu imała się różnych zajęć, bywała: krawcową, modystką, urzędniczką biura adwokackiego, nauczycielką języków obcych (których znała aż pięć), przewodniczką po francuskich muzeach (nie wyłączając Luwru), a także cerowała skarpety studentom.

To właściwie Stefcia była bardziej opiekunką swojej matki, którą kochała ponad wszystko i często usprawiedliwiając mówiła: ,,Bardzo było mi jej żal, że jej  jest  żal mnie”[5].
I idealizowała:,,[…] matka czegokolwiek się tknęła, szybko stawała się lepsza od przeciętnej profesjonalistki”[6].

Po wyjeździe z Berlina Eleonora i Misza zamieszkali we Francji w skromnym jednopokojowym mieszkaniu na piątym piętrze bez windy przy ul. Rue Tournefort 6.

Matka czasem odwiedzała córkę, ostatni raz była w Łodzi  latem 1939r., a w 1931 r. Stefcia (wówczas siedemnastoletnia) odwiedziła ją w Paryżu, będąc tam na konkursie baletowym, jednak nigdy już  razem nie zamieszkały.

Eleonora zaginęła w czasie wojennej zawieruchy i nigdy nie udało się ustalić, jakie były jej dalsze losy.

Jako ostatni z grona przyjaciół Stefci spotkał panią Ney w Wilnie w 1940r. Ludwik Sempoliński, później już nikt o niej nie słyszał. Córka szukała jej przez Czerwony Krzyż i radiową Skrzynkę Poszukiwania Rodzin oraz innymi dostępnymi sposobami, jednak zapadła się pod ziemię, co w czasie wojennej pożogi, nie było wcale rzadkością.

Do dziś nie wiadomo czy zginęła z rąk Niemców, czy Sowietów.

Na domiar złego ktoś ukradł Stefanii wraz z portfelem, w którym je nosiła, jedyne zdjęcie matki, jedyną prócz książki (do której jeszcze wrócimy) pamiątkę po niej.

Historia zatoczyła jednak koło.

Trzydzieści lat później i pięć lat po rozmowie z pewnym francuskim przyjacielem rodziny, nadeszło pocztą zdjęcie młodziutkiej Eleonory (zrobione prawdopodobnie w 1913r.,a więc jeszcze przed narodzinami Stefci) i nie był to zwyczajny dzień, lecz dzień narodzin jedynego wnuka Stefanii, Michała.

A teraz wróćmy do tematu książki, czyli cennej pamiątki po matce.

W 1928r. wyszły drukiem ,,Wiersze Zebrane” Juliana Tuwima, i mama, która odwiedzała Stefcię raz w roku (latem), zapytała córkę, co ta chciałaby dostać na imieniny. Przed wojną bardziej od urodzin celebrowane były właśnie imieniny. Stefcia poprosiła o wiersze Tuwima i dostała je. Tomik ten pozostał z nią zresztą do końca życia, mimo że w czasie okupacji przeprowadzała się aż dwunastokrotnie, ale znów nie wyprzedzajmy czasu. Zawierał on dwie dedykacje: pierwszą z 1928r. od mamy: ,,Stefuńce – Muś” i drugą z 1945r., która brzmiała: ,,Bardzo miłej jak się okazuje Stefanii Grodzieńskiej z najczulszym uśmiechem na jaki w tym  okresie swej biografii mogę się zdobyć – Julian Tuwim”. Nam ta druga zdaje się szczególnie cenna, ale dla naszej bohaterki – zdecydowanie pierwsza.

,,Tylko to zostało po osobie, którą kochałam nad życie”[7] – pisała Grodzieńska.

A tak tamten dzień 2 września 1928r., czyli dzień 14 urodzin i imienin zapamiętała Stefania: ,,Jaki chcesz prezent?- spytała mama, kiedy wychodziłyśmy z domu przy Piotrkowskiej 175. Może kupimy ci coś dorosłego do ubrania? – Wyszedł tom Tuwima […] gruby tom 378 stron z całym dorobkiem mojego bożyszcza.[…] – Dobrze – powiedziała mama. Rzadko mogła spełniać moje marzenia, a ja nigdy o nic nie prosiłam ani jej, ani nikogo. Emigranckie dziecko niczego się nie domaga, nie uważa, że coś mu się należy. Wie, że dostanie to, co mogą mu dać.[..]Mamie udało się zdobyć numer telefonu Tuwima. Zadzwoniła i spytała, gdzie mogłaby zostawić książkę z prośbą o autograf […]Ach, ten głos mamy! Wszystko, co we mnie dobre odziedziczyłam po mamie, więc co by jej szkodziło, gdyby przekazała mi i ten głos?[…]Tuwim zamiast ją spławić[…] zaprosił do siebie […] podpisał i wyglądał na zadowolonego”[8]. Piękna anegdota, ale dedykacja Tuwima datowana jest na rok 1945r., czyli została złożona już po śmierci matki, kiedy to sama Stefania o nią Tuwima poprosiła, o czym zresztą wspomina w wywiadach[9].

Wśród okruchów wspomnień z dzieciństwa Stefanii zachowało się jeszcze takie:

Kiedy Stefcia miała cztery lata marzyła o dołeczkach w policzkach, więc gdy mama zażartowała, że może sama je sobie zrobić korkociągiem, dziewczynka uwierzyła i zabrała się do zabiegu.

Gdy mama weszła do kuchni i zobaczyła, co się dzieję, przytuliła córkę i powiedziała:,,Stefuńka, masz matkę idiotkę, ale to nasza tajemnica. Jesteś śliczna i bez dołeczków. A z korkociągiem to był żart. Przepraszam, nie gniewaj się” [10].

 

Ojciec Stefanii – Michael   Grodensky

To Szwajcar, wykładowca filozofii prawa Uniwersytetu Genewskiego, którego Stefcia spotkała tylko raz, gdy jako siedemnastolatka była w Paryżu z wizytą u matki (pół roku po konkursie tanecznym, którego została jedną z laureatek). Ojciec przeczytał w prasie relację z tego konkursu, zadzwonił do niej i zaprosił do Genewy, by mogli się wreszcie poznać osobiście. Opłacił podróż, przysłał bilet. Ustalili datę spotkania. ,,Ojciec okazał się interesującym, pełnym poczucia humoru i bezpośrednim człowiekiem, bardzo lubianym przez studentów”[11]. Był samotnikiem.

Ojciec jako jedyny zwracał się do niej nie: Stefanio, lecz drugim jej imieniem: Nino.

Hobbistycznie zajmował się tapicerowaniem mebli i malował obrazy. Grodzieńska wspominała, że portret jej matki wisiał w pracowni ojca nawet wtedy, gdy go odwiedziła, czyli blisko osiemnaście lat po rozstaniu rodziców.

Na pożegnanie podarował córce pudło 20 paczek ekskluzywnych, drogich, markowych papierosów, które pchnęły ją ku nałogowi, i nigdy więcej się już nie spotkali.

Szpilka z perłą także była prezentem, który otrzymała od ojca. W czasie spaceru nad jeziorem podczas tamtego jedynego ich spotkania, odpiął ozdobną szpilkę od krawata twierdząc, że to prezent, jaki otrzymał od meksykańskiego studenta, nic cennego, ale prosi jednak, by przyjęła na pamiątkę ich spotkania. Przywiozła tę szpilkę do Polski i przechowywała w niciarce aż do okupacji, kiedy to sprzedała ją u złotnika – chyba adekwatniejszym określeniem byłoby ,,u srebrnika”, bo Romuald Rochacki wyrabiał artystyczną, przepiękną biżuterię ze srebra właśnie – za niezłą sumkę, bo szpilka okazała się cenna. ,,Perła wyjątkowej urody i wartości, a szpilka i oprawa platynowa”[12]. Za tę szpilkę Stefcia i Jerzy opłacili czynsz i spłacili wszystkie długi zaciągnięte w sklepie i u znajomych.

Ojciec (będący obywatelem neutralnej Szwajcarii) próbował w czasie wojny wydostać Stefanię z okupowanej Warszawy, ale ta była już żoną Jerzego Jurandota i pomagała też ukrywać się gwieździe przedwojennego kabaretu, wybitnemu konferansjerowi, który jako pierwszy dostrzegł talent Stefanii – Fryderykowi Jarosyemu, więc o opuszczeniu bliskich sobie ludzi i ucieczce, nie chciała słyszeć.

Ojczym Stefanii, czyli drugi mąż matki – Misza

Eleonora dość szybko po opuszczeniu pierwszego męża i powiciu córki (3 tygodnie po porodzie), wyszła za mąż po raz drugi, tym razem za zrusyfikowanego Litwina, białogwardzistę[13], niejakiego Miszę, który ukrywał się pod nazwiskiem żony, i z którym to wyjechała do Moskwy, zabierając ze sobą córkę.

Był to człowiek kapryśny i nieodpowiedzialny, ale żona była w nim szaleńczo zakochana i bardzo mu podporządkowana.

,,Misza nie był łatwy na co dzień. W Moskwie […] wciąż były awantury, którymi tylko ja się przejmowałam i dołączałam rycząc. Drugim po mojej osobie powodem – […] drak między mamą a Misza była ich zupełnie zwariowana miłość, od pierwszego wejrzenia do końca. Twardo i z przytupem zaznaczam, że byli sobie wierni do głupoty i stąd te awantury”[14] pisała Grodzieńska.

,,Zejście się dwojga nieprzytomnie zakochanych i do szaleństwa wiernych zazdrośników, to schowanie się pod samotnym drzewem w czasie burzy z piorunami. Jako małe dziecko spędzałam całe życie pod takim drzewem”[15]– wspominała.

Kiedy wybuchała jakaś sprzeczka o Stefcię, mama odsyłała ją z pokoju z reprymendą (puszczając do niej jednak oczko). Aż do tego jedynego razu, gdy wybuchła awantura o blaszaną puszkę po kakao, którą mimo próśb i upomnień żony, Misza jednak wyrzucił. Stefcia wtedy krzyczała, Eleonora płakała, a on zarzucał żonie, że z idiotycznym uśmiechem przyjęła wiadomość o bankructwie, a z histerią o byle puszce. Ale to nie była jakaś tam puszka, to była puszka, na widok której, rozpalały się dziecięce oczy Stefci.

Wtedy w Eleonorze coś pękło i sprzeciwiła się mężowi, nie na tyle jednak, by  przekonać go w sprawie pozostawienia przy sobie dziecka, ale już futra tak.

Od 1914r. do 1917r. Eleonora, Misza i Stefania mieszkali w Moskwie, po czym po rewolucji emigrowali do Berlina, skąd Stefcia w 1923r. wyjechała w podróż do Łodzi.

Małej dziewczynki nikt do Łodzi nie odwiózł, wsadzono ją do pociągu z kartką na szyi w dwóch językach (po niemiecku i po polsku), na której było napisane: ,,Dziewczynka ma wysiąść na stacji Łódź”.

Stefcia wyjechała do Łodzi, a Eleonora z Miszą do Paryża, gdzie pozostawali przez kolejnych 16lat, tj. do 1938r., kiedy to Francja odsyłała emigrantów do krajów ich urodzenia. Ojczym urodzony na Litwie właśnie tam został wysłany, a wraz z nim Eleonora. Oczywiście wbrew ich woli. Nie znali języka litewskiego i nikogo tam nie mieli, bowiem rodzina Miszy dawno już rozjechała się po świecie.

Starszy brat Miszy Sergiej, który mieszkał w Stanach Zjednoczonych przysłał do wileńskiego konsulatu zaproszenie  wraz ze wszystkimi wymaganymi dokumentami dla brata i bratowej, jednak przepisy w tamtym czasie pozwalały tylko na wyjazd Miszy (jako członka najbliższej rodziny), natomiast żonę mógł ściągnąć do siebie dopiero, gdy sam osiądzie w Stanach. Próbował to zrobić, jednak wkrótce wybuchła wojna i zwyczajnie zabrakło czasu.

Babcia Frania (matka Eleonory)

Powitała wnuczkę na łódzkim dworcu słowami: ,,Przyjmiemy cię pod nasz dach. Mam nadzieję, że nie jesteś wariatką, jak twoja matka, a moja córka” [16].

Była to osoba, z którą Stefcia długo nie potrafiła znaleźć wspólnego języka. ,,Babcia nie miała łatwego charakteru, a ja jej zawsze działałam na nerwy”[17]– pisała Grodzieńska.

Stefania do końca życia zastanawiała się, czy po śmierci dziadka okazała babci wystarczająco dużo czułości, której skąpiła jej za jego życia, nie bez powodu zresztą. ,,Babcia- energiczna, despotyczna, nie lubiąca czułości ani żadnych objawów uczucia…”[18]– pisała Grodzieńska. ,,Była osobą szalenie rygorystyczną i pedantyczną. Musiało być czysto, pięknie i na czas. Jej reprymendy były długie i szczegółowe”[19] – wspominała wnuczka.

Babcia  zmarła 10 maja 1940r. i nie ma swojego grobu, ponieważ Niemcy zniszczyli część łódzkiego cmentarza.

Sojusznikiem, powiernikiem i przyjacielem Stefanii był…

Dziadek Maks,  czyli drugi mąż babci Franciszki

Kiedy Frania owdowiała i została sama z dwojgiem dzieci (z córką Eleonorą i synem Mieczysławem) podkochujący się w niej od dzieciństwa i będący towarzyszem jej dziecięcych zabaw Maks, pojawił się w jej życiu ponownie, by się z nią ożenić i zastąpić dzieciom, a z czasem także wnuczce – ojca. Własnych biologicznych dzieci nie miał, żeniąc się z Franciszką był samotnym, bezdzietnym wdowcem, który marzył by ,,zaadoptowali jakąś dziewczynkę”[20]. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawia się w ich życiu Stefania.

Stefcia znalazła się w obcym kraju, w obcym mieście, w nowej szkole, w dodatku polskiej, choć wcześniej uczyła się w niemieckiej. Do tego dochodziła jeszcze tęsknota za matką. A miała – przypomnijmy- dopiero dziewięć lat.

Nieznany jej człowiek, przyszywany dziadek  na dworcu przywitał ją słowami: ,,Chciałbym się z tobą zaprzyjaźnić. Ale dopiero wtedy, kiedy sama mi powiesz, że tego chcesz”[21].

I od tej chwili ,,[…] do jego strasznej śmierci miałam w nim nieopisanie troskliwego, mądrego, pełnego poczucia humoru i wierzącego we mnie przyjaciela”[22]– pisała Grodzieńska we wspomnieniach.

Dziadek z reguły nie sprzeciwiał się babci, ale przy wyborze szkoły postawił na swoim. Babcia bowiem proponowała, by zapisać Stefcię, do którejś z dwóch istniejących w Łodzi niemieckich szkół, jednak Maks uparł się i zapisał wnuczkę do I klasy Gimnazjum Żeńskiego Janiny Pryssewiczówny, która podobnie jak dziadek była wielką zwolenniczką Piłsudskiego.

W każdy piątek dziadek zabierał Stefcię na koncerty do Filharmonii, na które wcześniej chodził sam. Mieli stały karnet i siadywali zawsze w przedostatnim rzędzie parteru.

Dziadek jako ekonomista pracował  dla firmy ubezpieczeniowej z Liverpoolu, która na skutek kryzysu lat dwudziestych splajtowała. 12 sierpnia prawdopodobnie 1929r. dziadek z powodu zrujnowania finansowego, popełnił samobójstwo.

Nie był to wszakże przypadek odosobniony, szalał światowy kryzys i fala samobójstw rosła.

Skutki kryzysu, które dotknęły Stefcię i jej bliskich:

– śmierć dziadka;

– opieczętowanie mieszkania i wszystkich mebli;

– odebranie im wszystkich zgromadzonych na kontach pieniędzy;

– swoją cześć z ubezpieczenia po dziadku Stefcia scedowała na babcię.

Ostatnie spotkanie z dziadkiem Stefania tak wspominała po latach: ,,Umarł. Nie żyje. A dopiero co w zeszłą niedzielę odprowadziłam go na dworzec, kiedy wracał do Łodzi z wizyty u mnie, spędzającej wakacje na sportowym obozie. Biegłam po peronie za odjeżdżającym pociągiem i wołałam:<<Dziadku, co ja bym bez ciebie zrobiła>>? Dziadek wychylał się z okna, machał i uśmiechał się do mnie”[23].

Po śmierci dziadka, to na Stefcię spadł przykry obowiązek poinformowania babci o tym, co się naprawdę wydarzyło.

Wujek Mietek, ciocia Marysia i ich syn Stefan

Wujek Mietek – to jedyny (młodszy) brat Eleonory. Był łódzkim adwokatem, to on pojechał po Stefcię, gdy ta przebywała na obozie sportowym w Kolumnie pod Łodzią, by powiadomić ją o śmierci dziadka. I jej jednej wyjawił prawdziwe okoliczności. Mimo że lekarz wpisał w karcie: zawał serca, to w rzeczywistości było to samobójstwo. Jednak gdyby prawda wyszła na jaw, ubezpieczenie nie zostałoby wówczas wypłacone.

Gdy wybuchła wojna ,,Mietek został zmobilizowany, ale długo się nie nawojował. Wkrótce wpakowali go do oflagu. Uciekł, walczył na rożnych frontach zachodnich i tam zginął”[24].

Marysia – żona Mietka (z pochodzenia Ślązaczka) całodobowo i troskliwie opiekowała się teściową (babcią Franią) i do końca tej opiece się poświęciła. Po śmierci babci wyjechała na Śląsk. ,,Po wojnie mieszkała w Gliwicach, pracowała jako pielęgniarka i tęskniła za babcią”[25]wspominała Grodzieńska.

Stefan – to syn Marysi i Mieczysława, o dwa lata starszy od Stefci, jej jedyny kuzyn, zginął w Oświęcimiu.

Ciotka Żmijewska i jej mąż

Wujek nazywany był przez Stefcię ,,ciotkiem” Żmijewskim. To dalsi krewni, wujostwo, którzy jako jedyni zamożni ludzie w tej rodzinie, mieszkający w Łodzi przy ul. Żurawiej 4a, jeździli do Warszawy na występy ,,Qui pro quo” i po każdym z nich szczegółowo opowiadali babci Frani o wielkich ówczesnych gwiazdach: Ordonce, Pogorzelskiej i Jarosym. Stojąca pod drzwiami i podsłuchująca z wypiekami na twarzy Stefcia, w ten sposób usłyszała po raz pierwszy te właśnie nazwiska. Kiedy matka, jak co roku latem, przyjechała z Paryża, ciotka Żmijewska zabrała je obie na kilka dni do Warszawy, gdzie Stefcia po raz pierwszy na własne oczy zobaczyła kabarety: ,,Morskie Oko” i   ,, Qui pro quo”. W nich jako trzynastoletni podlotek zadurzała się na zmianę w: Aleksandrze Żabczyńskim, Aleksandrze Węgierce[26] i Fryderyku Jarosym, przy czym ten ostatni zapisał się w jej sercu i życiorysie już na zawsze.

Pierwsi adoratorzy młodziutkiej Stefci to koledzy szkolni:

– pierwsza miłość – Ludwik Perski – miała 2 lata, on 4

– Henryk

– Lolek Fokszański – młody poeta (zauważony i ceniony przez Tuwima), który niestety zginął w czasie wojny.

Henryk i Lolek studiowali w Genewie u ojca Stefci. O ile Henryk po studiach zamieszkał w Meksyku ( i utrzymywał ze Stefanią kontakt do końca swoich dni, a nawet można by rzec – po, gdyż  po jego śmierci żona odszukała Stefcię i z pamiątkami po zmarłym mężu przyjechała do niej do Warszawy), o tyle Lolek wrócił do Polski przed wojną i tak jak wspomniałam, zginął.

Aleksander Bardini, o którym pisałam tu *

 

Łódź przedwojenna

Grodzieńska polubiła to miasto, które wreszcie dało jej względne poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji i jakiś rodzaj przynależności, czego wcześniej jako dziecko emigranckie rodziców bezpaństwowców w wiecznej podroży, nie zaznała. A jednak miała też jakiś rodzaj kompleksu łódzkiego, w każdej książce podkreślanego zdaniem: ,,Pewien obywatel szwajcarski, wykładowca na uniwersytecie w Genewie, ożenił się pewnego dnia z pewna studentką. Gdyby studentka owa nie była niepoważna i opuszczenie męża odłożyła chociażby do powicia dziecka, pisałabym <<miejsce urodzenia – Genewa>>.Gdyby ta sama studentka zdecydowała się opuścić męża o kilka tygodni wcześniej, pisałabym << miejsce urodzenia – Moskwa>>. Jedno i drugie mogłoby odegrać rolę w moim życiu, zależnie od okresu historycznego. W każdym razie jedno i drugie brzmi o wiele bardziej snobistycznie niż <<miejsce urodzenia – Łódź>>”[27].

W 1923r. jako dziewięciolatka Stefcia zamieszkała u dziadków w Łodzi przy ul. Piotrkowskiej 175 na II piętrze II oficyny.

Tam też poznała Aleksandra Bardiniego.

,,Miałam czternaście lat, kiedy po raz pierwszy zatelefonował do mnie chłopiec. […]Telefon chłopca wzbudził w domu sensację. Tym większą, że w trakcie rozmowy przysłoniłam ręką słuchawkę i zwróciłam się do dziadka:

– On pyta, czy mógłby przyjść się przedstawić.

– To mi się podoba – pochwalił dziadek.

– Oczywiście, będzie nam miło.

W niedzielne popołudnie otworzyłam drzwi i odskoczyłam do tyłu: wionął na mnie tak intensywny zapach konwalii, jakby mój gość przepłynął właśnie ocean wody kolońskiej. (Już po kilkudziesięciu latach opowiadał w telewizji, że tego dnia dostał w prezencie buteleczkę tej wody i szykując się do wizyty, w całości wylał ją sobie na głowę).

Od tego dnia datowała się moja przyjaźń z Aleksandrem Bardinim, wówczas piętnastoletnim”[28]wspominała Grodzieńska.

W Łodzi Stefcia chodziła do Gimnazjum Janiny Pryssewiczówny, do szkoły baletowej i w tajemnicy przed wszystkimi występowała w Teatrze Miejskim przy ul. Ceglanej (obecnie to Teatr im. Jaracza).

W gimnazjum nie było jej łatwo, powitano ją bowiem wyzwiskami ,,niemra”.

Kiedy sytuacja w szkole ustabilizowała się i Stefcia znalazła tam sobie nawet przyjaciółkę, wówczas pojawiły się nowe kłopoty, tym razem globalne.

W 1929 r. ,, Szalał światowy kryzys. Łódź każdej nocy się paliła. Miasto fabryk włókienniczych było powiązane z wieloma podobnymi ośrodkami na całym świecie. Fabryki bankrutowały. Co dzień przez Piotrkowską sunął jeden orszak pogrzebowy za drugim. Fabrykanci i odpowiedzialni finansowo pracownicy popełniali samobójstwa, obciążeni ogromnymi długami[…] na dzisiejsze pieniądze, osoba zarabiająca np. 5 tysięcy miesięcznie, powinna była natychmiast spłacić 800 tysięcy”[29].

Wszystko to bardzo naturalistycznie opisał Reymont, a plastycznie zekranizował Wajda w ,,Ziemi Obiecanej”.

,,W dzień te karawany, a w nocy straż ogniowa na sygnale. To paliły się fabryki, podpalane przez właścicieli.[…]Ubezpieczali te fabryki wiele lat wcześniej na duże pieniądze, a teraz towarzystwa ubezpieczeniowe musiały płacić, aż same bankrutowały. Ubezpieczyciele popełniali samobójstwa i dołączali w karawanach do orszaków”[30].

Wyrzucono Stefcię z łódzkiego gimnazjum z tzw. wilczym biletem, co w praktyce oznaczało, że żadne inne gimnazjum nie może jej przyjąć. ,,Wielkim” przewinieniem, które okazało się skutkować wydaleniem ze szkoły, było opatrzenie szkolnej gazetki tytułem: ,,Pokój narodom”, pod zarzutem ,,szczucia na prawdziwych polskich patriotów”[31]. I z błahostki ,,sprawa rozrosła się do rozmiarów niebotycznych”.

Sama Grodzieńska przedstawiała nieco różne wersje tego zdarzenia.

Pierwsza wersja:

,, […] Byłam redaktorem naczelnym i jedynym autorem oraz wydawcą szkolnej gazetki ściennej pod bezpretensjonalnym tytułem <<Pokój narodom!>>. Organ składał się z jednej kartki, przypinanej przeze mnie co dzień pineską do tablicy ogłoszeń na korytarzu.[…] Kiedy podglądałam reakcje czytelniczek, czułam ten sam dreszczyk, który dziś nazywam tremą.     Ale wyrzucono mnie ze szkoły nie za wieści z klasy, tylko za tytuł  <<Pokój narodom!>>. Znalazła się dobra dusza, która doniosła o moim szczuciu na prawdziwych patriotów za pomocą podstępnego propagowania pacyfizmu. Rzeczywiście byłam pacyfistką, ale moje szczucie, jakie czasem ukazywało się w gazetce, miało charakter zbliżony do idei chrześcijańskich: żeby wszyscy na świecie się kochali i żeby już nigdy nie było wojny.[…] Gdyby nie wspomniana dobra dusza, która nasłała swoich rodziców, nie byłoby sprawy”[32].

Druga wersja:

,, << Z powodu nieuctwa i poczucia humoru – wyrzucono mnie na rok przed maturą>> – opowiada pani Stefania. << – Byłam ogromnie szczęśliwa, że nie muszę jej zdawać, ponieważ nigdy niczego się nie uczyłam prócz baletu >>. Były tylko dwa przedmioty, które lubiła i z których była zawsze najlepsza w klasie – język polski i łacina. Nauczycielom bardzo nie podobała się także redagowana przez Grodzieńską gazetka ścienna, w której ich regularnie obsmarowywała”[33].

Łódź powojenna

,,Z Ziemi Obiecanej Łódź stała się Ziemią Trudno Osiągalną […] o świcie szło się na dworzec autobusowy, stało się w tłumie oczekujących, nadjeżdżał autobus, wpychało się tyle luda, ile zdołało się wepchnąć, autobus odjeżdżał i już stało się o jeden nadkomplet pasażerów bliżej”[34] – pisała Grodzieńska.

Tak jeździła z Lublina, gdzie pracowała – o czym być może niewielu wie – jako pierwsza powojenna spikerka Polskiego Radia, mieszczącego się  wówczas w Lublinie przy ul. Chopina 9.

W powojennej Łodzi w lipcu 1945r.  Jerzy Jurandot  ze Zdzisławem Gozdawą i Wacławem Stępniem  założyli Teatr Syrena, który w roku 1948r. przenieśli do Warszawy, ale wróćmy jeszcze do przedwojnia…

 

Warszawa i Paryż

W 1930r. po wyrzuceniu Stefci z gimnazjum, pani Irena Prusicka przeniosła swoją szkołę baletową z Łodzi do Warszawy, a wraz z nią przeniosła się Stefcia.

W 1933r. szkoła Pani Ireny została zaproszona do Paryża na międzynarodowy konkurs tańca zespołowego, co dla Stefci, której mama nadal tam wówczas mieszkała, było spełnieniem marzeń. Była stremowana, bo nie tylko miała możliwość spotkać się z matką i ojczymem, ale także zaprosić ich na widownię, by mogli podziwiać występ. Konkurs odbywał się w prestiżowym miejscu Theatre des Champs Elysees. Ale wtedy pojawił się pewien, wcale niebłahy problem, otóż władza odmówiła Stefanii wizy (jej jednej), i wtedy pomogła żona ministra spraw zagranicznych Beckowa, która przychodziła do szkoły pani Ireny na zajęcia taneczno- gimnastyczne.

Kiedy Stefcia miała już paszport w ręku, zaczęła znów się zamartwiać, tym razem obawiając się spotkania z ojczymem: ,,Jak Misza mnie przywita? Ostatnio widzieliśmy się dziewięć lat temu, kiedy on był takim samym jak teraz pięknym mężczyzną, a ja bachorem. Bachor go denerwował, co denerwowało mamę, co z kolei denerwowało bachora i tak w kółko”[35].

Obawy okazały się jednak zbyteczne, gdyż ojczym już na dworcu serdecznie i wylewnie ją przywitał, a podczas jej tanecznego występu nawet uronił łzę wzruszenia. Oboje z mamą byli dumni, zwłaszcza, że tamtego wieczoru Stefania została jedną z laureatek.

Tak tamtą chwilę zapamiętała i opisała sama Grodzieńska:,, Tu kolejny moment na łzy w oczach. Nie uwierzycie: oprócz mamy i mnie, miał je i Misza! Zawstydził się i udawał, że ma katar. To był ostateczny przełom. Odtąd pisywałam listy do nich obojga, a nie tylko do mamy.[…]tamto spotkanie w Paryżu przyczyniło się do niezakłóconego ostatniego etapu życia mojej trzydziestoparoletniej wówczas matki”[36].

 

Piplaja i girlasa

Pierwszym, który dostrzegł talent Stefanii w ,,Cyruliku Warszawskim” był  nie kto inny, jak słynny węgierski konferansjer Fryderyk Jarosy, którego pokochała cała przedwojenna Warszawa.

Na pierwszej próbie oglądał, jak Stefcia tańczy z innymi tancerkami obok Igo Syma, nazwał ją wtedy ,,Szarpio afrykańskie”, i tak zwykł ją już z sympatią nazywać do końca życia. Mówił też czasami, ,,że czarno ją widzi”, bo była jedyną brunetką wśród całej grupy blondynek w balecie.

Tańczyła w teatrzyku ,,Bodega”, w Teatrze Kameralnym i od 1937r. w  ,,Cyruliku Warszawskim”, gdzie występując w rewii wiosennej pt. ,,Słońce w Cyruliku”, poznała  Jerzego Jurandota.

Ta rewia to był przełom w jej życiu osobistym i  zawodowym. Po raz pierwszy występowała bowiem jako solistka.

Jarosy tak ją wtedy zapowiedział: ,,-Prouszi państwa! Zobaczycie pewną młodą osobę. Od was zależy, czy za parę minut opuści tę scenę najszczęśliwsza, czy najnieszczęśliwsza dziewczyna w Warszawie. Jej sztuka zasługuje na to, żeby przyniosła jej szczęście…Ale może to tylko moje zdanie”[37].

A jak tamten  występ wspominała Grodzieńska? ,,Opuszczając scenę na tej premierze i potem dwa razy co wieczór przez ponad dwa miesiące, tak, byłam najszczęśliwszą dziewczyną w Warszawie”[38].

Z czasem zaczęła również śpiewać np. w rewii ,,Nieśmiertelne tango”, a nawet pisać skecze i występować w nich.

Jarosy zdobył lokal przy ul. Marszałkowskiej 8, gdzie miał zamiar otworzyć nowy teatr o nazwie ,,Figaro”, pierwszą premierę planowano na 2 września 1939r., co oczywiście pokrzyżowała wojna. Dyrektor zamierzał zatrudnić tam Stefcię w konferansjerce w sezonie 1939/1940.

W sezonie 1938/39 występowali we wspólnym skeczu, gdzie Grodzieńska grała nauczycielkę kaleczącą polszczyznę z francuska, a Fryderyk z węgierska. Skecz był zabawny i cieszył się powodzeniem. Istniał taki zwyczaj, że na ostatnim przedstawieniu w sezonie, aktorzy robią sobie żarty i psikusy. Grodzieńska potrafiąca przez całe życie naśladować akcent Jorosyego, wpadła na pomysł, że zamiast grać akcentem francuskiej nauczycielki, ,,poleci” akcentem węgierskim…i w ten sposób ugotowała Jarosyego, który serdecznie śmiał się razem z publicznością.

Tak zaczęła się kariera Grodzieńskiej i odtąd nieprzerwanie do śmierci Jarosyego trwała też ich bliska przyjaźń.

 

Mężowie Stefanii

Pierwszy mąż – Adam

Wiadomo o nim niewiele, sama Grodzieńska we wspomnieniach napisała jedynie: ,,Pierwszego męża – studenta prawa straciłam w wieku dwudziestu dwu lat. On miał dwadzieścia trzy i ciężko, przewlekle umierał na gruźlicę”[39] w sanatorium Pocztowców ,,Sanato” na Antałówce [owdowiała po raz pierwszy w 1936 r. przyp. red].

Stefania też się wówczas zaraziła gruźlicą i również była leczona w tym samym sanatorium, jednak w jej przypadku choroba miała łagodniejszy przebieg i dało się ją wyleczyć, a właściwie był to, jak sama mówiła: cud, gdyż wszystkie tabletki wyrzucała.

Nie była akceptowana przez rodzinę Adama:,, […] dla rodziny męża byłam mezaliansem: szanowane nazwisko adwokackie, a tu jakaś kabareciara. Dawano mi to poznać”[40].

Drugi mąż – Jerzy

Drugim mężem Stefanii został Jerzy Jurandot, a właściwie Jerzy Glejgewicht (pseudonim Janusz Wilski), podczas konspiracji ukrywający się także pod nazwiskiem Jerzy Jurczyński.

,,Wychowywany przez nadopiekuńczych rodziców Jurek, w trudnych warunkach materialnych, miał prawo wyrosnąć na ponurego fajtłapę. A jednak kiedy go poznałam, był pogodnym, zaradnym, znanym, choć zaledwie dwudziestokilkuletnim satyrykiem, piszącym do <<Cyrulika Warszawskiego>> i <<Szpilek>>, oraz autorem licznych piosenek, wykonywanych przez ówczesne gwiazdy”[41] – wspominała po latach Grodzieńska.

Najbardziej znane piosenki Jerzego  Jurandota to:

„Ada to nie wypada”

,,Powróćmy jak za dawnych lat”

,,Każda miłość jest pierwsza”

„Nie kochać w taką noc to grzech”

,,O jednej Wiśniewskiej”

„Jak za dawnych lat”

„Walczyk Warszawy”

„Na moje wady już nie ma rady”

„Tak jak mama nie gotuje nikt”

„Taka noc i walc, i my”

„Wio, koniku”.

,,Kiedy go poznałam, miał dwadzieścia parę lat, ale jako autor piosenek i tekstów kabaretowych ścigał już niedoścignionych mistrzów – Tuwima i Hemara. W <<Cyruliku Warszawskim>> (Kredytowa 14) należał do elity teatralnej. Ja byłam girlsą. Na girlsy mówiło się girlasy. Pamiętam dokładnie datę 15 maja 1937 roku. W tym dniu z girlasa stałam się tancerką solistką. Ale rozdział społeczny między nami był nadal bardzo wielki”[42]– pisała Stefania we wspomnieniach.

,,Kiedy zaczęłam spotykać się z Jurkiem, szeptano po kątach: <<co on widzi w tym girlasie?>>”[43].

,,Czas od naszego poznania się do wojny był dla nas wspaniały i to, co rzadko się zdarza, pod każdym względem. Bo i mnie zaczęło się szczęścić. Jurek był największą wygraną mojego życia, ale zrobiłam też krok na przód w teatrze”[44].

Jurandot wydał wtedy książkę pt.,, Niedobrze panie Bobrze”, którą zadedykował: ,,Żonie”. Przyniósł jeden z egzemplarzy, by podarować go Stefanii, a ta widząc wydrukowane na pierwszej stronie słowo: ,,Żonie”, zaczęła robić mu wymówki, że przecież mógł jej powiedzieć, że jest żonaty. No co odparł, że jeszcze nie jest, ale za kilka tygodni będzie. I że to właśnie ze Stefanią zamierza się ożenić. Pobrali się miesiąc później i…

Zamieszkali razem w Warszawie w kawalerce przy ul. Poznańskiej 12.

,,Od urodzenia zamieszkiwałam  z mamą coraz inne sublokatorskie pokoje, potem wzięła mnie babcia i znów to nie był dom, jaki mają inne dzieci. I dalej wieczna sublokatorka. Kiedy wprowadziliśmy się na Poznańską, kiedy weszliśmy, żeby tu mieszkać, uklękłam i pocałowałam podłogę. […] Miałam dom tak krótko: niecałe półtora roku. Przez półtora roku nie musiałam nikogo pytać, czy można wstawić czajnik”- [45] pisała Grodzieńska. A potem wybuchła wojna i ich mieszkanie zostało zarekwirowane dla niemieckich żołnierzy.

,, W naszej kawalerce […] mieliśmy tapczan, prócz niego stary stolik […], a przy nim jedno krzesło oraz postawioną na sztorc walizkę.[…] Cały czas mieszkaliśmy bez mebli i już nam było trochę wstyd. Wreszcie tego lipcowego dnia mieliśmy na pierwszą ratę, ale Jurandot kupił suknię. Kiedy w trzy miesiące później Niemcy wyrzucali wszystkich z domu przy ul. Poznańskiej 12, aby wprowadzić tam esesmanów, Jurandot cieszył się jak dziecko, że kupił tę suknię i dlatego nie mieliśmy na pierwszą ratę mebli, […] które przez pięć lat służyłyby esesmanom”[46].

Nie była to jakaś tam suknia, to była wyjątkowej urody, absolutnie zjawiskowa suknia, której detale Grodzieńska potrafiła odtworzyć w pamięci nawet blisko pół wieku później. ,,Sukienka była z czarnego, matowego jedwabiu, góra obcisła, a dół plisowany, tak zwana  solejka. Oryginalność sukni stanowiła kieszonka na lewej piersi. Był to bukiet białych, zamszowych konwalii z wyhaftowanymi zielonymi łodyżkami i liśćmi. Każdy kwiatek był jak żywy, a przy tym wyraźnie było widać, że to kieszonka. Do tego czarny kapelusz o ogromnym, płaskim rondzie […] oraz białe, zamszowe rękawiczki do łokcia”[47].

W relacji Stefanii i Jerzego nie wszystko było różowe. Tak podsumowała to ich córka: ,,Ojciec był kobieciarzem. Nie <<dziwkarzem>>, bo jego kobiety były zawsze w dobrym stylu. Mamie to nie przeszkadzało, wiedziała, że nigdy jej nie skrzywdzi, a jeśli ma takie potrzeby, to trudno, w końcu niczego jej nie odbiera. Nigdy nie doszło do żadnych przykrości, zresztą jego panie również pozostawały z nim zaprzyjaźnione i nikt nie zgłaszał pretensji. W domu się o tym nie mówiło, ale nie jak o mrocznej tajemnicy, tylko byłby to temat w złym guście”[48].

Córka zdaje się być bardziej krytyczna wobec ojca, niż sama Stefania: ,,Złościł mnie jego nieprzezwyciężony wstręt do jakichkolwiek zajęć domowych. Oczekiwał obsługi. Wracał do domu z jakiegoś spotkania towarzyskiego i bez względu na nasze zmęczenie, migrenę lub akcję filmu w tv, ogłaszał […]- Kto ma ochotę zrobić mi herbatę? Wkurzona, zawsze próbowałam obwieścić, że absolutnie nikt, ale nigdy nie zdążyłam. Mama już była w kuchni. Nie do wiary! Ten facet nigdy, ani razu, nie wziął sobie sam herbaty! Kiedy próbowałam robić mamie wymówki, odpowiadała:<<- Jeśli ma się do czynienia z takim człowiekiem, to robienie herbaty naprawdę nie jest wysoką ceną>>”[49].

Wierszyk, który Jurandot  napisał dla córki brzmiał:

,,Kto ty jesteś?- córka Jurka.

Z czego żyjesz? – z jego piórka.

Co masz na łbie? – koafiurkę

Kogo kochasz? – Stefcię z Jurkiem”[50].

 

Jurandotowie byli małżeństwem przez 42 lata, tj. aż do śmierci Jerzego, który przez ostatnich 6 lat życia wymagał opieki po przebytym udarze.

Mieszkali wtedy w Warszawie przy ul. Słonecznej 40, gdzie w prowadzeniu domu i opiece nad Jerzym pomagała Stefanii zaufana gosposia-  Lodzia Kurzawa.

 

Teściowie – Sabcia i Pickwik, czy Sabina i Tadeusz Jurandotowie

,,Teściowie moi, dwa ciepłe piecyki w mroźny dzień, ogrzewali całe otoczenie pogodą, serdecznością, dobrocią, współodczuwaniem”[51], mieszkali w Warszawie przy ul. Złotej 75.

Tadeusz był z zawodu księgowym, miał posadę w banku, żona zajmowała się domem, nigdy nie pracowała zawodowo.

,,U Jurandotów znalazłam najcieplejszy, najbardziej rodzinny stosunek do mnie. Miałam tylko jeden zarzut. Sabcia (tak wszyscy nazywali  moją teściową i tak kazała mi do siebie mówić już podczas pierwszej wizyty)[…] była nadopiekuńczą matką. Dotyczyło to zwłaszcza Jurka. Doświadczyłam tego w czasie naszego pierwszego, wspólnego śniadania na Poznańskiej. Z gorliwością świeżej małżonki przyszykowałam obfite śniadanie, ładnie nakryłam do stołu. Zasiedliśmy do jedzenia. Zajęta przygotowywaniem sobie kanapki dopiero po chwili zwróciłam uwagę, że mój dopiero co poślubiony mąż siedzi bezradnie i nic nie je. Rozkroiłam bułeczkę i położyłam mu na talerzu. W duchu zachwyciłam się, że taki dobrze wychowany, nie zaczyna beze mnie. – No, jedz- zachęciłam. – Kiedy nie mogę. -Dlaczego?-Bo nie posmarowane”[52].

W innym miejscu Grodzieńska pisała: ,,Nie cierpię dowcipów o teściowych. Nie ze względu na siebie, tylko dlatego, że są niesprawiedliwe. Na dwa moje małżeństwa miałam jedną teściową nieudaną, a drugą cudowną, czyli fifty- fifty”[53].

Nie wiadomo, czy teściowie Stefanii zginęli w getcie, w pociągu w drodze do Treblinki, czy już na miejscu w komorze gazowej. Oficjalnie: zginęli jesienią 1942 roku w warszawskim getcie podczas tzw. wielkiej akcji.

 

Szwagierka – Zosia Jurandotówna

Zocha –  to młodsza siostra Jerzego, ,,okularnica”, studentka Akademii Sztuk Pięknych, harcerka i działaczka starszoharcerskiej drużyny ,,Wilcze gniazdo”, zaangażowana w konspirację z ramienia Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej.

W 1936 roku pod pseudonimem Zofja Bardówna wydała książkę: ,,Jak dobrze nam…” o ideach i metodyce harcerskiej.

,,W powstaniu warszawskim pełniła żołnierską służbę w stopniu strzelca na Starym Mieście pod pseudonimami: <<Ziółkowska>> i << Zawadzka>>. W dniach kapitulacji Starego Miasta pozostała w ostatnim oddziale  <<straceńców>>, złożonym z żołnierzy różnych ugrupowań.  Mieli oni zadanie osłaniać wyjście swych towarzyszy kanałami. Zginęła od pocisku granatnika. Miała wtedy 24lata”[54].  Było to 31 sierpnia 1944 roku przy ul. Świętojańskiej.

Wcześniej mieszkała w konspiracyjnym mieszkaniu przy ul. Humańskiej, gdzie podczas wojny dwukrotnie nocowała też Stefcia, ratując życie przed godziną policyjną.

 

Wojna

,,Jak to dobrze, że nie zawracaliśmy sobie głowy groźbą nadchodzącej jakoby wojny, co ludzie przytomni nazywali niebezpieczną głupotą. Dzięki ci, głupoto! Ocaliłaś najradośniejszy, choć tak krótki, okres naszego życia! Mam zresztą nieodparte wrażenie, że gdybyśmy mądrze zawracali sobie głowę groźbą nadchodzącej jakoby wojny, to i tak nie zdołalibyśmy jej zapobiec. Ani się przygotować, bo niby jak można było się przygotować na to, co przyniosła?”[55]– pisała po wojnie Grodzieńska.

Kiedy wybuchła II wojna światowa i zaczęły się niemieckie naloty, Stefania, jak większość mieszkańców Warszawy, myślała, że to ćwiczenia wojskowe.

Na początku okupacji zdarzało jej się jeszcze występować w lokalu z programem tanecznym i wokalnym. Później już pod zmienionym i wpisanym w kenkartę nazwiskiem: Stefania Grabowska, pracowała Grodzieńska jako:

– zielarka w podwarszawskich Morach;

– pomoc fryzjerska  u p. Wróbla przy  Placu Narutowicza;

– niania u Państwa Rubików na Saskiej Kępie, opiekująca się pięcioletnią Krysią i ośmiomiesięcznym Andrzejkiem;

– pomoc u sołtysa wsi Dobrzyniec koło Otwocka przy moczeniu lnu;

– wożąca rąbankę z Karczewa;

– sprzątaczka (nie tylko mieszkań, ale i dużych powierzchni hal fabrycznych);

– robiła też na drutach i szydełku sweterki tzw. dżamperki, a także wełniane komplety w skład, których wchodziły: czapki, szale, rękawiczki i skarpety.

Tym co pozwoliło jej przetrwać, było między innymi marzenie o pracy w kawiarni Jarosyego, ale oddajmy tu głos samej Stefanii: ,,Franciszek[56] miał na po wojnie plan […], poza teatrem postanowił otworzyć kawiarnię Jarosyego, gdzie on byłby gospodarzem, natomiast ja czymś w rodzaju jego pomocnicy, a raczej jak mówił << przeszkodnicy >>.[…] Kawiarnia została w sferze marzeń, ale dla mnie przez całą okupację była jednym z ważniejszych celów przeżycia wojny”[57].

Getto

,,Rozporządzeniem hitlerowskich władz okupacyjnych w Generalnym Gubernatorstwie jesienią 1940 roku rodzina Jurandotów zmuszona była do zamieszkania w getcie warszawskim. W drugiej połowie sierpnia 1942 roku, podczas wielkiej Akcji Likwidacyjnej, pisarzowi i jego żonie udało się przedostać na tak zwaną  aryjską stronę”[58].

To dwa pierwsze zdania z książki, na której wydanie Stefania zastrzegła sobie zgodę dopiero po jej śmierci. Te zdania dzielą dwa lata spędzone w getcie, czyli niemal cała epoka.

Ciekawe, że Stefania i Jerzy nigdy nie używali określenia: ,,getto”, jeśli zachodziła konieczność określenia tego miejsca, mówili: ,,wesołe miasteczko”.

Ze wspomnień córki Joanny wyłania się obraz rodziców, w których wojna jednak tkwiła głęboko. Jerzy jeszcze przez kilka lat po wojnie krzyczał przez sen, a Stefania nigdy nie wyrzucała nawet okruszka starego chleba, zjadając zawsze najpierw  ten z poprzedniego dnia. Podkreślała też, że dostrzega bolesną różnicę między zdaniami: ,,Jestem głodna” i ,,Mam na coś apetyt”.

Tak naprawdę Stefania i Jerzy poszli do getta dobrowolnie, żeby towarzyszyć i opiekować się rodzicami Jurka, którzy, jak już wspominałam, nie wiadomo, ani kiedy dokładnie zginęli, ani w jakich okolicznościach.

Nie będę opisywać warunków panujących w getcie, niegodziwości, ani  ogromu tragedii, jakie się tam rozgrywały każdego dnia, bowiem jest wiele źródeł historycznych opisujących bezmiar  tego nieszczęścia, skupię się na działalności teatralnej, w którą zarówno Stefania jak i Jerzy byli bardzo zaangażowani. ,,W warszawskim getcie w sytuacji permanentnego zagrożenia biologicznego i niszczenia kultury narodowej działały przez 20 miesięcy, dając 68 premier, stałe teatry (El Dorado, Na pięterku, Nowy Azazel, Femina[59], Nowy Teatr Kameralny i Melody Palace[60]). Niektóre grały w jidysz, inne po polsku. Zimą 1941/1942 na łącznie 180 przedstawieniach pojawiło się w sumie około 100 tys. ludzi.[…]Bilet kosztował wtedy 2 złote, chleb 13 złotych”[61].

Teatr w getcie był formą ucieczki od strasznej rzeczywistości i dawał namiastkę normalności chociaż na dwie godziny.

,,Wchodząc do teatru, zostawiało się za drzwiami: żandarmów, mury, tyfus i głód. […] zauważyłem, że publiczność niechętnie słucha dzielnicowych aktualności. W pierwszej chwili mnie to zaskoczyło, przed wojną przecież aktualia nadawały cały smak teatrzykowi. Potem zrozumiałem. Ci ludzie […] chcieli od nas zapomnienia […] obecnego ich życia. Zaczęliśmy więc wystawiać stare komedie muzyczne i operetki.[…]Wątpię, czy jest gdzieś jeszcze na świecie teatr, który by grał w takiej atmosferze i w takich warunkach. A przy tym za swoją ciężką i zżerającą nerwy pracę aktorzy dostawali z podziału grosze. Tylko nieliczni, najwybitniejsi zarabiali na bochenek chleba dziennie’’[62] – pisał Jerzy Jurandot.

Teatr czasem pustoszał, gdy nasilały się łapanki lub gdy następowały (częste) przesunięcia granic getta. ,,[…] mimo łapanek, mimo wszelkiego rodzaju niespodzianek i szykan, teatr nasz grał bez przerwy. I to jest najlepszy dowód jak był potrzebny. Mieliśmy swoją żelazną publiczność, która niecierpliwie oczekiwała premiery.[…] A że było jej niewiele… musieliśmy często zmieniać repertuar. Nie było to rzeczą łatwą”[63]– wspominał dalej Jerzy. Problemem było wszystko: zdobycie dekoracji, kostiumów, a nawet pozyskanie repertuaru, gdyż nie wolno było wystawić sztuk autorów aryjskich.

,,Teatr nasz [Femina przyp. red.] mieścił się w podziemiach, w olbrzymiej na blisko dziewięćset osób obliczonej sali. W lecie panował tu piwniczny chłód, wraz z pierwszymi mrozami temperatura na widowni i w garderobach artystów spadała poniżej zera i tak już trzymała się do późnej wiosny. Wobec wyłączenia w całym getcie elektryczności graliśmy przy lampkach karbidowych […] Publiczność siedziała na widowni w paltach, w szalikach, z postawionymi kołnierzami. […] Często oklaski się widziało, ale nie było ich słychać, nikt bowiem nie miał odwagi zdjąć rękawiczek”[64].

Aktorzy grali z odmrożeniami rąk i  nóg, a nierzadko także chorzy i z wysoką gorączką.

,,Żonę moją [Stefanię Grodzieńską – Jurandot przyp. red.], która była jedną z najbardziej lubianych aktorek w getcie, zatrzymywali obcy ludzie na ulicy, żeby jej podziękować i powiedzieć kilka miłych słów”[65].

W 1942r. teatr Jurandota wystawił: ,,sensacyjną sztukę amerykańską – oczywiście zmieniając dla cenzury nazwisko autora i miejsce akcji – Proces Mary Dugan[66]. Sztuka ta, świetnie napisana, od pierwszej do ostatniej chwili trzymająca w napięciu, miała przed wojną ogromne powodzenie, przypuszczałem więc, że i u nas <<zrobi kasę>>. Tymczasem skończyła się klapą. Poniewczasie zrozumiałem dlaczego. Ta zacięta, tocząca się na przestrzeni trzech aktów walka o życie ludzkie – o jedno życie! – musiała się widocznie wydawać śmiesznie nieważna. Jakże miało ich zainteresować, czy Mary Dugan zginie niewinnie, czy nie, gdy co noc ginęło niewinnie kilkudziesięciu…”[67]

 ,,Wiosną w getcie było specjalnie ciężko. Nigdy tak jak  na wiosnę nie czuło się, że się jest w więzieniu, nigdy nie napadała, nie chwytała za gardło taka rozpaczliwa, beznadziejna tęsknota.[…]Pewnego dnia szedłem z żoną przez Leszno, gdy nagle na rogu zobaczyliśmy wielkie zbiegowisko. Podeszliśmy bliżej […] Otoczona tłumem podnieconych i pchających się  jeden przez drugiego ludzi, stała kobiecina  w chustce, aryjka, z wielkim naręczem kwitnącej tarniny. Jakiś porządkowy, któremu udało się zdobyć gałązkę, ofiarował ją mojej żonie. Wstawiliśmy ją do wazonu. Dawno nasze mieszkanie nie wyglądało tak dziwnie i pięknie”[68].

W jaki sposób Jurandotowie wydostali się z getta?

Rano w środę 21 lipca 1942 roku do getta przedostał się Wacław Jasiński, który przed wojną pracował w kabarecie ,,Cyrulik Warszawski” jako elektryk i elektrotechnik. W czasie wojny pracował w elektrowni miejskiej i ,,korzystając z munduru, krążył między Jarosym, a skazaną dzielnicą[…]”[69]. To on przekazał Jerzemu zaszyte w krawacie dwa listy: od Fryderyka Jarosyego i od siostry Zosi, oraz pieniądze. Oboje informowali o sytuacji za murami, o masowym  mordowaniu Żydów  w Treblince i namawiali do natychmiastowej, bezzwłocznej ucieczki.

Wacław Jasiński ,,miał przygotowane wszystko do ucieczki  dla mojej żony i dla mnie[…] Oczekiwała nas siostra Zosia i Jarosy. Nie skorzystaliśmy wówczas z tej możliwości, chcieliśmy przed wyjściem zabezpieczyć moich rodziców. Nigdy nie będę żałował tych trzech tygodni, które jeszcze tam spędziłem”[70]– pisał Jurandot.

Rodziców niestety nie udało się uratować. Kiedy Jerzy opuszczał getto, jego ojciec pracował w szopie, właśnie na tę pracę czekali te trzy tygodnie. Łudzili się, że ta posada zapewni rodzicom względne bezpieczeństwo.

Ucieczka Stefanii:

Kiedy wreszcie Jerzemu udało się zdobyć pracę dla ojca, wtedy postanowili uciekać. ,,Pierwsza przeszła na tę stronę moja żona. Ze sfałszowaną przepustką przedostała się na cmentarz żydowski, który w jednym miejscu graniczy z aryjską ulicą, oddzielony od niej tylko wysokim murem. Na cmentarzu trafiła na moment dokonywania przez esesmanów masowej egzekucji i musiała przez szereg godzin ukrywać się w stosie zakrwawionych i cuchnących ubrań po zamordowanych. Dopiero późnym wieczorem, kiedy esesmani opuścili cmentarz, mogła wyjść ze swojej straszliwej kryjówki i przedostawszy się za mur, znalazła się po tej stronie. Ale moment najgroźniejszy zdarzył się tuż na początku ucieczki. Tramwaj, którym jechała w stronę cmentarza, wpadł w sam środek blokady, w wąską i długą ulicę Smoczą, zamkniętą kordonem esesmanów i Ukraińców. Sytuacja była beznadziejna, zatrzymywano wszystkie tramwaje, uciec ani ukryć się nie sposób. W wagonie znajdowała się tylko ona jedna, ludzie unikali niebezpiecznej jazdy tramwajem. Życie swe zawdzięcza konduktorowi, który krzyknął do motorniczego, aby na jego odpowiedzialność walił naprzód, nie zważając na nic.  I tramwaj, dzwoniąc na alarm, mimo krzyków i strzałów przejechał całym pędem przez niebezpieczny odcinek i minął rozstępujący się w popłochu kordon”[71].

Kilka dni później getto opuścił też Jerzy, wybierając tę samą drogę ucieczki co Stefania. Niestety tuż obok cmentarza żydowskiego, czekając już na sfałszowaną przepustkę, trafił na tak zwaną blokadę, czyli obławę okolicznych domów. Został złapany i wraz z całą kolumną ludzi odprowadzony na Umschlaplatz. Z Okopowej na Stawki (na Umschlaplatz) jest jakiś kwadrans drogi, a oni byli prowadzeni przez trzy godziny. W tym czasie Jurandot rozglądał się za jakąkolwiek sposobnością ucieczki, niestety zewsząd byli otoczeni pilnującymi ich po drodze nie tylko esesmanami, ale i Ukraińcami, Łotyszami i Litwinami, gotowymi w każdej chwili do strzału.

Dotarłszy na Umschlaplatz, nie widział już najmniejszych szans na ocalenie, gdy nagle w tłumie zauważył swego przyjaciela Szymona Stocka[72] (porządkowego). Ten za przyzwoleniem Ukraińca, złapał Jerzego za kołnierz i szepnął: ,,opieraj się”. ,,Opierałem się. Popychając mnie i bijąc, wyciągnął mnie <<siłą>> z tłumu […] Po godzinie w białym kitlu z godnością opuszczałem plac w grupie lekarzy”[73].

Jerzy był co prawda uratowany, ale niestety znów zamknięty w murach getta.

,,Nazajutrz zacząłem szukać drogi wyjścia od piątej rano. Szukałem przez cały dzień, bez rezultatu. Wszystkie, najbardziej nawet ryzykowne drogi ucieczki, wczoraj jeszcze dostępne, dziś już nie wchodziły  w rachubę”[74].

Jerzy Jurandot ostatecznie opuścił getto najprawdopodobniej – 10.08.1942 roku (w piątek).

Świadomie używam tu formy ,,najprawdopodobniej”, gdyż w spisanych przez Jurandota wspomnieniach, przechowywanych w zakopanym w ogrodzie słoiku, brakuje akurat tych dwóch kartek, które opisywały jego drugą, tym razem zakończoną powodzeniem, próbę wydostania się z getta.

Córka Stefanii i Jerzego, Joanna Jurandot- Nawrocka przypominała sobie nazwisko całkiem innego człowieka, który uratował  jej ojca. Możliwe zatem, że oprócz Szymona Stocka, był jeszcze ktoś, kto ponownie wyratował Jerzego  z  Umschlaplatzu.

 

Schronienie po aryjskiej stronie

      Po ucieczce z getta Stefania i Jerzy zamieszkali najpierw u Janiny Wojciechowskiej -przyjaciółki, a później żony Fryderyka Jarosyego, przy ul. Filtrowej 68/33, a następnie w podwarszawskiej miejscowości Gołąbki przy ul. Wiejskiej 7, w domu Zofii i Gabriela Kijkowskich. Zofia pochodziła z arystokratycznej rodziny, zaś Gabriel ,,przed wojną był specjalistą od międzynarodowego prawa lotniczego w ministerstwie komunikacji, a podczas okupacji  – urzędnikiem kolejowym na stacji Włochy”[75].

Choć ,,mieszkałam tam zaledwie przez dwa lata, do dziś uważam [tamten dom. przyp. red.] za jedno z moich miejsc rodzinnych”[76] pisała Grodzieńska.

Oprócz rodziny Kijkowskich: ,,mieszkali tam też: ukrywający się oficerowie wojska polskiego, spaleni konspiratorzy wszelkich opcji, uciekinierzy z getta i kto tylko musiał się chować przed gestapo”[77]. Stefania w tym domu pełniła rolę gosposi i niani dwóch chłopców: Piotra i Jacka Kijkowskich, których nazywała pieszczotliwie: ,,Leszkami”.

Jerzy Jurandot po opuszczeniu Gołąbek, ukrywał się w pobliskiej miejscowości Mory, gdzie  w Stacji Doświadczalnej Ogrodniczej objął posadę nocnego stróża. Miejsce to przed wojną słynęło, o czym niewielu dziś chyba wie i pamięta, z uprawy stu trzydziestu czterech odmian pomidorów. Sama Grodzieńska również poświęciła im chwilę uwagi, pisząc: ,,Pomidory były tam rzeczywiście niezwykłe. Każda odmiana miała inny smak, niektóre słodkie, inne ostre jak papryka, nigdy nie przypuszczałam, że może istnieć taka rozmaitość zapachów, kształtów i smaków tego samego warzywa”[78].

Jedną z ukrywających się u Kijkowskich osób, była śpiewaczka Helena Ostrowska, do której losów często powracali w swych wspomnieniach zarówno Stefania jak i Jerzy.

Wersja przedstawiana przez Stefanię:

Helena Ostrowska i jej córka Joasia – vel Irena Maria Jabłońska i Zosia (nowe imiona i nazwisko wymyślono oczywiście na potrzeby konspiracyjnego ukrywania się) – to śpiewaczka operowa (sopranistka) po konserwatorium, która trafiła do getta i która kanałami wraz z czteroletnią córeczką zdołała z niego uciec. Tam też zginął jej mąż – znany i zamożny warszawski lekarz – Gustaw Zuckerwar. Joasia niejedną tragedię widziała i przeżyła w getcie, dlatego na początku w ogóle się nie odzywała, wtulona w matkę, nie odstępowała jej na krok i płakała nawet przez sen. Helena umilała okupacyjne wieczory grając na fortepianie Chopina, śpiewając arie operowe i pieśni Moniuszki w gołąbkowskim salonie.

Helena (przed wojną) to ,,bogata jedynaczka mieszkających za granicą rodziców[…], od urodzenia rozpieszczana i obsługiwana, znalazła się u obcych, bezradna, zrozpaczona, gotowa wrócić razem  z dzieckiem tam, skąd uciekła”[79].

,,Podziwialiśmy tę nieprzystosowaną do życia młodą kobietę, ile wysiłku, ile dobrej woli wkłada, żeby być pożyteczną, żeby wykonywać najmniej wdzięczne prace”[80].

Hela – jak ją pieszczotliwie nazywano, miała blond włosy, które upinała w warkocz lub koronę, i niebieskie oczy. Ale nawet ten aryjski wygląd nie uchronił jej przed śmiercią. ,,Miała <<dobry wygląd>>, miała dokumenty, ale […] nie rysy twarzy, tylko wyraz decyduje o rozpoznaniu <<pochodzenia>>. Z tą bladością, przerażeniem w oczach, opuszczonymi kącikami ust nie mogła budzić wątpliwości: to był człowiek skazany na śmierć”[81].

Ta ostatnia Wigilia w 1943 roku była wyjątkowa i pamiętna dla Stefanii. Śpiewali kolędy przy akompaniamencie Heleny, dzieci wykonywały coś na kształt programu artystycznego, Joasia również, cieszyli się piękną, aż pod sufit wysoką choinką, oświetloną prawdziwymi świeczkami, dzieci trzymały w rączkach zimne ognie, biegali wszyscy po całym domu: trzymając się za ręce i robiąc wesołego węża. Jak spointowała Stefania:,,… było wspaniale i beztrosko”[82].

W niecałe trzy miesiące później… trzy z zasiadających do wspólnej gołąbkowskiej wigilii osób, już nie żyły: Helena i Joasia Ostrowskie oraz gospodarz domu Gabriel Kijkowski.

Gestapo interesowała wyłącznie działająca w konspiracji Zofia Kijkowska. ,,Hela z Joasią były przypadkową, uboczną zdobyczą”[83].

Wróćmy jednak do początku tych strasznych wydarzeń z wiosny 1944r.

17 marca 1944 r. do ogrodu Kijkowskich wkroczyło kilkunastu gestapowców. Kilku z nich zostało na zewnątrz, a ośmiu może dziewięciu, wdarło się do domu. Tu ponownie oddajmy głos samej Stefanii: ,,Jeden z gestapowców złapał mnie za ramię i pchnął pod ścianę. Folksdojcz […] wrzasnął: – Służąca? Instynktownie wczułam się w rolę idiotki. Jako idiotka uniosłam się ambicją: – Jaka służąca, nie jestem żadną służącą. Pomagam w gospodarstwie i przy dzieciach, żeby mi pozwolili tu pomieszkać. – Dlaczego chcesz tu mieszkać? – Bo w Warszawie stale łapanki i wywożą do Niemiec, a tu miał być spokój. Tak obiecywali, a teraz masz. Zadziałało! Gestapowiec uśmiał się z idiotki, która jemu skarży się na łapanki. Dołożyłam do sukcesu, kiedy odmówiłam pokazania kenkarty. Bo oni wezmą i nie oddadzą – zwierzyłam się tłumaczowi – i skąd ja wezmę nową? -Powiedz jej, że oddam – zaśmiewał się gestapowiec.[…] Uznano mnie za przygłupa, oddano kenkartę i kazano stanąć w kącie kuchni”[84].

Stefania swoim sprytem i inteligencją, a przede wszystkim pewnym rodzajem bezczelnej odwagi, zdołała ich przechytrzyć. Jerzy, który przyniósł akurat warzywa z pobliskich Mor, również zdołał się wybronić, przekonująco argumentując swoją obecność w tym miejscu.

A co z resztą mieszkańców?

Gabriela Kijowskiego i jego synów gestapo wciąż wypytywało o Zofię, która w domu bywała jedynie w niedziele. Przeszkolone na taką ewentualność dzieci, stale powtarzały, że mama ich opuściła na zawsze, w domu nie bywa wcale i pewnie nigdy już nie wróci.

Chłopcy również wypadli przekonywująco i gestapowiec ze zrozumieniem pozwolił nawet, by  Stefania ukroiła im porcje piernika z marchwi, który właśnie tego dnia upiekła.

Ale co z  Heleną i Joasią?

,,Drzwi otworzyły się. Dwóch wepchnęło Helę z Joasią. Do tej pory siedziały jak trusie w swoim pokoju, gdzie zastał je nalot gestapo, a ja z przerażeniem myślałam, co będzie, kiedy tamci je znajdą[…] Niestety moje obawy okazały się słuszne. Hela płakała i powtarzała w kółko:<<Nazywam się Irena Jabłońska, mam dokumenty>>. Miała <<dobry>> wygląd i <<dobre>> dokumenty, ale jej bladość i przerażenie w oczach nie budziły wątpliwości.  Joasia obejmowała ją kurczowo i omal nie upadła razem z nią, kiedy gestapowiec walił matkę po twarzy. Rozdzielili je. Joasię pchnęli w naszą stronę, Helę wyprowadzili.[…] Hela w korytarzyku. Spuchnięta, z zakrwawioną twarzą.- Ubierz małą- powiedział do mnie ten gruby. Skorzystałam z zamieszania i podając płaszczyk Joasi, przysunęłam się do Heli. – Nic o mnie nie wiecie, jestem sublokatorką…zdążyła szepnąć, zanim dostałam po mordzie. Zabrali je i odjechali ”[85] pisała Grodzieńska.

Przewieziono je na Pawiak i razem z  27. innymi kobietami  jeszcze tego samego dnia je zamordowano.

Jedyne co po nich pozostało, to życzliwa pamięć ludzka i wiersz Heleny, który Stefania znalazła w dniu ich aresztowania:

,,Moje dziecko jest takie maleńkie
Nie umie jeszcze czytać i  pisać,
Ale wie, co musi powiedzieć,
Kiedy ktoś ją o imię zapyta.
Ona skłamie, choć wie, to nieładnie.
I ten problem nurtuje ją skrycie…
Ale skłamie, bo będzie próbować
Ratować swe biedne życie”[86].

Córka Stefanii i Jerzego otrzymała swe pierwsze imię właśnie po małej Joasi Ostrowskiej, która zapadła w serce i pamięć, zaś drugie imię Zofia otrzymała na cześć swej matki chrzestnej – Zofii Kijkowskiej, która dała schronienie i  próbowała najdłużej, jak się dało, ocalić: Helenę, Joasię i naszą bohaterkę Stefanię…oraz wiele jeszcze innych osób.

 

Wersja losów Heleny Ostrowskiej według Jurandota:

,,Dowiedzieliśmy się, że zatrzymano na ulicy w Warszawie przyjaciółkę mojej żony, która występowała razem z nami w getcie. ,,Helena Ostrowska – ceniona śpiewaczka (sopran), koncertowała w getcie z Żydowską Orkiestrą Symfoniczną oraz występowała w teatrze Femina […]. Po co jej był ten piękny i wspaniały głos, przez wiele lat szkolony we Włoszech, ten głos, którym sprawiała, że nawet tam [w getcie przyp. red] słuchacze zapominali na chwilę o swojej tragicznej rzeczywistości. Mogła tym głosem dać jeszcze ludziom wiele radości – ale już im nie da. Zabrano ją prosto na Umschlaplatz[…]”[87].

Kiedy nadarzyła się okazja, wyskoczyła z pędzącego pociągu jadącego do Treblinki. Łotysz siedzący na jego dachu strzelał do niej, ale kilkukrotnie chybił. Jedynie kamień z nasypu uderzył ją w głowę, ale przeżyła. Najpierw ukrywała się w rowie, a potem przez trzy doby błąkała się po okolicznych łąkach i lasach. Pukała do drzwi różnych domów, ale jej podarta sukienka, krew sącząca się z rany na głowie oraz blizny na twarzy, zdradzały tak wiele z jej przeszłości, że ludzie bali się ją ukryć. Wreszcie jakiś chłop znalazł ją w lesie i razem z żoną troskliwie się nią zaopiekowali. Syn tych ludzi właśnie uciekł z niemieckiego obozu i mieli nadzieję, że za ich dobry uczynek, ktoś być może pomoże też  ich synowi.

Niestety choć rany fizyczne szybko się goiły, psychika Heleny osłabła, zaczęły się halucynacje. Wydawało jej  się, że słyszy, jak zbliżający się Niemcy wywołują ją po nazwisku. Dwukrotnie próbowała popełnić samobójstwo, raz podarła na sobie ubrania i robiąc z nich sznur, próbowała się powiesić, jednak sznur się zerwał. Następnie pięścią stłukła szybę i odłamkiem przecięła sobie żyły, a kilka kawałków szkła nawet połknęła. Dostała wówczas wysokiej gorączki, ale przeżyła. Kiedy wydobrzała trafiła właśnie do domu Kijkowskich w Gołąbkach.

Nie tylko losy Heleny okazały się tragiczne.,,[…] z blisko siedemdziesięciu osób zespołu artystycznego i personelu technicznego tego teatru[88] oprócz mojej żony i mnie przeżył tylko jeszcze jeden łódzki adwokat, który w czasie okupacji wraz ze swoim bratem  strategicznie bawił się w aktorstwo, jedna młoda aktorka […] oraz kierownik baletu Feminy i podobno jedna z tancerek. Poza tym piosenkarka Wiera Gran[89] […] i aktor Zygmunt Regro. Ale Regrę prześladowały nieustanne majaki, wydawało mu się, że jest ścigany przez gestapo, i wreszcie odebrał sobie życie, okaleczywszy się przedtem okrutnie, aby uniemożliwić prześladowcom udowodnienie mu żydostwa[90]– pisał Jurandot.

Powróćmy znów do wydarzeń z marca 1944 r.

Wprawdzie 17 marca gestapo zabrawszy Helenę i Joasię, pozostawiło pozostałych domowników w domu, jednak…nie na długo.

Raz jeszcze oddajmy głos samej Stefanii:,,[…] Gabriel nalegał, żebym zabrała dzieci, wyjechała i nie wracała, aż on osobiście da znać, że można. – Ja muszę zostać, nie mam pewności, czy Zosia wie – twierdził. – Jeśli wrócą i nikogo nie zastaną, to będzie jasne, że mieli rację. A tak – w razie czego będę tłumaczył, że dzieci były wystraszone i ty zabrałaś je do jakiejś swojej rodziny. Zabrałam dzieci i poszłam, zostawiając w progu uśmiechającego się do nas Archanioła[91][92].

Niestety nazajutrz znowu pojawiło się gestapo i pozostało w domu Kijkowskich aż przez dwa dni.

,,Niczego się nie dowiedzieli. Zanim opuścili dom, sprowadzili sąsiadów do zakopania zwłok skatowanego Gabriela”[93].

Z powstańczego biogramu Zofii dowiadujemy się, że ,,Gabriel Kijkowski, zmarł w efekcie brutalności gestapo, najprawdopodobniej na atak serca”[94].

Kim była Zofia Józefa Kijkowska (1905-1993)?

Otóż była to postać niezwykła, kobieta pochodząca z bardzo znanego arystokratycznego rodu Miłkowskich, o tradycjach patriotycznych sięgających wielu pokoleń. Wychowywana w Anglii i Francji, władająca doskonale trzema językami, pięknie grająca na fortepianie. Była córką sławnej artystki rzeźbiarki Hanny Pojawskiej (1872-1931) i inżyniera wodociągów i kanalizacji m. st. Warszawy, poległego w powstaniu warszawskim – Mieczysława Pojawskiego (1881-1944), a także siostrą plutonowego Jana Zygmunta Pojawskiego, który zginął pod Zambrowem we wrześniu 1939 r., jak również wnuczką sławnego pisarza Zygmunta Fortunata Miłkowskiego – piszącego i bardziej znanego pod pseudonimem Teodor Tomasz Jeż.

,,Zosia[…] była niedużą kobietą o szczęce Mussoliniego i oczach dziecka”[95] pisała Grodzieńska, podobno cytując Jarosyego, który panie ze sobą poznał.

W biografii Olgi Boznańskiej możemy przeczytać zarówno o Zofii jak i o jej matce Hannie: ,,Boznańska raczej nie portretowała polityków, lecz w jej kręgu spotykamy osoby związane więzami rodzinnymi z Narodową Demokracją. Na ostatniej wystawie prezentowany był portret Zofii Kijkowskiej, wnuczki Zygmunta Miłkowskiego. Matka portretowanej, córka Miłkowskiego, rzeźbiarka Hanna Pojawska była przyjaciółką artystki i parokrotnie była też przez nią portretowana”[96].

A czym zajmowała się Zofia w konspiracji?

Była w II Oddziale Informacyjno-Wywiadowczym Wydziału Wywiadu Ofensywnego ,,Stragan” – Referat „Zachód” (,,Lombard”) AK –  na Terenach Rzeszy, a w powstaniu warszawskim walczyła na Woli w 4. kompanii  ,,Watra” batalionu ,,Kiliński”, była również członkinią ,,Żegoty”.

Jej konspiracyjne pseudonimy to ,, Dąbrowska”, ,,Kamińska” i ,,Monika”.

Co działo się z Panią Zofią po wojnie, jakie były jej dalsze losy?

,,Po wojnie kolejno: sprzedawała na bazarze własnoręcznie zdobione biustonosze, była wróżką, sekretarką marszałka sejmu (kolegi z wojennej konspiracji), organizatorką widowni w Teatrze Syrena, a w końcu, aż do śmierci, prywatnie uczyła języków obcych”[97]– opisywała Grodzieńska.

Była bohaterką i do końca swoich dni przyjaciółką Jurandotów.

 

Wielcy dla i o Grodzieńskiej

Każdego z tych wielkich Ludzi dobrze znała, a z Brzechwą i jego żoną nawet się przyjaźniła.

 

Władysław Kopaliński:

,,Stefanii Grodzieńskiej, pani mojego serca – oddany autor Władysław Kopaliński. Nieskromnie doinformuję, że dedykacje w podobnym tonie mam, pardon- posiadam! – na wszystkich książkach tego autora”[98] pisała.

Jan Brzechwa

,,Że w żarcie sens się zdarza ważki,

Za dowód służy nam Stefania,

Która, jak lekkim skrzydłem ważki

Głębokie prawdy swe osłania –

Więc mówią o niej: humorystka.

Żart ma coś z figowego listka”[99].

 

Wojciech Młynarski

,,I tu właśnie, miłe Panie, mam pytanie,

Do jakiego trzeba zajrzeć Panteonu,

Gdzie, na której Muzy dworze

Można by odnaleźć wzorzec

Dowcipnego i mądrego felietonu?

Odpowiadam: wzorzec ten to damskie pióro,

Chociaż zda się, że to strefa raczej męska.

Lecz się chlubi tym ta strefa,

Że prym dzierży pani Stefa.

Dla mnie wzorzec felietonu to Grodzieńska!”[100]

A tak Stefania podsumowała samą siebie: ,,Okazało się, że jestem strasznie kochliwa: kochałam taniec, kochałam radio, kochałam teatr, a jeszcze dodatkowo kochałam ludzi. Z teatrem koniec. Z tańcem dawno koniec. Radio od dawna kocham sporadycznie […]. Ludzi kocham wybiórczo”[101].

Dodam tylko, że Grodzieńska kochała również górskie wędrówki i była wielką miłośniczką rozwiązywania krzyżówek, w czym niezmiennie towarzyszyły jej słowniki Kopalińskiego.

Stefania Grodzieńska była pierwszą damą polskiego humoru, humorystką, satyryczką, felietonistką, która przez całe życie zachwycała: talentem, uroda, klasą, subtelnością.

 

,,[…] Śmiech  jako pierwotny, naturalny instynkt każdego człowieka – jest najbardziej demokratyczny ze wszystkich ludzkich reakcji. Zarazem ma w sobie pokłady czegoś, co odsyła człowieka, jak dziecięca mowa, do formy sprzed kultury”[102]– czytamy w Posłowiu do książki Jurandota.

Pewnie dlatego Grodzieńska  pisała zawsze utwory o humorystycznej zabarwieniu, w tym przez wiele lat felietony do ,,Szpilek”, ,,Przekroju”, ,,Expressu Wieczornego i radia.

 

,,[…] brat […] Janki Ipohorskiej spoliczkował publicznie Antoniego Słonimskiego za felieton. To były czasy! Piszę felietony od ponad 60 lat i nikt mnie nie spoliczkował. Taka obojętność w narodzie. Albo takie felietony”[103]– pisała przewrotnie i humorystycznie Stefania.

 

Nawet gdy podupadała na zdrowiu, nigdy na duchu:

,,Przez całe życie byłam bardzo sprawna fizycznie, powiedziałabym nawet, że nieproporcjonalnie do wieku. Skończyło się to 22 sierpnia 1998 roku. Nie, nie próbowałam skakać o tyczce. Nie, nie malowałam sufitu, stojąc na drabinie. We własnej kuchni, szukając wieszaka do ściereczek, poślizgnęłam się i padłam na tylną część ciała.[…] Endoproteza jest wspaniałym wynalazkiem.[…] Żyję normalnym życiem, choć poznałam blaski i cienie niepełnosprawności’’[104] pisała w jednej ze swych książek Grodzieńska.

,,W ostatnich latach życia miała coraz większe problemy z chodzeniem, nie mogła też zostawać sama, zamieszkała więc wśród przyjaciół – w Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie”[105].

Stefania Grodzieńska zmarła 28 kwietnia 2010 roku w Konstancinie-Jeziornej.

Nie wiem, czy udało mi się dogonić wyobrażenia o ,,fachowej hienie”, ale ostatnie słowo niechaj należy do naszej Bohaterki: ,,Po mojej śmierci proszę nie zwracać się do dyletanta, który opowie, że ze wzruszeniem wspomina dzień, kiedy jako pięcioletniego chłopca mama zabrała go na mój jubileusz. Proszę zwrócić się do porządnej, fachowej hieny, która dobierze odpowiednią anegdotę[…] Co dodaje fachowy dziennikarz? Gościem państwa była Stefania Grodzieńska”[106].

 

 

[1] S. Grodzieńska, Już nic nie muszę, Łódź 2000, s.139

[2] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.112

[3] tamże, s.50

[4] S. Grodzieńska, Już nic nie muszę, Łódź 2000, s.140

[5] Tamże, s.147

[6] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.17

[7] tamże, s.191

[8] Tamże, s.192

[9] https://www.youtube.com/watch?v=4JKxnn9BcKU&t=800s

[10] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.158

[11] S. Grodzieńska, Już nic nie muszę, Łódź 2000, s.148

[12] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.126

[13] Białogwardzista – carski oficer, antybolszewik

[14] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.57

[15] Tamże, s.57

[16] tamże, s.13

[17] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.100-101

[18] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.40

[19] S. Grodzieńska, Już nic nie muszę, Łódź, s. 111

[20] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.13

[21]  S. Grodzieńska, Już nic nie muszę, Łódź, s. 150

[22] Tamże, s.151.

[23] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.215

[24] Tamże, s.46

[25]Tamże, s.46

[26] Aleksander Węgierko – aktor, reżyser i dyrektor teatru, w którym przez całe życie kochała się słynna Nina Andrycz  i jak głosi legenda do ostatnich dni na etażerce obok jej łóżka stało jego zdjęcie.

[27] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.9

[28] S. Grodzieńska, Nic już nie muszę, Łódź, s.152

 

[29] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.28

[30] Tamże,s.29-30

[31] Tamże, s. 33

[32] Tamże, s.33

[33] https://www.zw.com.pl/artykul/140436.html

[34] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.104

[35] Tamże, s. 49

[36] tamże, s.58

[37] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.24

[38] Tamże, s. 24

[39] S. Grodzieńska, Już nic nie muszę, Łódź,s.147, s.66

[40] S. Grodzieńska, Nie ma się z czego śmiać, Michałow- Grabina 2007, s.44

[41] Tamże, s.171

[42] S. Grodzieńska, Już nic nie muszę, Łódź,s.147, s.45

[43] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.171

[44] Tamże, s.171F

[45] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.109

[46] Tamże, 58-59.

[47] tamże, s.57

[48] S. Grodzieńska, Nic już nie muszę, s.55

[49] Tamże,s.56-57

[50] Tamże, 50

[51] Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.44

[52] S. Grodzieńska, Nic już nie muszę, Łódź 2000, s.88

[53] Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.225

[54] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.67

[55] Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.171-172

[56] Fryderyk Jarosy w czasie wojny ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem: Franciszek Nowaczek, stąd użycie tego imienia.

[57] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.130-131

[58] J. Jurandot, S. Grodzieńska, Miasto skazanych 2 lata w warszawskim getcie, Warszawa 2014, s.12

[59] Mieszczący się przy ul. Leszno 35  (obecnie al. Solidarności 115)

[60] Mieszczący się przy ul. ul. Rymarskiej 12

[61] J. Jurandot, S. Grodzieńska, Miasto skazanych 2 lata w warszawskim getcie, Warszawa 2014, s.62

[62] Tamże, s.71

[63] Tamże, s.79

[64] Tamże, s.84

[65] Tamże, s.84

[66] ,,Broadwayowski melodramat sądowy B. Veillera (ekranizowany w 1929r. i 1941r.) przedstawiający salę rozpraw, na której toczy się proces przeciwko tancerce rewiowej oskarżonej o zamordowanie kochanka milionera; aktorzy zwracają się do widowni jak do ławy przysięgłych”, s.100.

[67] J. Jurandot, S. Grodzieńska, Miasto skazanych 2 lata w warszawskim getcie, Warszawa 2014, s.100-101

[68] tamże, s.119

[69] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.35

[70] J. Jurandot, S. Grodzieńska, Miasto skazanych 2 lata w warszawski getcie, Warszawa 2014, s.142

[71]Tamże, s.163.

[72] Szymon Stock – ,,świetny automobilista, przed wojną zwycięzca wielu rajdów i konkursów, pracował w niemieckich warsztatach samochodowych […] jako szofer mechanik.[…] Był znakomitym fachowcem.” Zginął w getcie.

[73] J. Jurandot, S. Grodzieńska, Miasto skazanych 2 lata w warszawskim getcie, Warszawa 2014, s. 172

[74] Tamże, s. 172

[75] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.36

[76] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.67

[77] Tamże, s.69

[78] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.154

[79] Tamże, s.162

[80] Tamże, s.162

[81] Tamże, s.188

[82] Tamże, s.183

[83] Tamże, s.189.

[84] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.72

[85] tamże, s.73-74

[86] S. Grodzieńska, Urodził go ,,Niebieski Ptak”, Łódź 2000, s.166

[87] J. Jurandot, S. Grodzieńska, Miasto skazanych 2 lata w warszawskim getcie, Warszawa 2014, s.181

[88] Chodzi oczywiście o teatr Femina.

[89] W połowie 1941 roku w rewii „Szafa gra” występowała Wiera Gran, po wojnie oskarżana przez innego gettowego artystę Jonasa Turkowa o kolaborację z gestapo. W powojennej dokumentacji z procesu przed Sądem Obywatelskim znajduje się wypowiedź Jerzego Jurandota, który (podobnie jak Krystyna Żywulska, Izabela Czajka-Stachowicz czy Antoni Marianowicz) stwierdza, że zarzuty wobec Gran to „insynuacje i wyssane z palca brednie”.

[90] J. Jurandot, S. Grodzieńska, Miasto skazanych 2 lata w warszawskim getcie, Warszawa 2014, s.410

[91] Gabriel Kijkowski – przez żonę i przyjaciół bywał nazywany Archaniołem.

[92] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.74

[93] Tamże, s.74

[94] https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/zofia-kijkowska,20967.html

[95] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.68

[96] http://frondalux.pl/piotr-kopszak-uczennica-mistrzow-konserwatyzm-boznanskiej/

[97] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.68

[98]  Tamże, s.34

[99] tamże, okładka.

[100] https://encyklopediateatru.pl/artykuly/3978/jubileusz-stefanii-grodzienskiej

[101] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.138

[102] J. Jurandot, S. Grodzieńska, Miasto skazanych 2 lata w warszawskim getcie, Warszawa 2014, s.461

[103] S. Grodzieńska, Nie ma z czego się śmiać, Michałów- Grabina 2007, s.106

[104] S. Grodzieńska, Nic już nie muszę, Łódź, s. 97

[105] https://historia.uwazamrze.pl/artykul/1149388/krolowa-polskiej-satyry

[106] S. Grodzieńska, Nic już nie muszę, s.171

Skip to content