fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Spotkanie po latach…

Gdy po wygranym wyścigu kolarskim w Legnicy, w czerwcu 1960 roku, szedłem bieżnią stadionu do wyjścia, z naprzeciwka wybiegła jakaś dziewczyna, rozpostarła ramiona i zawołała:

-Jak się masz Jaśku?! Co za zbieg okoliczności, że właśnie tu cię spotykam!

To była Bogusia, jedna z zaprzyjaźnionych uczennic Liceum Felczerskiego. Koleżanka i sympatia z okresu nauki w technikum drogowym w Szczecinie, uczestniczka wspólnych wypraw kajakowych na jezioro Dąbie i partnerka z potańcówek w auli u felczerek. Po ukończeniu Liceum Felczerskiego w Szczecinie, pracowała w szpitalu w Legnicy.

-Nie wyjedziesz dzisiaj, nie puszczę cię! – wykrzyknęła.                       –Musisz zostać, powspominamy! Mieszkam u brata. Dom jest duży, więc znajdzie się dla ciebie miejsce. Możesz zatrzymać się nawet na kilka dni.

Zostałem.

Wspominaliśmy nasze spotkania z okresu szczecińskiego, kiedy łączyło mnie z Bogusią coś więcej niż przyjaźń.

W dniu kiedy się żegnaliśmy, Bogusia zapytała cicho:

-To kiedy się zobaczymy?

Nie odpowiedziałem. Mieszkałem wówczas kilkaset kilometrów od Legnicy.

            Od tamtego spotkania minęło pięć lat, legnicki dzień oddalił się tak bardzo, że zaczynałem o nim zapominać. Moje wspomnienia z tego spotkania stawały się coraz lżejsze, coraz bardziej mgliste, zupełnie nieważkie. Wszystko zwietrzało. Nie zostało prawie nic.

Zostało tylko to, co wypełnia każdy dzień człowieka.

Styczeń 1965 roku. Byłem wówczas na trzecim roku oficerskiej szkoły inżynieryjnej we Wrocławiu. Wczesnym rankiem wybrałem się do Biblioteki Uniwersyteckiej, aby napisać referat na seminarium z historii wojen i wojskowości. Nie było to łatwe zadanie. Wybór materiałów ogromny, geneza, narody, okresy wzlotów, okresy upadków, pisarze o dorobku wszechstronnie zanalizowanym, niezanalizowanym, nęcące badacza białe plamy.

Wysiadłem z tramwaju, przechodziłem przez plac obok kościoła garnizonowego pod wezwaniem świętej Elżbiety w pobliżu Rynku, na rogu ulic św. Mikołaja i Odrzańskiej zwolniłem kroku i podniosłem głowę, by spojrzeć na dwie stojące obok siebie kamieniczki: „Jasia” i ,,Małgosię”. Patrząc, widziałem w domkach dwie postaci trzymające się za ręce. Oba urocze budynki zespalała brama, zwieńczona wygiętym barokowym gzymsem z ornamentami podtrzymywanymi przez dwa amorki i flankowe kamienne wazony po obu stronach. Moją uwagę przykuł napis na ornamencie, głoszący: Mors Ianua Vitae – Śmierć bramą życia.

Mój szybki marsz do Biblioteki Uniwersyteckiej przy ulicy Szajnochy urozmaiciły różne spotkania: w okolicy sklepu monopolowego minąłem grupkę mężczyzn z kilkudniowym zarostem, stojących na lekko chwiejących się nogach, którzy prosili mnie o kilka złotych na piwo. Dawnego kolegę z lat szkolnych, asystenta na wydziale budownictwa lądowego Politechniki Wrocławskiej, spotkałem w pobliżu Piwnicy Świdnickiej. Staruszkę opierającą się o laskę, nucącą półgłosem jakąś piosenkę, przechodzącą na drugą stronę ulicy, ignorując pasy. Dostrzegłem jeszcze jednego znajomego na przystanku tramwajowym nieopodal ulicy Kiełbaśniczej.

I oto niedaleko biblioteki spotkałem dziewczynę, której żadną miarą nie miałem prawa spotkać, znalazła się tu przypadkowo. Żaden matematyk nie mógł przewidzieć, że będzie czekała na taksówkę dokładnie w tym czasie i w tym miejscu. Nie wiedziałem, gdzie wówczas mieszkała. Nie wiedziałem, ponieważ wiedzieć nie mogłem, a ona stała, jakby czekała na mnie, choć to nieprawda. Na każdego innego, z wyjątkiem mnie.

Zatrzymałem się jak wryty, zapominając, dokąd i po co tak pędziłem. To tu właśnie leciałem jak na skrzydłach, na ten zaśnieżony brzeg, na tę pustą plażę, gdzie czekała dziewczyna, której ślad utraciłem, wierzyłem jednak, że ją kiedyś odnajdę.

Ucieszyła się, przestraszyła, spochmurniała, nie starając się ukryć żadnego z tych uczuć. Kolejka była duża, taksówki podjeżdżały z rzadka, więc mogliśmy chwilę porozmawiać. Stała przede mną, mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć jej policzka ze śladami ładnie położonego makijażu. Nie śmiałem jednak tego zrobić. Patrzyliśmy tylko na siebie. Zamyśliłem się tęsknie.

Postać Bogusi stała mi w wyobraźni taka, jaką ją pożegnałem w Legnicy, w tym momencie ta chwila wróciła do pamięci, a dookoła był śnieg i śnieg, białe wały, góry śniegu. Budynki pokryte szarym tynkiem i drzewa oszronione szadzią mrozu. Całonocny śnieg pokrył stare brudy nieskalaną bielą. Białym dymem pyliły śnieżne grzbiety żywopłotów. Na nagich gałęziach kołysało się stado wron. Wiodły ze sobą gderliwy spór pełen wyrzutów: przygodna rodzina obieżyświatów, którym nigdzie się nie spieszy. Przydreptały dwie opatulone po czubek nosa staruszki. Chciały wsiąść do taksówki poza kolejką. Patrzyłem na nie z radością, w duchu przywołując jak najwięcej takich staruszek. Niech przyjdą, niech zajmą wszystkie samochody, niech ona się spóźni, niech zapomni, dokąd miała jechać. Ja przecież zapomniałem dokąd szedłem. Przestałem się spieszyć, stałem tylko, patrzyłem na nią i nadziwić się nie mogłem, że Bóg stworzył kogoś tak pięknego.

Staruszki zwinnie wtłoczyły się do taksówki, do następnej wsiadła zsiniała z zimna zakonnica, i kolejka wyraźnie się skurczyła.

Wpatrywałem się w twarz Bogusi i powoli przypominałem sobie, dokąd szedłem, a gdy mnie o to zagadnęła, odpowiedziałem wesoło:

-Jeżeli sądzisz, że łatwo być podchorążym, to się mylisz, moja kochana. To bardzo trudne i pracowite zajęcie.

 -Jestem pewna, że dajesz sobie świetnie radę, znam cię trochę.
Uśmiechnęła się i lekko zaczerwieniła. Pamiętałem dobrze, jak potrafiła się czerwienić, przekręcając filuternie głowę.

-Mama zadowolona? – zapytała, odchrząknąwszy. Pomyślała więc i o mojej mamie, lubiła ją, i mama też ją lubiła.

Kolejka malała coraz bardziej, Bogusia była już na trzecim miejscu.

-No cóż  powiedziała, również spojrzawszy na kolejkę. – Jeżeli się nie spieszysz…

Mógłbym stać tu do samego wieczora. Odchyliłem jednak rękaw płaszcza i złapałem za zegarek takim gestem, jakim ludzie łapią się za głowę.

-Spieszysz się, jak zwykle – uśmiechnęła się z lekka. Marudziłem jeszcze chwilę, poprawiając rękaw. To nie ja się spieszyłem, lecz on.

No – rzekłem do niej w duchu – daję ci szansę. Zabierz mnie ze sobą. To będzie jedynie słuszna rzecz, wszystko inne nie ma sensu, to jest jedyny wariant.

-Tak. Spieszę się. Idę do biblioteki – powiedziałem na głos. – Zwykle siedzę tam i pracuję. Dziś muszę przygotować coś bardzo ważnego. Bo pojutrze mam seminarium.

Czas uciekał. Pośród tej pochmurnej pogody i śniegu trzeba się było pożegnać. Ale, nie wiedzieliśmy jak.

Nadeszła kolej Bogusi, ale przytrzymałem ją za rękaw i taksówka odjechała. Teraz już wszystkie samochody podjeżdżały dla niej.

Stalowo ciemne, nisko zawieszone chmury zaczęły się rozpraszać, przechodzić w jasność i biały śnieg. Ona z pewnością musiała już jechać. Nie pytałem dokąd i po co. Miałem prawo do niewiedzy.

-Muszę już iść. Wsiadaj, to cię podrzucę – zaproponowałem, uśmiechając się bohatersko. Ale nic z tego. Ona też, z tym swoim szczególnym uśmiechem, powiedziała:

-Ja cię podwiozę. Psia pogoda… – wzdrygnęła się.

-A ja taką lubię.

Usiedliśmy na tylnym siedzeniu, z daleka od siebie i tak dojechaliśmy do biblioteki, a tam znów się pożegnaliśmy, z tak niezwykłą swobodą, jakbyśmy ćwiczyli te pożegnania.

-Spotkajmy się dzisiaj! – zawołałem lekkim tonem, wyskakując w rozmiękły śnieg na chodniku. – Na Świdnickiej, obok „Centralnej”!

-Na pewno będę, o szesnastej – odpowiedziała.

Kilkanaście minut po umówionej godzinie pojawiła się, uśmiechnięta. Wzięła mnie pod ramię. Ruszyliśmy przed siebie. Zanim doszliśmy do restauracji, nie miałem ochoty brać czegokolwiek do ust. Ale zapachy unoszące się z kuchni sprawiły, że wkrótce zmieniłem decyzję.

– Spotkanie po latach odbędzie się na moje konto – powiedziała Bogusia, gdy usiedliśmy przy małym stoliku dla dwóch osób. Wyglądała prześlicznie. Na szyi miała zawiązaną czerwoną apaszkę z broszką złotego koloru. Apaszka pasowała do szminki, a usta wydawały się bardziej błyszczące niż zwykle. Kremowe bolerko, brązowa skórzana torba na ramieniu, wyblakłe niebieskie dżinsy i ładne praktyczne kozaczki.

Wręczono nam karty dań, które wielkością dorównywały blatowi stołu, a ona, nawet nie spojrzawszy na menu, zamówiła dwa koktajle.

– Mam zamówić dania? – zapytała. Skinąłem głową. Rzęsy miała gęste, ale niedługie. Próbowałem dojść czy farbowała włosy, czy był to jej kolor naturalny? Chłonąłem ją wzrokiem. Przez pełną minutę głowę miała schowaną za menu, a ja rozglądałem się dookoła po gościach, zajmujących wszystkie pozostałe stoliki.

W końcu odłożyła menu.

– Czy zjemy jakieś danie mięsne? – zapytała.

-Tak.

Zjawił się kelner z notesem i długopisem w gotowości. W wydaniu Bogusi zamawianie posiłku, wymagało długiego mówienia. Dużo było dyskutowania, cofania się, zmian i spojrzeń w moją stronę, zarówno ze strony Bogusi, jak i kelnera; raz nawet konspiracyjny uśmiech. Kelner skłonił się w końcu i wycofał z przesadną galanterią, zabierając menu. Podeszła nowa kelnerka z dwiema szklankami kiru.

– Za spotkanie! – powiedziała Bogusia, unosząc swój koktajl.

– Za spotkanie – odpowiedziałem.

Popiłem, wyraziłem uznanie i odstawiłem szklankę. Wtedy, dzięki łaskawości pierwszego kelnera, zjawił się koszyk z chlebem. Podał również coś skwierczącego na dwóch talerzach był to płonący ragout wołowy z pieczarkami. Goście dookoła spoglądali ciekawsko i bezwstydnie w stronę tego odgłosu, a potem wymieniali uwagi o jakości dania. Kiedy znad talerza spojrzałem na Bogusię, ona przyglądała mi się zza wysokiej szklanki.

-To ty Bogusiu? Naprawdę ty? Wiedziałem, że wyjechałaś z Legnicy, napisałem do ciebie list, ale przyszedł zwrot z adnotacją, że adresat nieznany. Zniknęłaś mi, choć byłem pewny, że to niemożliwe.

Aha, jeszcze dwa lata po tamtym spotkania uprawiałem kolarstwo, no i teraz od trzech lat uczę się tu we Wrocławiu. We wrześniu, jak dobrze pójdzie, promocja i pierwsze gwiazdki oficerskie.

– Czy ty Jasiu pamiętasz, jaki dziś dzień? Specjalnego znaczenia to nie ma, ale bądź co bądź… w takim razie, później powiem. Człowiek ma swoje słabostki i tak przyjemnie dostawać prezenty. Tak się cieszę, że cię spotkałam, i w dodatku… – gdzie? W centrum miasta, gdzie przechodzi tysiące ludzi. To śmieszne, nieludzko banalne. Ale najpierw wyjaśnijmy, ile czasu mamy do dyspozycji. Bo widzisz, dziś wypada dzień moich imienin. Oczywiście to fakt bez znaczenia i nikogo na świecie nie obchodzi. Ale ten zbieg okoliczności, że właśnie dziś cię spotkałam… Moi przyjaciele, jak również moi wrogowie, nazywają mnie szczęściarą.

Mówiła, a ja słuchałem bez słowa.

– Zaczyna mi się nie podobać to twoje milczenie – powiedziała nagle. Zapraszam cię do siebie, będzie jeszcze kilka osób. Uczcimy moje imieniny. Mieszkam niedaleko, na Odrzańskiej. – Idziemy.  Wskazała ręką wyjście.

Padał śnieg, i kiedy otworzyliśmy frontowe drzwi, kłęby powietrza wpadły do wnętrza, migocąc niby supełkami, dużymi i małymi płatkami śniegu.

Dopiero teraz, znalazłszy się na oświetlonej ulicy, rozejrzałem się wokół siebie. Był wieczór. Trzaskający mróz. Chodniki pokrywał czarny lód, gruby jak denka potłuczonych butelek od piwa. Oddychanie sprawiało ból. Powietrze było pełne szarego szronu i zdawało się, że ten szron łaskocze i kłuje swą kosmatą szczeciną zupełnie tak, jak drapiący i wchodzący Bogusi w usta, kożuszek jej oblodzonego kołnierza. Z oparów mgły wyłaniały się drzwi mijanych kawiarni, sklepowych wystaw i zmarznięte twarze przechodniów. Ulicami wolno przejeżdżały samochody i stada tramwajów w lodowych sopelkach.

Z ulicy Świdnickiej weszliśmy na Rynek, owiany subtelną tajemniczością magicznych zakątków, gdzie w załamujących się smugach światła, płynących z ulicznych latarń, widoczne były niezliczone płatki śniegu, które długo i przeciągle wirowały, nim opadły na ziemię i legły srebrnym puszystym puchem w nierównościach ulicy.

Uwagę zwracał wspaniały Ratusz, odzwierciedlający swój gotycki styl, mieszczący się w samym sercu Rynku, ozdobiony zegarem astronomicznym z jedną wskazówką i słońcem w centrum tarczy. Obok pomnik Aleksandra Fredry.

Okna kamieniczek wokół Rynku, pokryte grubą warstwą lodu, złociły się i migotały barwami tęczy, rzucając kolorową poświatę na ziemię. Z wnętrza mieszkań przesuwały się barwne odblaski zapalonych choinek.

          O wyznaczonej porze zaczęli się schodzić goście. Przybył brat Bogusi z żoną, jeszcze dwa małżeństwa i kilkoro pań i panów– znajomych Bogusi z pracy.

Z przedpokoju przez otwarte drzwi widać było rozświetloną choinkę, ustawioną w pokoju jadalnym, i nakryty stół, długi jak zaśnieżona droga. Oślepiająco migotało światło w kryształowych karafeczkach z nalewkami: czarna-porzeczkowa i zielona z jakimś zielem, chyba żubrówka. Przyciągały wzrok małe półmiski z zakąskami i efektownie podana pieczona kaczka, nadziewana jabłkami. Wszystko to pobudzało apetyt. Aby więc nie odwlekać upragnionej chwili pokosztowania tych specjałów, wszyscy pospiesznie zasiedli do stołu. Bogusia zachęcała do jedzenia. Napełniono kieliszki.

-No Bogusiu! Twoje zdrowie! wzniósł toast brat.

– Za przyjaźń! – dorzuciłem zaraz.

Nalewka była znakomita. Na przekąskę rydzyki też świetne, zwłaszcza te solone, podane w formie sałatki, z gęsto posiekaną cebulą i smażone na topionym maśle.

Goście pili i jedli ze smakiem. Bogusia zaraz przyniosła szynkę wieprzową: peklowaną i pieczoną, jakimś całkiem nieznanym mi sposobem. Także bigos znakomity, pełen wszelkich mięsiw, kiełbas, ostrych przypraw.

Obok buchającej ciepłem choinki, opasanej kilkoma rzędami migotliwych światełek, do muzyki z płyt, szeleszcząc sukniami, wirowały taneczne pary. Tańczyłem z Bogusią tango, wciąż zwalniając i ścieśniając obroty aż do ledwie dostrzegalnego dreptania w miejscu, które nie było już tangiem, lecz tylko jego zamierającym echem. Zmęczeni na chwilę przestawali tańczyć, pospiesznie i chciwie łykali zimny sok lub kompot, i zaledwie odstawiwszy szklankę na tacę, znów ruszali w tany.

Po kilku godzinach goście pożegnali się i rozjechali do domów.

Usiedliśmy na kanapie przy małym bocznym stoliku.

-Znów jesteśmy we dwoje u ciebie w mieszkaniu – zauważyłem.Tyle że w innym mieście.

-Pomiędzy tamtym mieszkaniem w Legnicy, a tym, legło ponad pięć lat. Zdążyłeś chyba wymazać z pamięci wiele zdarzeń, które nas łączyły. Mruknęła pod nosem, że chyba jest mi już obca.

Powinienem pewnie dostosować się do tego lekkiego tonu, tymczasem milczałem i słuchałem.

Bogusia opowiadała, co wydarzyło się w jej życiu w tym okresie, jakie nastąpiły zmiany, co je spowodowało. Wspominała czasy szczecińskie.

-A pamiętasz naszą wyprawę nad Jezioro Szmaragdowe? Był koniec czerwca 58 roku. Na wysokim brzegu jeziora byliśmy tylko my. Przedpołudniowe słońce gorącymi promieniami opalało nasze ciała. Po obu stronach jeziora ciągnęły się jasnozielone mokre od rosy trawy, nieporuszane najmniejszym powiewem. Przejrzysty opar wisiał nad szmaragdową taflą jeziora, zapowiadając bezwietrzny, upalny dzień, w górze trzepotały się skowronki. Poza tym cisza niemal absolutna i spokój panowały dookoła, a my snuliśmy nasze plany, marzenia, oczekiwania. Ach! – To już tylko wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia…

Nalewała żubrówki, pokroiła pachnącą polędwicę domowej roboty

-No to za co wypijemy? – spytała wesołym, serdecznym głosem.

Tak samo zapytywała wówczas w Legnicy. I ton i zdanie identyczne pomyślałem.

Ten głos brzmiał dla mego ucha tak, jakbym przez całe życie tylko jego słuchał i na niego czekał. Ten głos zbijał mnie z tropu, należał do kogoś bardzo bliskiego.

-Najlepsze życzenia w dniu imienin! – zdecydowałem się wreszcie. W Szczecinie i potem w Legnicy byłaś swobodnym stworzeniem, a dziś nic nie rozumiem. Ale zrozumiem – roześmiałem się i wypiłem swoją żubrówkę.

            Od tamtego dnia zawiązała się na powrót między nami przyjaźń, ale tylko przyjaźń. Wspólne spotkania, wyjścia do kina, teatru, na dancing.

Dzisiaj kiedy, po latach, wspominam tamten czas, widzę jak na dłoni, kamienny mostek przy Arkońskiej w Szczecinie, przy którym Bogusia zawierza mi swą tajemnicę, a ja poprzysięgam nigdy jej nie zdradzić. Wszystkie tajemnice gromadzące się w jej duszy między siódmym a dwudziestym drugim rokiem życia, powierzyła mnie, a ja ich strzegłem, porządkowałem, omiatałem z kurzu, przeliczałem i chowałem z powrotem. Wszystko o czym zapomniała, co poniechała, wyrzuciła, zachowało się we mnie z jakże bolesną myślą, że już nigdy jej się to nie przyda. Tylko we mnie, póki mego życia starczy, będzie chronione, potem oczywiście przepadnie, a szkoda, bowiem tajemnice te zawierały ciekawe zdarzenia, odkryte przed laty na tamtym mostku, gdzie najczęściej wiedliśmy długie rozmowy, a potem na Wałach Chrobrego, nad Jeziorem Szmaragdowym i we Wrocławiu, a także na spacerach po Ostrowie Tumskim i w kawiarni Bachus na Rynku Głównym Starego Miasta. Wszędzie zresztą, gdzie wspólnie odkrywaliśmy świat – chłopiec i dziewczyna pozostawieni sobie, wolni i szczęśliwi w obrazie świata, który jawił się przed nami, było dużo dobra.  Choć było też i zło, które  nasze bystre oczy dostrzegały. Cieszyliśmy się jednak z życia i ze wszystkiego, co nas cieszyć powinno. Z książek,  biletów do kina i opery, z kaprysów pogody, z tego, że możemy pół godziny posiedzieć u Bogusi w domu bez świadków i patrzeć na siebie, tak jak patrzy dwoje ludzi, gdy znajdą się sam na sam. Tak, była w tym wszystkim harmonia i przejrzystość, chaos zaczął się później, gdy po skończonym balu promocyjnym, przeszliśmy od obserwacji życia do udziału w nim.

Wtedy dwoje ludzi, idących dotychczas tak zgodnie w jedną stronę, zaczęło nagle się miotać. Gmatwali wszystko, robili sobie na złość, a zostawszy sam na sam, nie patrzyli już na siebie.

Nie wytrwaliśmy, bo nie baliśmy się niczego, a należało się bać. Rozstaliśmy się, bo była to rzecz niemożliwa, i oto niemożliwość stała się faktem…

            A jednak tak już zostanie. Zawsze będę wspominał Bogusię miłą, spokojną dziewczynę o piwnych oczach. Nie zawiodłem się na niej, ani ona nie zawiodła się na mnie.

Skip to content