fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Robinsonowie

,, Żegnaj mi szczęście,
Mój cudny śnie
Serce rozbitkiem jest
Na morzu łez”

Poznałam wielu życiowych rozbitków. Takich potarganych, potarmoszonych, przykurzonych, zranionych odłamkami tłuczonego szczęścia, zatrzymanych w biegu ku przyszłości, zatrzymanych w czasie, zastygłych jak chabry w żywicy naznaczonej cierpieniem, przygniecionych nadmiarem ciężaru, wyrzuconych na brzeg rozpaczy bez mapy, bez planu, bez sternika. Z zadyszką niemocy, żyjących w cieniu tragedii, jaka ich dożywotnio oplotła.

Irinka była piękną kobietą emanującą dobrem, empatią, ciepłem. Kochała zwierzęta i ludzi, i o ile te pierwsze zwykle odwzajemniały jej swe uczucia, o tyle z ludźmi bywało różnie. Irinka była też niezwykle uzdolniona plastycznie: pięknie rysowała, malowała, ozdabiała stare skrzynie, kufry i puzderka, nadając im nowe życia. Jej samej także przydałoby się takie rozpocząć, ale los jak to on, wydziwiał rzucając kłody pod nogi i udaremniając poprawę bytu nawet tym, którzy naprawdę solidnie na nią zasługują.

Irinka gotowała ogromne ilości jedzenia i piekła niezliczoną ilość ciast, by dzielić się tymi specjałami z ludźmi, często ledwo co poznanymi, którzy miast doceniać, naśmiewali się z jej wrażliwości i wytykali nieumiejętność właściwego gospodarowania. Troglodyci nie rozumieli, że Irinka potrzebuje ludzi jak tlenu, że tylko mówi, iż nagotowała za dużo, by móc się tym dzielić. To taka zasłona dymna, alibi dla nieposkromionej dobroci. Swoją drogą, co za czasy mamy, by szlachetność wymagała usprawiedliwiania.

Irinka miała ciężkie dzieciństwo, utalentowana, nadwrażliwa, z sercem na dłoni, ciągle była deptana i tłamszona, miała twardą, skupioną na sobie matkę i jeszcze surowszego, z żołnierskim drylem zamiast serca, ojczyma. Pasowała do tej nowej rodziny jak pięść do nosa. Kiedy skończyła szkołę, zaczęła zarabiać, opuściła rodzinny dom i wyszła za mąż za ukochanego mężczyznę, najpiękniejszego jakiego w życiu widziała, co podkreślała jeszcze wiele lat później. I wydawało się, że los się wreszcie do niej uśmiechnął. Był to jednak uśmiech o szyderczym zabarwieniu. Już jakoś mniej więcej rok po ślubie mąż zaczął odczuwać ogólne osłabienie i miał kłopoty z chodzeniem. Młody, zdrowy, wysportowany chłopak nagle niemal z dnia na dzień zapadł na jakąś tajemniczą, do końca niezdiagnozowaną chorobę, która przykuła go do łóżka na siedemnaście długich lat, co w jego przypadku okazało się dożywociem. Zakochana do szaleństwa Irinka  przez cały ten czas wiernie i z oddaniem opiekowała się mężem. A zrobić przy nim,  jak mówiła, trzeba było niemal wszystko. I nawet jak się kogoś bezgranicznie kocha, bywa ciężko.

Przestała pracować, utraciła kontakt z koleżankami i znajomymi. Stała się właściwie zakładnikiem własnej miłości i więźniem własnego mieszkania, a przy tym pielęgniarką i jedyną stałą opiekunką męża.

Po śmierci Tomka Irinka związała się z jego lekarzem prowadzącym, wydawało jej się, że on najlepiej zna jej sytuację, nie miała przecież żadnych innych znajomych, a potrzebowała wsparcia i pomocy w tym trudnym czasie. Lekarz był jednak znacznie starszy od Irinki i po kilku latach, gdy ona wkraczała w wiek rozkwitu kobiecości, on był już szurającym kapciami staruszkiem. W dodatku swoje mieszkanie i klinikę przepisał na synów, po czym sam wygodnie ulokował się u Irinki, która znów, jak niemal przez całe swoje życie, opiekuje się kimś słabszym. Teraz wprawdzie wyszła do ludzi, podjęła pracę zawodową, chodzi czasem do kina, ale i tak każdego dnia biegnie do domu, by zrobić Władziowi obiad lub przynajmniej kanapkę, do czego sam zainteresowany jakoś się nie kwapi.

Irinka zaopiekowała się także niechodzącym po udarze ojczymem, choć ten  nigdy (do końca swoich dni) nie tylko nie okazał jej serca; ale jeszcze wydziedziczył, rzucając fałszywe oskarżenia. Kiedy był w szpitalu i zbliżały się święta Bożego Narodzenia, zadzwoniła do Irinki jakaś kobieta, twierdząc, że starszy pan, co miesiąc wysyłał jej przelew, a tym razem tego nie zrobił i ona zupełnie teraz nie wie, jak przeżyje te święta. Kobieta była bardzo natarczywa, nieuprzejma i roszczeniowa, więc każdy inny człowiek odłożyłby słuchawkę i zapomniał o tym zdarzeniu; ale nie Irinka, ona po prostu wzięła od pani numer konta i zrobiła przelew z własnego.

Irinka często biegła do pracy z rozwianym włosem, spóźniona, bo jak zwykle trzeba było po drodze nakarmić bezpańskie koty. To człowiek, który nie jest w stanie przejść obok nieszczęścia obojętnie. Opiekuje się całym światem. A czy świat…Czy ktoś kiedyś zaopiekuje się Irinką? Czy już zawsze tylko ona będzie nadskakiwać, dogadzać, troszczyć się?

Irinkę poznałam w pracy, gdy ostrzegła mnie przed niecnym spiskiem wymierzonym we mnie właściwie bez powodu, ot tylko dlatego, że byłam wtedy nowa. Zamknęła się ze mną w archiwum, zaufała swojej intuicji, że nie pisnę słowa, i powiedziała, że nie godzi się na niegodziwość. Ot cała Irinka. Kwintesencja dobra zamknięta w kobiecym ciele.

    Pana profesora Gmyrka poznałam na zjeździe literatów. Miotał się nieporadnie próbując znaleźć właściwą aulę, i utrzymać naręcza papierów niczym bujnego kwiecia, które jakby na przekór powadze chwili, postanowiły runąć na podłogę i ośmieszyć prelegenta.

Odkąd owdowiał z niczym sobie nie radził, żona ogarniała życie za siebie i za niego. Gmyrek poznał ją na studiach, byli nawet na  tym samym wydziale, zapewne od tego czasu przyzwyczaił się, że  w domu samo się wszystko jakoś kręci: samo gotuje, pierze, prasuje. Ot taka samonapędzająca się maszyna.

Z dobrze skrojonych i dobranych garniturów przerzucił się na ubrania z second handów, i nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby nie to, że kupował je w przypadkowych rozmiarach i wzorach.

Wszystkie przyziemne sprawy przytłaczały go bolączką i przyprawiały o ból zębów. Poważny autorytet z głową w chmurach, zatopiony w bibliotecznym kurzu, oderwany zupełnie od tego, co tu i teraz.

Nawet próbował coś sobie zorganizować, ale robił to tak nieudolnie, i z tak dużą dozą dziecięcej naiwności, że starania wzięcia byka za rogi sprawiły, iż byk ugrzązł diabli wiedzą, gdzie i po co.

Choć, jak to się kolokwialnie mówi: nie śmierdział groszem, wykupił obiady w trzech miejscach: na stołówce domu opieki usytułowanym w pobliżu jego domu, w stołówce bursy szkolnej, w której kilkorgu uczniom udzielał korepetycji, oraz w jakiejś szkole na drugim końcu miasta, bo słyszał od znajomych, że tam tanio i smacznie. Niestety nie sprawdziwszy uprzednio godzin wydawania posiłków, w żadnym z tych miejsc nie zdążył ich otrzymać nawet na wynos, więc codziennie chodził głodny. 

Profesor zaprosił mnie kiedyś wraz z kilkoma jeszcze innymi osobami na kawę do domu, gdzie wisiały w oknach od kilku lat (najpewniej od czasu śmierci żony) nieprane firanki. Dom wybitnego profesora wyglądał trochę jak nora lub melina. Dominował nad nim zapach kociej karmy, kuwety i kurzu.

Ten skądinąd bardzo lubiany przez młodzież profesor, zdumiewająco silnie nie potrafił brać się z życiem za barki. Skarżył się kiedyś, że ukradziono mu pranie ze sznurka przed blokiem, ale znając jego roztargnienie wcale nie mam pewności, czy powiesił je na sznurku przed własnym blokiem, ani czy  było to rzeczywiście w jego mieście.

W gruncie rzeczy był dobrym człowiekiem, lecz z upośledzonym genem praktycyzmu. Wielu uczniom chętnie udzielał bezpłatnych korepetycji, byle tylko mogli przystąpić do matury. Prowadził też kółko teatralne. Młodzież się do niego garnęła.

Podobnie jak Irinka, Profesor miał surowego ojczyma, i podobnie jak to miało miejsce w jej przypadku, za nadanie swojego nazwiska, obaj ojczymowie oczekiwali od pasierbów skrajnej wdzięczności, posłuszeństwa i dożywotniej opieki… I o dziwo każdy z nich otrzymał to, czego oczekiwał, choć sprawą dyskusyjną pozostaje, czy na to zasługiwali.

Profesor był synem ukrywającego się na wsi po wojnie akowca, ojca nigdy nie poznał, nie wie nawet, jak się naprawdę nazywał, bowiem mama albo sama tego nazwiska nie znała, albo też nie chciała mu tego wyjawić.

Próbował prowadzić młodych właściwą drogą, pisał książki, reżyserował przedstawienia, nie wiedział tylko jednego, jak samodzielnie iść przez życie.

    Basia była młodą, zaradną studentką, która o wszystko w życiu musiała zabiegać sama. Gdy zmarła jej mama, miała zaledwie dwanaście lat, a gdy ojciec ponownie się ożenił- czternaście. Była kurczątkiem, które dopiero wkraczało w świat, gdy zabrakło jej kobiecego wzorca, miłości i opieki. Wszystkie panny i wdowy w miasteczku zabiegały o względy Basinego taty- młodego, przystojnego wdowca, a on wybrał, jakby wbrew logice, z sobie tylko znanych powodów, jak to określiła Basia: ,,najstarszą, najbrzydszą i najbardziej zgorzkniałą”. Biła Basię za to, że ta nie chciała do niej mówić: ,,mamo”, wyznaczała półki w lodówce i łazience, z których dziewczynie wolno było korzystać, pod warunkiem jednak, że  sama sobie coś kupiła i na nich położyła. Już będąc nastolatką Basia musiała samodzielnie zadbać o swój byt, pamiętać o tym, by kupić sobie jedzenie i środki higieniczne. Aż w końcu zaczęto Basi zabierać nawet tę rentę po matce. Wtedy się zbuntowała, obdzwoniła różne szkoły z internatem, aż wreszcie wybrała jedną z nich. Nie szczędziła wysiłków, czasem jadła chleb ze łzami, bo nie na wiele więcej było ją stać, ale skończyła studia, założyła rodzinę, prowadzi znaną szkołę tańca, dobrze sobie radzi. Warto było zawalczyć o siebie.

   Pan doktor Wiktorowicz był wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie, cenionym nie tylko w Polsce, ale i na Zachodzie. Jego pacjentami było wielu Polaków mieszkających za granicą, którzy przyjeżdżali do kraju specjalnie na wizytę u niego. A na tę trzeba było czekać nawet po dwa- trzy lata. W parze z jego wybitnymi osiągnięciami naukowymi szła praktyka, a to z kolei zaprocentowało zamożnością. Doktor miał piękne domy, najnowsze samochody, spędzał wakacje w najbardziej egzotycznych miejscach świata- i to widzieli ludzie. Nie każdy jednak miał świadomość, że pan doktor prowadził bloga, na którym opisywał swoje początkowo i długo… niełatwe życie. W dzieciństwie zmarła mu matka, a ojciec pewnego dnia zamknął przed nim drzwi i wymienił zamki. Nigdy właściwie nie znalazł odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Była zima, nie miał kurtki, był głodny- koledzy z klasy dzielili się z nim kanapkami. Zamieszkał w bursie szkolnej, potem w akademiku. Skończył medycynę i nawet ku własnemu zaskoczeniu, okazał się arcymistrzem swojego fachu.

Zawsze wierzył w ludzi i w to, że wartością jest wyciąganie do nich  pomocnej  dłoni. Zatrudniał bezdomnego, wspierał wiele instytucji charytatywnych, a przede wszystkim niósł przesłanie, by wierzyć w siebie i swoje marzenia, bo nawet jeśli droga jest trudna, ciernista i wyboista, to wreszcie doprowadzi do wybranego celu, jeśli tylko naprawdę mocno się do niego dąży.

   Beatę poznałam służbowo, miałam o niej strzępy informacji, więc wiedziałam, że jest osobą niepełnosprawną. Gdy otworzyłam drzwi i przekroczyła próg mojego biura, pomyślałam, że musiała zajść jakaś pomyłka, że pojawiła się całkiem inna osoba. Oczom moim ukazała się bowiem: młoda, oszałamiająco piękna dziewczyna, z burzą czarnych loków, promiennym uśmiechem i energią, która byłaby w stanie uruchomić bombę atomową. Dopiero z rozmowy dowiedziałam się, że jako nastolatka straciła obie nogi w wypadku kolejowym, na skutek czego nosi protezy. Beata była nie tylko ładna, ale też bardzo ambitna i szalenie niezależna. Gdy już się lepiej poznałyśmy, opowiadała mi, że po jej wypadku, rodzice (oczywiście w dobrej wierze, ale…) nie pozwalali jej się usamodzielnić. Gdy chciała się napić i próbowała sięgnąć szklankę z suszarki, rodzice prześcigali się w tym, by podać ją jedynaczce. Mieli jak najlepsze zamiary, ale była to jednak niedźwiedzia przysługa, a i czym jest wybrukowane piekło, bez wizyty w nim, dobrze wiemy.  Pewnego dnia Beata zadzwoniła do wszystkich szkół z internatem, które przyjmowały osoby z niepełnosprawnością. Wybrała tę najbardziej oddaloną od domu. Wsiadała do PKS-u czołgając się na pupie stopień po stopniu, ale nikomu nie pozwoliła odebrać sobie poczucia: bycia panią swego losu. Rodzice przyjeżdżając w odwiedziny, zobaczyli tę szkołę po raz pierwszy. To co ich przywitało, to odpadające tynki, pordzewiałe krany i grzyb na ścianach; chcieli więc koniecznie zabrać stamtąd Beatę, ale ta znów postawiła na swoim. Skończyła tę szkołę, a potem jeszcze studia na kolejnym, znów bardzo odległym krańcu Polski. Ma pracę i mieszka tam gdzie chce, zwykle wybiera najpiękniejsze zakątki i radzi sobie znacznie lepiej niż wielu zdrowych i w pełni sprawnych ludzi. 

By to się udało, w człowieku musi być jednak apetyt na życie i poczucie, że zawsze warto.

Skip to content