Do przejścia dla pieszych są 2 kilometry – powiedział. Złapał mnie za rękę, spojrzał w prawo i w lewo, po czym raz jeszcze w prawo, i poprowadził przez ruchliwą, czteropasmową jezdnię. Samochody trąbiły, niektóre nawet próbowały nas zatrzymać, ale on, mały i lekko zgarbiony, ciągnął mnie z całej siły. Był zdeterminowany, by zrobić to pośpiesznie, ale widać było, że nie ma już sił i jest powolniejszy. Coś mówił pod nosem po hebrajsku, ale nie rozumiałam co, kierowcy też tego nie słyszeli, lecz on wierzył, że jego mowa czyniąc cuda, zatrzyma cały uliczny ruch.
Kierowcy nas przepuszczali. Niektórzy trąbili głośno, klaksony stawały się coraz bardziej naburmuszone i gniewne, ale on ze stoickim spokojem przemierzał dalej jezdnię. W jednej dłoni ściskał moją dłoń, a drugą uniósł wyżej na znak stopu tak, by wszyscy wiedzieli, że mają nas przepuścić.
Wreszcie znaleźliśmy się po drugiej stronie. Wokół drapacze chmur pnące się w niebiańskiej łagodności. Mijaliśmy ludzi w turbanach, kapeluszach i chustkach. Opalonych i bladych. Starych i młodych. Krzykliwe dzieci. Kobiety w długich sukienkach, jedne w czerni, inne w bieli. Starców ciągnących wózki z owocami. Wypadające z nich awokado i granaty.
Z modlitewnikami w dłoniach. A wokół skwar. Po twarzy ściekał pot wkradający się do oczu i ust. W wielkim, pośpiesznie żyjącym Tel Awiwie, Abramek i ja.
Idziemy chodnikiem. Idziemy jakby z wiatrem, albo inni nas popychają. Idziemy, zdaniem Abramka, w kierunku przystanku autobusowego, którego ciągle jednak nie znajdujemy. Zawracamy, znowu pokonujemy jakieś 300 metrów i nic.
W końcu Abramek stwierdza, że to nie ta strona ulicy, więc ponownie przechodzimy na przeciwległą. Abramek znowu zatrzymuje cały ruch, a kierowcy nerwowo wymachują rękami. Niektórzy pukają się w czoło, jakby chcieli powiedzieć, że to co robimy, nie jest normalne. Chwilę po nas na jezdnię wtargnęła także grupa młodych chłopców i dziewcząt, kolorowo ubranych, którzy zaczynają tańczyć w rytmie puszczonej z magnetofonu, skocznej muzyki. Wszyscy przyglądają się temu barwnemu korowodowi z uwagą. A my korzystając z okazji, szybciutko przedostajemy się na drugą stronę ulicy. Odwracam się jeszcze, by spojrzeć, jak młodzi ludzie tańczą. Im upał nie przeszkadza. Dziewczęta ubrane są w krótkie, bufiaste spódnice, które unoszą się zgrabnie przy każdym poskoku, uwidaczniając zgrabne nogi Żydówek.
Szukamy przystanku autobusowego. Idziemy spory kawałek, ale nadal nie widać żadnej wiaty. Nagle Abramek spostrzega postój taksówek.
– Są drogie, ale trudno, pojedziemy taryfą – decyduje.
Mościmy się w aucie. Abramek jest poddenerwowany, cały czas przeżywa i tłumaczy, że przecież Erna mówiła, iż przystanek znajduje się jakieś 300 metrów od dworcu. Słucham go,
a jednocześnie patrzę na kierowcę, który czeka, aż powiemy dokąd ma jechać. Szturcham Abramka lekko w ramię i mówię, żeby wskazał adres. Wreszcie mówi:
– Prosimy o zawiezienie nas na ulicę Bialika 133.
Zniecierpliwiony kierowca kiwa litościwie głową i patrzy na mnie. Abramek nadal użala się, że zabłądził, choć nigdy dotąd mu się to nie zdarzyło. Kierowca czeka, by móc pojechać, ale ciągle nie wie dokąd. Mówię:
– Abramku, pan nie wie, gdzie ma pojechać.
– Jak to nie wie gdzie, przecież powiedziałem, że na Bialika – odpowiada zdziwiony.
– Tak, powiedziałeś, ale po polsku.
Po chwili do Abramka trafia to, że użył nie tego języka.
– A tak, on przecież nie rozumie po polsku. Abramek łapie się za głowę.
Chwilę zastanawia się, jak to będzie po hebrajsku, po czym przestawia swoje myśli na inny tor, i mówi… Kierowca zadowolony rusza przed siebie. Podwozi nas nie więcej niż 400 metrów
i staje przed potężnym wieżowcem. Jesteśmy na miejscu.
Abramek kwituje całe zamieszanie tym, że kierowca mógłby się domyślić nazwy ulicy, gdyby był trochę bardziej bystry. Bialik to w końcu nazwisko, które we wszystkich językach brzmi tak samo, albo przynajmniej bardzo podobnie. Widocznie nie wie, kim był Bialik. To wstyd, bo każdy Izraelczyk powinien to wiedzieć.
– Czy ty wiesz kochana, kto to był Bialik? – pyta mnie.
– Wiem, że to poeta, wieszcz poezji izraelskiej, który pisał po hebrajsku i w jidysz – odpowiadam przygotowana.
– Jestem z ciebie dumny – mówi i całuje mnie w czoło.
Jedziemy windą. Widzę, że Abramek jest już zmęczony. Erna wita nas w drzwiach z małą reprymendą:
– Spóźniliście się całe 20 minut. Już myślałam, że nie przyjedziecie – mówi, ale widać, że jest zadowolona.
Witają się z Abramkiem jak siostra z bratem. Mnie także wita serdecznie i przedstawia swojemu mężowi. Oboje są rówieśnikami Abramka, mogą mieć po jakieś 80 lat. Na ich twarzach zarysowuje się mnóstwo zmarszczek, ale widać też mądrość życiową i dobroć. Wręczam im upominki, jakie przywiozłam z Polski. Mąż Erny mówi:
– Patrz Erna, ona przywiozła nam prezenty. Musimy częściej zapraszać ją do nas w gości – oznajmia żartując.
Wszyscy się uśmiechają. Lubię takie subtelne żarty. Nie trzeba zaraz ze śmiechu zrywać boków. Potem gospodyni zabrała mnie ze sobą i pokazała mieszkanie. Jest duże i ładne, pełno w nim pamiątek, zbiorów z całego życia. Pokazuje dłonią obraz wiszący na ścianie. To jej cała rodzina, którą wymordowali Niemcy. Mame, tate i bracia. Wujkowie i ciotki.
Pani profesor Erna jest niestrudzona w swych poczynaniach i opowiada wszystkim o Szoah. Jeździ do szkół i na uniwersytety, nie tylko w Izraelu. Chce uświadamiać młodemu niemieckiemu pokoleniu krzywdę, jaką Niemcy zrobili całemu światu. I opowiadać o tym, co zrobili Żydom. To trudne zadanie, ale Erna wierzy, że w przyszłości widoczne będę tego rezultaty.
Zjedliśmy obiad. Był też izraelski deser malabi, który smakował wyśmienicie. Przypomina budyń, który Erna podała z sosem truskawkowym i pistacjami. A potem jeszcze kawa, ciasteczka
i owoce. No i orzeszki nerkowca, które tak lubię. Nadszedł czas powrotu. Erna tłumaczy, że przystanek jest sto metrów od jej wieżowca. Upomina Abramka, żeby znowu nie zabłądził. Abramek kiwa głową, że wszystko rozumie, i mówi, że upał musiał ograniczyć jego myślenie. Ale teraz już jest dobrze. Żegnamy się i wychodzimy. W windzie tym razem jest tłok. Ortodoksyjni Żydzi w chałatach i wysokich kapeluszach z pejsami patrzą na nas wielkimi oczami, albo tylko tak mi się wydaje. Nie ma wśród nich kobiet.
Wychodzimy na ulicę. Ruch i gonitwa jakby ustały. Słońce też grzeje z mniejszą żywotnością. Miasto przysnęło poobiednią drzemką. Mniej ludzi. Idziemy wolnym krokiem kierując się w prawo. Przystanku nie widać. Zawracamy i kierujemy się w lewo. Idziemy znowu jakieś 300 metrów, i nadal nic. Abramek przystanął, zamyślił się i coś powiedział po hebrajsku.
– Co powiedziałeś Abramku? – zapytałam.
– Nie mogę ci powiedzieć, bo to nieładne słowa.
I zaczynamy się śmiać, bo domyślam się, że musiały być bardzo nieładne, jak na Abramka, który nigdy nie używa wulgaryzmów.
Po chwili spojrzałam na przeciwległą stronę ulicy i na chodniku zauważyłam małe zgrupowanie ludzi. Za ich plecami rozciągał się żywopłot z czerwonymi kwiatami. Między nich wciśnięty znak w kształcie koła z napisem: „Bus” ogłaszał, że stamtąd odjeżdżają autobusy. Złapałam Abramka za rękę i teraz to ja poprowadziłam w kierunku przystanku…