„Co dzień przestrzegam, jak młódź cierpi na tem,
że mało szkół uczących żyć z ludźmi i światem…”
Adam Mickiewicz
Jeśli ludziom zbiera się na wspomnienia, to zwykle albo już oszroniały im skronie, albo napęczniały szuflady, albo usiłują przed czymś zdążyć…
Kiedy byłam małą dziewczynką w świecie (który znałam) istniały trzy prestiżowe, autorytatywne zawody: ksiądz, lekarz i nauczyciel. Wybrałam dla siebie ten ostatni, ale nim sama stanęłam za katedrą, przez lata miałam okazję (będąc dość bacznym obserwatorem) przyglądać się różnym wzorom i antywzorom pedagogów.
Gdy sama postanowiłam zostać belfrem, (czy też może belfrzycą) w zachęcającą mnie do tego przynętę splatały się trzy czynniki: naręcza kwiatów, którymi obdarowywano nauczycielki niczym gwiazdy filmowe, w każdy Dzień Kobiet, Dzień Nauczyciela i na zakończenie roku szkolnego (o kobieca próżności), możliwość codziennego obcowania z literaturą i chęć przekonywania każdego ucznia, że nie ma nic nad nią piękniejszego (o kobieca naiwności) i hołd dla zmarłej (zbyt)młodo mojej ukochanej nauczycielki (o kobieca tkliwości).
Nim jednak skończyłam studia, diametralnie zmieniły się czasy, uczniowie nie obsypują już nauczycielek kwieciem, okazało się też, że nie byłam w stanie (czy w ogóle ktoś jest?) mimo usilnych starań i prób, zaszczepić w niektórych uczniach tego rozmiłowania w książce, które towarzyszy mi przez całe życie. Przekonałam się również, że nie potrafię być tak utalentowaną nauczycielką, ani organizacyjnie (w końcu, ile nocy można poświęcić na sprawdzanie: dyktand, testów i zeszytów, że o wypracowaniach nie wspomnę), ani charakterologicznie, by wykrzesać tyle ciepła i opanowania, ile miała w sobie śp. Pani Renatka.
Kiedy wszystkie trzy motywacje upadły niczym anioły o przemoczonych skrzydłach, zmieniłam zawód, ale obserwacje nazbierane do koszyka wspomnień, pozostały. Postanowiłam więc się nad nimi pochylić, bo dziś pewnie takich nauczycieli, jakich ja miałam, już nie ma.
Poczciwy śląski pisarz Gustaw Morcinek, dokładnie ten od ,,Łyska z pokładu Idy” (ciekawe, ilu dziś pamięta tę książkę) miał w życiu dwa sinusidalne, przeciwległe przykłady, jak sam twierdził: sromotnej pedagogicznej klęski i spektakularnego, choć mało znanego, może jedynie epizodycznie, pedagogicznego sukcesu. Morcinek aż do wybuchu II wojny światowej był skromnym, niewyróżniającym się zanadto, wiejskim nauczycielem i początkującym pisarzem. Kiedy świat wojennej zawieruchy porwał go w swoje szalejące szpony, wartości pobladły i zubożały, a ludzie walcząc o życie zezwierzęcieli, pewnego dnia spotkało go zdarzenie, które na zawsze odmieniło jego los, i ugruntowało w nim poczucie pedagogicznej porażki. Gdy wpychano go wraz z grupą innych osób do bydlęcych wagonów, pędzonych w kierunku: Skrochowic, Sachsenhausen i Dachau (gdzie spędził aż pięć lat: od 4.03.1940 do 29.04.1945) w jednym z tych oprawców Morcinek rozpoznał swego byłego ucznia. Istnieje również teoria, że to właśnie jeden z uczniów (nomen omen o nazwisku Niemiec) doniósł na Morcinka do gestapo, stąd właśnie aresztowanie. Po wojnie ta zadra siedziała w nim tak głęboko, że nigdy już nie chciał powrócić do zawodu nauczyciela. Ale, żeby nie było tak całkiem pesymistycznie, przytoczę również jego pedagogiczne i moralne zwycięstwo. Kiedy trafił do obozowego piekła był pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną o słabym wzroku i zdrowiu. Tam nie wiedzieć czemu, zaprzyjaźnił się z nim, a co ważniejsze – stawał w jego obronie i roztaczał nad nim swego rodzaju parasol ochronny, młody chłopak, drobny złodziejaszek, zawadiaka, ale w przeciwieństwie do Morcinka zaradny – nazywał się Adam Makola.
Morcinek uwiecznił go w swojej książce pt. ,,Listy spod morwy”. Chłopak ten po skończeniu wojennej tułaczki, najpierw został marynarzem w Szwecji, potem osiadł w Warszawie, ustatkował się, kształcił, zmienił swój los. Wielokrotnie podkreślał, co znajduje swoje potwierdzenie, choćby w ich korespondencji, że spirytus movens wewnętrznych zmian, które w nim zaszły oraz wykrzesania z siebie potrzeby bycia wartościowym człowiekiem, był nie kto inny, jak właśnie Morcinek.
O Morcinku warto jeszcze wspomnieć w kontekście pomocy, jakiej udzielił swemu starzejącemu się i tracącemu słuch profesorowi – Ignacemu Steinowi. Chcę to uwypuklić, ponieważ niektóre biogramy zakłamują prawdę, twierdząc, że Morcinek był wyjątkowo skąpy. A on po prostu po niezwykle biednym dzieciństwie (wczesna utrata ojca i ciężka praca od najmłodszych lat), a także po piekle obozu koncentracyjnego, doceniał może bardziej niż inni (którzy aż tak wielkiej biedy nie zaznali) wartość pieniędzy, w związku z czym nie lubił ich trwonić. Jednak pomoc swemu dawnemu wykładowcy urzeka nie tylko szlachetnością pobudek, ale i sposobem, w jaki się do tego zabrał. Wiedział, że 80-letni ambitny profesor Stein, choć bardzo potrzebuje finansowego wsparcia, nie zgodzi się go tak po prostu przyjąć od byłego ucznia. Dlatego też cały wyrafinowany sposób, jaki wymyślił Morcinek z pomocą ks. Kazimierza Michalskiego, zasługuje na uznanie. Profesor w końcu przyjął pomoc na najpilniejsze sprawy, z których priorytetową wydawał się zakup aparatów słuchowych, ale wymagało to karkołomnej intrygi.
Tych, którzy są ciekawi szczegółów tej zacnej historii, odsyłam do książki Krystyny Kolińskiej pt. ,,Parnas w Oborach”.
Moje szkolne wspomnienia i odczucia są jak kłębki wełny, niby z jednego koszyka, acz bardzo różne. Zacznę od matematyków, bo choć to grupa najodleglejsza mojemu umysłowi, to jak się okazuje, nie sercu. Dla mnie – humanistki, to temat jak niewyczerpywalne złoża.
Nie jest sztuką stać się pupilem nauczyciela, gdy jest się utalentowanym lub choć przyzwoicie dobrym z jego przedmiotu; sztuką jest zaskarbić sobie sympatię tego nauczyciela, z którego przedmiotu jest się kompletną nogą, a ja z matematyki byłam nawet… odnogą. Ale mnie się to udało. Pierwszym moim matematycznym aniołem była Pani Krystyna (nie podaję Jej nazwiska nie mając pewności, czy by sobie tego życzyła). Dużo jej zawdzięczam i chylę czoła przed jej: dobrocią, mądrością i zdrowym rozsądkiem. Gdyby nie ona, być może skończyłabym edukację na 7. klasie szkoły podstawowej, więc to, że skończyłam jednak studia, zawdzięczam (w pewnej w cale niemałej mierze) właśnie jej – mojej Pani od matematyki. I o ile szczerze nie cierpię: ułamków, rachunków prawdopodobieństwa, równań z ilomaś tam niewiadomymi, po prostu matmy (moja polonistyka, to przecież całkiem inny, przeciwległy biegun), o tyle Panią Krystynę wspominam bardzo mile. Mimo upływu lat pamiętam o niej, myślę z wdzięcznością i wiem od jej Syna, że cieszy się dziś dobrym zdrowiem i zasłużoną emeryturą. Wprawdzie nie udało jej się nigdy zaszczepić mi matematycznego bakcyla (mówmy o rzeczach realnych), ale za to zaszczepiła mi bakcyl harcersko – turystyczny, dzięki czemu miałam bogatsze i szczęśliwsze dzieciństwo. Nie powiem, próbowała Biedulka nauczyć mnie tego nieszczęsnego, dzielącego nas (jak Faraona i Żydów, Morze Czerwone) przedmiotu, ale mimo że bardzo się starałam, nie byłam w stanie tego ogarnąć ani przysposobić. Mój mózg miał dodatkowe receptory i tajne układy z nogami, które zaraz po przekroczeniu sali matematycznej, uruchamiały się i krzyczały, że należy brać je za pas. Następował automatyczny reset i wyłączenie, względnie przejście w stan uśpienia. Dopiero wiele lat później okazało się, że to zjawisko ma nawet swoją nazwę i dotyczy nie tylko mnie, a jest to dyskalkulia. Ale w czasach mojego dzieciństwa nikt jeszcze o tym nie słyszał, w każdym razie nie w Polsce.
Nauczycielka próbowała coś ze mnie wykrzesać, ale mimo (obustronnego) wysiłku, nic (matematycznego) się nie wykluło. Pani Krystyna przynajmniej wiedziała, że się staram, próbuję, zostaję po lekcjach, mozolnie ślęczę nad zadaniami, czasem tylko urywam się z korepetycji (cóż nie jestem idealna), ale kopię się z koniem i nie daję rady. Myślę, że doceniała mój trud, moje starania, a przede wszystkim akceptowała mój wyrugowany i wytarty do granic (nie)możliwości brak talentu, czy najmniejszych choćby okruchów uzdolnień w tym kierunku. Kto, kiedy i dlaczego wygumkował to z moich genów, nie mam pojęcia.
Pani Krystyna uratowała mój byt w 8. klasie. Na Szekspirowski dylemat: być albo nie być, tupnęła stanowczo i przypieczętowała: być.
Kiedy w mojej podstawówce z trzech klas siódmych zostały utworzone zaledwie dwie klasy ósme, Pani Krystyna co prawda przestała uczyć moją klasę, ale nadal uczyła równoległą. Cała ósma klasa, to właściwie mój wewnętrzny niepokój, bunt i walka o przetrwanie. Najpierw tej nieszczęsnej matematyki uczyła mnie Pani K, ale stan jej zdrowia (podobno zaawansowana cukrzyca) nie pozwałam jej dłużej pracować, musiała więc w trakcie roku szkolnego odejść i poddać się leczeniu, a na jej miejsce przyszła pani R (może powinnam podać jej nazwisko, tak dla przykładu piętnowania okrucieństwa; ale skoro przyjęłam zasadę nie podawania nazwisk cudownych nauczycieli, to tym bardziej tych z kręciołem). Ech, powiedzieć o pani R, że była surowym nauczycielem, to jakby wyrazić opinię, że amstaffy i bulteriery, to łagodne pieski o naturze pieszczocha. R powtarzała do znudzenia: ,,Na 6 – umie Bóg, na 5- umiem ja, na 4 dobry uczeń, a reszta i tak się nie liczy.” Jedynkę można było dostać za wszystko, za krzywo postawioną kreskę ułamkową, która w całym rzędzie cyfr nie trafiała równo w każdej parze, za brak pracy domowej i za źle wykonaną pracę domową.
Sama będąc już nauczycielem (poprawność polityczna podsuwa żeńską formę – nauczycielką), nigdy tego błędu nie powieliłam, nie można bowiem stawiać znaku równości między uczniem, któremu się nie chciało, a tym, który przynajmniej próbował, starał się, podejmował wyzwanie, włożył w to choć minimalny wysiłek. Dla mnie – to już coś…dla mnie; ale nie dla pani R. Aby przetrwać na jej lekcjach, trzeba było przywdziać grubą skórę (tylko skąd ją wziąć, gdy się ma zaledwie naście lat i skromniutko w doświadczeniu?!), wysłuchiwać obelg, drwin, słownych zaczepek, stulić uszy i wkuwać, albo jak ja (uważałam to wtedy za jedyne słuszne rozwiązanie) – wagarować. Nie przychodziłam na jej lekcje, bez względu na to, czy wypadały jako pierwsze, ostatnie, czy w środku dnia. Po prostu mnie na nich nie było. Nie obchodziło mnie nawet to, że pani R tropiła i gnębiła mnie na korytarzach i szkolnym podwórku. Zawsze znalazła okazję, żeby mi (słownie) dowalić, dopiec, dosolić. A ja pozostawałam (przynajmniej pozornie) zaklęta w niewzruszeniu marmurowego posągu. Nauczyłam się ją ignorować, co chyba irytowało ją znacznie bardziej niż potulne schodzenie jej z drogi i unikanie. Wagarowałam już prawie oficjalnie. Myślę, że wtedy nienawidziłam jej równie mocno, jak ona mnie. Tyle, że ja byłam dzieckiem, a ona wypaloną zawodowo, zgorzkniałą staruszką (do naszej szkoły wróciła na to zastępstwo wprost z emerytury).Wydaje mi, że tak rodzą się zalążki zła i tak wzrastają myśli samobójcze. Na szczęście nigdy później nie zetknęłam się z człowiekiem tak zapalczywym i bezdennie złośliwym…no może raz, ale to już dużo później pracując w szkole…i jest to już materiał na zupełnie inną historię.
Pani R gnębiła mnie jak zawsze, jej twarz na mój widok dalej zieleniała z nieukontentowania, a ja dalej wagarowałam. Ta historia nie miałaby prawa skończyć się dobrze, gdyby nie P. Krystyna – mój nadzwyczajny Anioł Stróż. Kiedy tylko dowiedziała się, że moje położenie jest już rozpaczliwe, bo jest maj, a za miesiąc dostanę ,,pałę” na koniec 8 klasy i po prostu nie zdam (czy raczej mnie nie klasyfikują), sobie tylko znanym sposobem, przeniosła mnie do równoległej klasy, do tej w której sama uczyła… i tak ocaliła mi skórę. Cudowny człowiek, który nigdy żadnego ucznia nie skrzywdził, przynajmniej ja o takim przypadku nie słyszałam. Tak sobie po latach myślę, że mina p. R na radzie pedagogicznej, na której mnie jednak klasyfikowano, i dostałam tę swoją mierną lub trójczynę, musiała być bezcenna. Tak, teraz ja jestem złośliwa, tyle mojego. I nawet trochę mi żal, że nie mogłam tego zobaczyć (o święta złośliwości)[mojej czy jej?].
Później (paradoks losu) trafiłam do szkoły handlowej, gdzie prócz matematyki była również arytmetyka. To był o dziwo całkiem miły czas (choć mało rozwojowy), nie musiałam się uczyć, a i tak byłam najlepsza (i to zapewne nie dlatego, że byłam taka wybitna, tylko dlatego, że poziom tam był zawstydzająco niski).
Matematyki uczył starszy, siwy, rozbrajająco łagodny pan L, który muchy by nie skrzywdził. Nieco zmęczony i przygarbiony (ciężarem lat i kto wie, czy nie cięższym jeszcze ciężarem nauczania [obyś cudze…]. Bardzo lubiany przez uczniów (i na szczęście dla mnie) mało wymagający i nadludzko poczciwy. Uff…opatrzność i tym razem nade mną czuwała. Ów miły staruszek był, jak się okazało, koneserem dobrego acz mocnego trunku i takiejż nikotyny. Zmęczony życiem i matematyką ogłosił, że prezenty na koniec roku są mile widziane, i żeby pamiętać, że to prezenty, a nie uchowaj Boże, jakieś łapówki. Czwórkę wyceniono na paczkę popularnych wtedy Cameli, piątkę na ,,połówkę”. Ten pierwszy i jedyny raz w życiu stanęłam przed szansą na 5. z matematyki (!) i to w niespełna rok po moich przejściach z panią R. Nawet teraz trudno mi w taki nagły zwrot akcji uwierzyć, a jednak tak właśnie było. Że nie jestem zachłanna, zadowoliłam się 4., a że ambitna, poszłam też do tablicy z wykutymi ,,na blachę” wszystkimi zadaniami. Tak, nauczyłam się zadań na pamięć.
Był rok 1991, całkiem inna Polska, całkiem inna szkoła, całkiem inna rzeczywistość i być może nie całkiem, ale jednak trochę inna – ja. Dziś wydaje mi się to takie dalekie i abstrakcyjne. Dziś po takim komunikacie pewnie zjawiłoby się kuratorium i telewizja, a wtedy to było po prostu ogłoszenie – postulat – apel o… prezent.
Kolejną nauczycielką matematyki, którą los postawił na mojej drodze, tym razem już na krok przed maturą, była Pani D. Starsza, ciepła, życzliwa, pogodnego usposobienia, garsonkowego imagu, w typie ciocio-babci, chyba niewiele więcej ode mnie umiejąca w zakresie matematyki, ale miła, wyrozumiała i (co dla mnie w tamtym czasie najistotniejsze) – nieszkodliwa.
Jestem tego zdania, że jeśli nauczyciel nie jest w stanie nauczyć ucznia, który się stara, to niech mu przynajmniej nie przeszkadza. W matematycznym życiu Pani D. były zasady, których nigdy nie ośmieliłam się złamać (bo choć pani R w to nie wierzyła; w gruncie rzeczy byłam dobrym dzieciakiem).
(Niezłomne i niezłamane) Zasady Pani D:
1.Co na tablicy, to w zeszycie (wszystko przepisywałam z należytą: uwagą, starannością i bezbłędnie);
2.Matematyka to muzyka – wszystko musi grać (i między nami grało);
3.Być na lekcji (byłam);
4.Nie przeszkadzać (nie przeszkadzałam);
5.Na maturze zdawać inny przedmiot niż matematyka (z największą przyjemnością zdawałam historię).
Proste reguły, a jakże ułatwiające nam (humanistom i naszym antagonistom) życie. Tu też wdzięczność będę czuła aż po grób.
Więcej osobistości i osobliwości matematycznych chyba nie poznałam, a jeśli nawet, to widać nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jak ta opisana galeria Postaci. Pozytywne i budujące dla mnie jest to, że tych po ludzku dobrych, było więcej.
Z nieskrywaną przyjemnością przejdę teraz do polonistów, bo to wielobarwne ptaszyska wykrzesujące z takich jak ja, nieprzebrane pokłady nadziei i imaginacji.
O cudownej Pani Renatce wspominałam już na początku. To był taki człowiek do kochania, taki ktoś kto niby jeszcze człowiekiem a już aniołem, człowiek pięknych ideałów, ktoś o kim chciałoby się powiedzieć: nadczłowiek- bo z nadpięknem i nadwrażliwością w sobie.
Kiedy mieliśmy po jakieś 12-13 lat trudno nam było zrozumieć ,,Dziady” Mickiewicza, więc je wyreżyserowała i po prostu zrobiła z nami spektakl. Wystawiliśmy je dla uczniów innych klas i dla rodziców. Ja grałam Guślarza i czułam się ważna, bo to znacząca rola. Kiedy pokochaliśmy Grechutę, którym mnie zaraziła na zawsze, po prostu grała nam go na pianinie. To była osoba z sercem na dłoni, która umiała rozmawiać z każdym, i dla każdego mając dobre słowo. Był to też człowiek wielu talentów. Jaka szkoda, że tak wcześnie odeszła (,,Spieszmy się kochać ludzi…”). Myślę, że chyba zdążyłam jej okazać swoją sympatię, ale z tym, że los nam ją odebrał w przedwiośniu życia, nie pogodziłam się nigdy. Ilekroć jestem w moim rodzinnym mieście, tylekroć odwiedzam Jej grób i zapalam na nim lampkę. Choć tylko mogę. Teraz Bóg ma i Panią Renatkę i Grechutę, ma mu więc kto grać na pianinie, ale nam mógł jej jeszcze wtedy nie odbierać. Żal, żal, żal…bezbrzeżny smutek potarganych fal dzieciństwa. Minęło wiele lat, a łzy płyną, gdy wracam myślami do jej promiennego uśmiechu. Lubiła długie (zwykle skąpane w jesiennych brązach) spódnice i długie wiszące kolczyki z koralikami. To był chyba taki Jej znak rozpoznawczy. Charyzma i charme zaczarowane w jesieni.
Później we wspomnianej już szkole handlowej miałam polonistki – gawędziarki. Pięknie opowiadały (głównie o sobie), tyle że nie wnosiło to wiele do mojej i koleżanek/kolegów edukacji. O rozwój duchowo- intelektualny należało zadbać we własnym zakresie (o ile umiało się to zrobić).Widać realizacja programu i planu pracy (jeśli takie wtedy istniały) nie była ich celem, w każdym razie na pewno nie nadrzędnym. Ale ile anegdot i opowieści (smętno- pusto brzmiących, kokoto – autobiograficznych) się przewinęło, nie sposób zliczyć.
Kolejnym przystankiem na mojej polonistycznej drodze była matura. Tu (to znaczy przez całą szkołę średnią) miałam jednego polonistę -K. Nasza relacja przechodziła przez różne fazy tzn. raz chciał mi utrzeć nosa (którego może faktycznie czasem na polskim za wysoko zadzierałam, ale jeśli nawet, to nie bezpodstawnie), raz hołubił i chwalił, czasem po cichu dopytywał, gdy sam nie był czegoś pewien (a moja wiedza zaczynała dorównywać jego [bez fałszywej skromności].
Nie lubię absorbować sobą przestrzeni (kto mnie zna, ten wie, że tak jest) i pozostając wierną tej zasadzie, zrobiłam sobie ośmioletnią przerwę w pisaniu, ale jak mawiała Pani Helena Zaremba gosposia Osieckiej: ,,Biedna ta moja pani, ona nic nie umie – tylko pisać.” Nie to, żebym się ośmieliła porównywać do swej nieśmiertelnej Mistrzyni, ale słabo gotuję, tańczyć nie umiem, ze sprzątania wychodzi mi artystyczny nieład, a jedyne co daje mojej duszy wytchnienie (taki cień w gorącym czasie) – to pisanie. To takie usprawiedliwienie, rodzaj alibi, dlaczego w ogóle porywam się na pisanie w czasach, gdy pisze już prawie każdy, a nikt bądź prawie nikt (no bądźmy precyzyjni-[tak] niewielu) czyta.
Muszę jeszcze choć na chwilę powrócić wspomnieniem do osobliwej postaci (choć to nie polonistka) Pani Stefy, a właściwie po prostu Stefy, bo nikt nie mówił Pani Stefa, ani Pani Stefania, ani Pani Cz., tylko właśnie Stefa. Stefa była kulą sadła wbitą starannie w zawsze te same brązowe spodnie z bistoru? non iron? [wym. nonajron] – w każdym razie z jakiegoś sztucznego, niedającego powietrzu najmniejszych szans na zaistnienie, materiału oraz w również każdego dnia tę samą: granatową kamizelkę, golf, i płaszcz z gabardyny. Był to strój na każdą porę roku i stanowił rodzaj munduru czy uniformu. Stefa nosiła też na głowie nieśmiertelnego koka, a na nosie okulary, które kiedyś na szkolnej stołówce, ku naszej dziecięcej uciesze, wpadły jej wprost do talerza z zupą. Stefa nawet jak na tamte czasy była ewenementem na skalę jeśli nie światową, to na pewno przynajmniej wschodnioeuropejską. Prowadziła zajęcia praktycznotechniczne popularnie zwane ,,zetpetami”, tam uczyliśmy się rzeczy z mojego zarówno ówczesnego, jak i dzisiejszego punktu widzenia, całkowicie nieprzydatnych. Grupa chłopców miała zajęcia z Panem Ż, a my dziewczęta z panią Stefą. Podstawą zajęć było przyniesienie gazety i przykrycie nią jak najdokładniej ławki. A niechby się tylko okazało, że któraś tej nieszczęsnej gazety zapomniała, oj to nie chciałabym być w jej skórze, nawet dziś na samo wspomnienie, przechodzą mi po plecach dreszcze. Pamiętam Stefę nie tylko z wyglądu, ale przede wszystkim z jej osobliwego języka, kształconego być może na jakichś partyjnych kursach. Jedna z moich szkolnych koleżanek – Iwonka, pewnego dnia zapomniała na zajęcia nożyczek, na co Stefa swym tubalnym głosem ryknęła: ,,Ta, nożyczków se nie przyniesłaś, tera bedziesz zembamy cieła”. Myślę, że zastosowałam tu w miarę dokładny cytat fonetyczny, na co są świadkowie. Zrobienie tylu odstępstw od reguł gramatycznych w jednym zdaniu, to nie lada wyczyn, to dopiero jest wyzwanie. Ale nie dla Stefy, u niej to była osobista norma. Myślę, że to przytoczone zdanie tak dobrze ją charakteryzuje, że nie trzeba już nic więcej dodawać. Mimo że było to z górą trzydzieści lat temu, pamiętam, że ,,zpt-y” odbywały się w czwartki od 11.30 i były to wtedy dwie (pod rząd) nasze pierwsze lekcje. Robiłyśmy łódki z kory (bardzo ,,przydatna|”, ,,dziewczęca” umiejętność, którą nawet gdybym wówczas nabyła, powątpiewam, czy kiedykolwiek w życiu miałabym sposobność wykorzystać) [moją zrobił w domu tata]; robiłyśmy też szaliki na drutach, (a może to było szydełko?) każda z dziewcząt obowiązkowe 10 czy 15centymetrów (aż tak dokładnie nie pamiętam) [mój zrobiła w domu mama, a ja nadliczbowe centymetry sprułam na zajęciach, bo niestety mimo kilku prób nie przejawiałam w tym kierunku talentu]. Więcej z ,,zetpetów” nie pamiętam, czego serdecznie nie żałuję.
Ech(!) wspomnienia, czasem nie dają się zatrzeć, czasem nie dają żyć, a czasem są tak piękne, że się żałuje, iż nie są już teraźniejszością.
Przechodzę do najszczęśliwszego czasu w moim życiu i mojej edukacji, czyli do okresu studiów. Nigdzie wcześniej (ani później) nie spotkałam w jednym miejscu tak wielu osobowości przez dużo ,,O” (tu już nie ma miejsca na osobliwości), tu są prawdziwi pedagogiczni geniusze, ludzie z pasją, z charyzmą, z apetytem na literaturę. Trochę mijam się z prawdą, bo osobliwości i tam się zdarzały, ale jednak w mniejszości, gdzieś z boku, na marginesie, a ich osobliwość nie wynikała z pustostanu intelektualnego (jak u Stefy), ale wręcz przeciwnie, z nadmiaru gotującej się w ich żyłach i kipiącej w mózgach, wiedzy i erudycji.
Na 5. roku mieliśmy zajęcia z panią G-F (dwojga nazwisk), której wiedza o literaturze światowej była niebotyczna, a to, co ta (z wyglądu około stuletnia starsza pani) wiedziała o niemal każdej powieści (co ja mówię:,, niemal”, o absolutnie każdej!), tego nie sposób opowiedzieć. Obcowanie z taką Skarbnicą Mądrości, zapewne byłoby cudowne, gdyby nie konieczność zdania u niej egzaminu (egzaminu ważnego[!], bo tuż przed obroną dyplomu) ostatniego, gdy inne już dawno zdane.
Zdawanie u Pani G-Ł z grubsza wyglądało tak:
Egzamin, podejście nr 5 – przyjechaliśmy, ustawiliśmy się nawet w kolejce, ale po tym jak Pani G-Ł ,,oblała” ze 20. osób, nikt już z ,,mojej Ekipy” nie miał odwagi wejść.
Egzamin, podejście nr 27 (trochę przesadzam, ale jednak ,,mocno i dalece” kolejne), naczytałam się, odważyłam, weszłam… z duszą na ramieniu.
Padają pytania, a wraz z nimi w ciszy i strachu padają muchy w locie i piorunujące obosieczne gromy krzyżującego się wzroku… Skupiona jeszcze dziś słyszę ten chropowaty, ciemny głos: ,,W powieści X (składającej się np. z trzech opasłych tomisk) w rozdziale XIII, w wydaniu z 1952r. na stronie 671, był opis okna. W którą stronę wiatr zarzucał firanką?” (Zonk). Na stronie 869 w wydaniu II poprawionym i uzupełnionym, rudy kot biegał za wiewiórką, na które drzewo się wdrapał, i co poprzedzało to wydarzenie?” Upss…Była tam jakaś wiewiórka?? Jakiś kott-t-t?
Idźmy dalej, ,,W scenie VI aktu 2 Dramatu X na stronie 217, 3. rycerz krzyknął do 7. halabardnika, a nie do 6. Dlaczego?”
Dziękujemy, przyjedziemy w innym terminie.
I pomyśleć, że mogła to być miła pogawędka o literaturze, jak to bywało u (niektórych)[u większości?] innych egzaminatorów.
Wydaje mi się, że umiłowanie szczegółu, wynikało z nabożnego stosunku, jaki Pani profesor miała do literatury. Poświeciła temu życie, każda strona powieści była więc dla niej równie ważna jak poprzednia i niczego nie chciała pominąć. A takich ja my uważała pewnie za ignorantów, o ile nie za barbarzyńców. Przedwojenna szkoła i znakomita pamięć, budziły wtedy strach, dziś budzą podziw.
Jeśli chodzi o takie głębokie zatopienie w literaturze i zespolenie z nią, to najlepszym tego przykładem była profesorka od literatury antycznej (z innej uczelni niż ta poprzednio opisywana, bowiem miałam sposobność podczas poszukiwania swojego miejsca, zwanego też młodzieńczym wierceniem się, studiować na trzech uczelniach).
Pani ta cała na chabrowo (chabrowe buty, rajstopy i garsonka) czciła swych literackich bohaterów i mówiła o nich, jak i o ich autorach, jak o ciągle żyjących. Kiedy ktoś nie zaliczył kolokwium, albo nie był na wykładzie, mawiała: ,,Wielką mi przykrość wyrządziliście, a nie tyle mnie, co Owidiuszowi.” Hmm. Może nikt Jej nie powiedział, że on nie żyje (żarcik, no dobra suchar, ale mój autorski). Te kolory niczym indiańskie barwy wojenne musiały chyba coś znaczyć, bo innym razem (tu już na moje ukochanej, łódzkiej uczelni) miałam zaszczyt uczestniczyć w zajęciach Pani P-P wielbiącej kolor fioletowy (o mocno specyficznym odcieniu). Ta Pani poszła nawet w tym o krok dalej, bo oprócz ubrania były jeszcze włosy i kreda do tablicy w wiadomym kolorze. Pani P-P (dwojga bardzo podobnie brzmiących nazwisk) była cudowna i bardzo nas (studentów) ciekawa (rzadkie zjawisko). W związku z tym poprosiła nawet o przygotowanie prezentacji regionów, z których pochodzimy, by móc nas lepiej poznać. Aleśmy się wtedy przygotowali, czego tam nie było, regionalne wiktuały, kilimy, opowieści o rzece Pisi Gągolinie, a ja wbiłam się nawet w strój kujawski, wypożyczony pewnie z jakiegoś muzeum i w trzy rozmiary za małe buty ludowe, trzewiczko – oficerki sznurowane do połowy łydki. Wszystko wyszło cudnie i mieliśmy niemałą frajdę.
Kiedyśmy się żegnali z Panią P-P na ostatnich zajęciach, kwiaty też obowiązkowo musiały być w jej ulubionym kolorze. (Chwała Ci Boże za storczyki). Nie, nie wymagała tego, myśmy sami czuli, że tak trzeba. Nie wyobrażaliśmy sobie innego pożegnania.
Z tym wiąże się pewna zabawna historia. Otóż tego samego dnia, gdy żegnaliśmy się z Panią P-P, mieliśmy też ostatnie zajęcia z pewnym młodym, niesamowicie wesołym (wtedy) magistrem (dziś doktorem) P, ku chwale, którego ułożyliśmy (jam nie chwaląc się to wymyśliła) zabawny kuplecik, który całkiem niedawno i całkowicie przypadkowo znalazłam wśród rosnącej sterty moich papierowych szpargałów, a brzmiał ni mniej, ni więcej, tak:
Czcigodny Beneficjencie, Łaskawco, Dobroczyńco,
Perło Uniwersytecka i Wy Szanowni Państwo!
Proszę o nastrój uroczysty i podniosły.
Dziś nadajemy Panu P…..u tytuł szlachecki,
Panowie w górę serca, panie- kiecki.
Hrabia z Pana, jak się patrzy,
Hrabia z Pana, co się zowie.
Spoko! Dziekan się nie dowie…
Bo to ludzka zazdrość nie zna granic.
Przyjrzyjmy się zatem w retrospekcji,
Co Pan Piotr wyniósł z życia lekcji:
W czapce Zorro siedzi w domu,
I choć nie wadzi to nikomu,
To córki przyjaciele popadają w zdumienie,
Przypisując jednak dziwactwa
Pana twórczej wenie.
Raz będąc w Grecji postanowił Pan uroczyście
Nie udawać Greka
I odkrywając kraju piękno, krzyczeć:
,,Eureka”.
Niestety, nagle latarni ciało zimne i metalowe
Bezczelnie rozbiło Panu głowę.
Pan Piotr obolały i skruszony
Nie pobiegł wcale na skargę ni do konsula, ni do żony.
Postanowił za to zrobić badania okresowe,
W czym pomógł Mu ginekolog- położnik
Badając Mu głowę.
A kiedy wojsko otworzyło dla Pana swe podwoje,
Pan machnął ręką rzekłszy:
,,To nie dla mnie, to klimaty nie moje.”
Żołnierz z Pana był morowy, tylko mało bojowy.
Mimo ogromnej wyobraźni i twórczej weny,
Nie godził się Pan, by z kałuży robić od razu akweny!
Myśleli kaprale, że z Pana może zarozumialec nadęty,
A Pan tylko nie lubił, gdy krzyczeli:
,,Te, studenty!”
Przyjaciel z Pana też jest czadowy,
Bo gdy kolega miał problem al…al…alko…alkowy,
Pomógł mu Pan ,,sklecić”
Podanie do jego białogłowy.
Sorka w liceum myślała,
Że Pan nie całkiem hetero,
A Pan tylko nie chciał wiązać się z taką,
Jak ona cholerą.
Pod wpływem Pańskiego humoru
Chłopcom w ogólniakach przybywało wigoru,
I idąc za Pana radą:
Nie ciągną już koleżanek za warkocze,
I skończyli końskie zaloty,
Teraz jako młodzież Wszechpolska
Biorą się od razu do roboty.
Pan nie ma kompleksów, aneksów, ni krzty rutyny;
Za to autoironii krocie,
Dobry humor w robocie,
Ego i puls w normie,
A całokształt psychofizyczny w nienagannej formie,
Przez losów koleje i zakręty…
Zmierzam już do pointy:
My- ,,studenty” tak Pana ,,pokochalim”,
Że zamiast na czesne,
Na HERB dla Pana,,uzbieralim”…
… i tu nastąpiło wręczenie butelki trunkowej z napisem ,,herbowa”.
Kuplecik nie najwyższych lotów, ale opisujący wiele przygód i zdarzeń lubianego wykładowcy, którymi na zajęciach anegdotycznie się z nami dzielił.
Znajdując ową kartkę z kupletem, zupełnie niespodziewanie w tej samej koszulce odnalazłam też swoją prezentację na zajęcia do tegoż samego Pana P. Każdy musiał jakoś zabawnie się zaprezentować/ przedstawić. Niektórzy robili to w formie np. horoskopu, inni wierszyka, a ja w formie wywiadu przeprowadzonego z samą sobą. Można😊.
Mówiłam wtedy albo do drewnianego berła, które w istocie było mieszadłem do ciasta, albo do srebrnej szczotki do modelowania włosów, która miała udawać mikrofon. Tego już dokładnie nie pomnę, ale wiem, że trzymałam coś w dłoni, ku dodaniu sobie odwagi.
Przypomnę, że był to koniec XX w. i początek lat dwutysięcznych wieku XXI, niektóre zwroty się zdezaktualizowały, a nazwiska pewnych osób albo przestały zajmować miejsce w przestrzeni publicznej, albo kojarzą się dziś z innymi poglądami, lecz (stety i niestety) wiele z tego pozostało i zdaje się być nadal aktualne i zrozumiałe dziś.
Na kartce jest tak:
Raz, dwa, trzy; raz, dwa trzy…próba mikrofonu, jak mnie słychać?
Serdecznie witam na konferencji prasowej zgromadzonych w tej sali przedstawicieli mediów. Witam dziennikarzy prasowych, radiowych i telewizyjnych. Witam gorąco przedstawicieli toruńskiej rozgłośni ojca Tadeusza. [Wtedy była niszowa]. W końcu Toruń z Włocławkiem, ( w którym mieszkam i z którego pochodzę) są po sąsiedzku. Pytania Państwa zostały tu już zgromadzone, na tych karteczkach. Wskazywałam na wąskie małe karteluszki, którymi byłam obłożona i które to niby przypadkowo miałam losować.
Jak Państwo wiecie nazywam się… (w tym miejscu podawałam swoje prawdziwe imię i nazwisko) i kandyduję na urząd prezydenta V Rzeczypospolitej.
– Zapewne najchętniej zapytalibyście Państwo: po co mi ten ciężar?
– Otóż moja motywacja jest taka. Kiedy idę do parku karmić kaczki, myślę sobie: kurcze…od polityki i tak nie uciekniesz!
Pytania pierwsze:
– Czy to prawda, że już w czasach studenckich mówiła pani: ,,mam wykształcenie wyższe”?
– Tak, ale zawsze wtedy dodawałam:… od prezydentów: Wałęsy i Kwaśniewskiego.
– Czy to pani wymyśliła pseudonim posłance Danucie z Samoobrony? Jeśli tak, to jaki i dlaczego?
-Tak, ja, ponieważ trwała ondulacja na jej głowie przypominała mi pudla, mówiłam: Pusia Medalistka.
Zestaw pytań:
– Czy w latach 80-tych współpracowała pani z ZSRR?
– Czy działała pani na rzecz umacniania przyjaźni polsko- radzieckiej?
– Czy pracowała pani dla obcego wywiadu?
– Czy była pani szpiegiem pracującym na rzecz wschodniego mocarstwa?
Odpowiedz: W pewnym sensie tak. Przez 7 lat uczyłam się języka rosyjskiego. Przez 9 lat należałam do ZHP i w związku z przynależnością do tej organizacji, kilka razy zdarzyło mi się sprzątać groby żołnierzy Armii Czerwonej. Raz o mały włos spędziłabym wakacje na Krymie. Sporo wiem o Gagarinie i Puszkinie. Niemało też o niektórych Władimirach, głównie o Wysockim.
– Czy to prawda, że jest pani pechowcem? Jeśli tak, to czy ten pech nie kładłby się cieniem na polityce wewnętrznej i zagranicznej?
Odpowiedź: Bywam pechowcem. Kiedy poleciałam na wycieczkę do Egiptu, już pierwszego dnia była burza i padał ulewny deszcz, jakiego nie było tam ponoć od 40-tu lat. A na egzaminie z językoznawstwa na 65. zagadnień, jakie należało opracować, nie umiałam jednego i oczywiście właśnie to pytanie dostałam. Nie rzucam jednak aż tak dużego cienia. A ,,brak cienia” jest w końcu ,,dowodem nieistnienia”.
– Ciekawi ludzie, ciekawe historie w pani życiu…
– Ciekawe było spotkanie Jacka Kaczmarskiego, za którym biegłam przez pół Olsztyna, ciągnąc za sobą zdyszaną koleżankę, która zdołała tylko wydusić z siebie: ,,To jakiś twój wujek?’’. No tak, to nie Doda ani Mandaryna.
– Czy to prawda, że jest pani znakomita w kuchni? Podobno nigdy się pani nic nie przypaliło, nie rozgotowało, a nawet nie nabrudziło? Jak osiągnąć taką kulinarną wirtuozerię?
– Tak, to prawda. Nigdy nic mi się nie przypala, ani nie psuje podczas gotowania, ponieważ od jakiś 15 lat, tj. od czasu kiedy próbowałam usmażyć schabowe nie wiedząc jeszcze, że należy osobno (słowo tu kluczowe!) obtoczyć je w bułce i w jajku; … nie wchodzę do kuchni. Chyba, że w celach konsumpcyjnych. Jakoś tak mi zawsze szkoda czasu na gotowanie. Polityk w końcu nie powinien rozmieniać się na drobne.
– Pytanie od dziennikarzy stajni…oj przepraszam…stacji ojca Tadeusza:
Wprawdzie urodziłaś się córko w roku 1978 (data pamiętna, bo wtedy został papieżem Karol Wojtyłła), należysz więc do pokolenia JPII, co możesz poczytywać sobie i rodzicom in plus…ale…nie zakładając rodziny działasz wbrew naturze i Panu Bogu. Pracujesz na rzecz niżu demograficznego!
Odpowiedź: Cóż mogę powiedzieć…Zamierzam w przyszłości zmienić stan cywilny, więc może i niebawem zawyżę niż.
– Co zamierza pani uczynić na rzecz tego kraju?
– Kupić bilety do Irlandii lub Anglii (do wyboru): Romanowi G*, Andrzejowi L* oraz braciom ksero. Nie będzie Roman pluł nam w twarz, ni dzieci nam ,,romanił”.
– Chciałabym zwalczać korupcję poprzez zalegalizowanie prezentów wspomagających i przyspieszających działania urzędnicze w instytucjach użyteczności publicznej.
– Chciałabym również obniżyć ceny wełny w tym moheru niezbędnego do produkcji beretów.
– Młodzież polską i wszechpolską wysłać na bezpłatny kurs językowy prowadzony wespół przez Dorotę Masłowską i Rabczewską.
– Posła Wierzejskiego obrać patronem parady mniejszości.
– I wreszcie Łódź wraz z Kujawami ustanowić dzielnicą senioralną na prawach stolicy.
Jakie są pani hasła wyborcze?
Odpowiedź:
– Nie pozwolę, aby Polska była pokojem z widokiem na niestety.
– Nie dopuszczę, by skorumpowani politycy brzydko…tzn. brzytwy się chwytali.
Moje główne hasło wyborcze to:,, Jeżeli nie można, a bardzo się chce, to znaczy, że można”.
Obywatele i Obywatelki!
Przyjaciele i Przyjaciółki
Ziomale i Ziomalki!
Oddajcie swój głos na mnie. Niczego nie mogę zmienić, ale przynajmniej nie będzie gorzej.
Z tego co widzę, potępiałam korumpowanie polityków, ale już nie urzędników. To ciekawe. Miało być zabawnie, i wtedy było, ale dziś jako że niewiele (przynajmniej w niektórych kwestiach) się zmieniło, pozostaje słodko – gorzki smak, jak po niesmacznej tabletce.
Wracam jednak do Pani profesor P-P, z którą żegnaliśmy się z żalem tamtego dnia, obdarowując ją kwiatami i równie ciepło wspominanego Pana P obdarowanego ,,herbówką”.
Kwiaty dla nich obojga zamawialiśmy w tej samej kwiaciarni przy Piotrkowskiej. Młodemu wykładowcy obdarzonemu niespotykanym poczuciem humoru, graniczącym wręcz z dziecięco niepohamowaną radością i fantazją, zamówiliśmy bukiet z szarfą: ,,ostatnie pożegnanie” (znów mój szalony pomysł, który jak ufnie podejrzewaliśmy, może mu się spodobać).Spojrzenie pani kwiaciarki wbite w nas, bezcenne. Oto bowiem stoi grupa roześmianych studentów i kupuje kwiaty z szarfą: ,,ostatnie pożegnanie” osobie żyjącej i … (nie wiem, czy się tego domyślała patrząc i słuchając nas, ale…) lubianej. Tego chyba jeszcze w jej florystycznej karierze nie było. Jej wzrok zdawał się mówić: ,, Te studenty” rozumu ni litości nie mają, ale tak czy inaczej przygotowała je nam, i to przednie. Poszła w tym nawet o krok dalej i z taką samą szarfą ułożyła wspomniane fioletowe storczyki. I tu wszyscy na chwilę zamarliśmy, nastąpiła jakby stopklatka, uśmiech nam zastygł, po czym nagle chóralnie i równocześnie zaprotestowaliśmy. Dobrze rozumieliśmy, że co wolno nam uczynić: młodej, zaczepnej, oczekującej od nas tego rodzaju gry i inwencji, kadrze, to jednak nie statecznej, dystyngowanej, ciepłej, oddanej młodzieży od wielu pokoleń – starszej pani. Na szczęście wszystko dało się w porę odkręcić. Żart nam się udał, zrobiliśmy szoł. Chyba każdy kto był wtedy obecny, na długo to wszystko zapamiętał. I takim wesołym krokiem pożegnaliśmy Alma Mater.
Nim to jednak nastąpiło, poznałam jeszcze zajęcia profesora B – miłośnika rozbudowanych teorii, syna matki definicji i ojca formułki oraz brata siostry regułki. Szerzej pisałam o takim typie wykładowcy w ,,Ściągacz czy Ściągalski?”
Równolegle tj. zawsze na tym samym roku, zawsze tuż przed lub tuż po zajęciach z profesorem B, mieliśmy zajęcia z naszym ukochanym wykładowcą i promotorem wielu z nas – dr Rz. To właściwie nie były zajęcia, to był fenomen absolutnego nadspotkania Mistrza, Czarodzieja, Maga z urzeczonym jego złotoustością humanistycznym narybkiem. To trochę tak, jakby do każdego z nas przybył wysłannik z nadprzestrzeni i nadczasu o nieograniczonej wiedzy, i przemawiał głosem naszych ulubionych pisarzy. Rz odpowiadał na dręczące nas młodych ludzi pytania, nim w ogóle zdążyliśmy je zadać. Była w tym wszystkim niewytłumaczalna magia niepospolitości. Jakby krążyły nad nami szaleńcze, niekiedy szatańskie duchy Witkacego i Przybyszewskiego, mknąc oświetlaną przez białego Anioła piosenek drogą, ku jaśniejącym piaskom Krzysztofowego Mazowsza, aż do brzegów Miłoszowej Issy, neonów rozkrzyczanego w Nowym Yorku Głowy i Kosińskiego. Dr Rz wiedział wszystko o wszystkich i urzekał opowieściami w smacznym tonie gawędy. Umiał opowiadać tak, że nie tylko widzieliśmy tamte miejsca i ludzi, ale niemal czuliśmy ich oddechy. To nigdy nie były sztampowe informacje, lecz okraszone zawsze smacznymi anegdotami i przyprawione szczyptą prywaty, dygresje. Rz to chodząca Skarbnica wiedzy o literaturze, to dwunożna (myślę, że nie obraziłby się za to określenie, lecz pewnie serdecznie uśmiał) Encyklopedia podająca hasła w przystępny, oryginalny, humorystyczny i zapadający w pamięć, sposób. Na jego zajęcia chodziło się nie po to, żeby zaliczyć przedmiot, (jak w wypadku mrukowatego profesora B – nomen omen serdecznego przyjaciela Rz; choć obaj panowie bardzo się różnili, ku naszemu zdumieniu wręcz uwielbiali swoje towarzystwo i byli niemal nierozłączni), ale po to, by pożyć tamtą atmosferą i ,,nawdychać się” literatury. Każda historia opowiadana przez Rz miała swój smaczek, swoje podwójne dno, nawet ta najbanalniejsza obrastała w legendę lub zamieniała się w anegdotę. Chciało się, jak najwięcej z tego ,,kąsnąć” i zapamiętać. Nigdy później mimo że spotykałam różnych opowiadaczy, niczyje ustne opowieści już mnie tak nie zachwyciły. Taka umiejętność urokliwego gawędziarstwa, dryfowania po różnych dygresjach i powrotu do pointy, to bardzo rzadki dar.
Wreszcie chciałabym też wspomnieć o dr F, postaci dla mnie niemal kultowej, wykładowcy, którego bardzo ceniłam, i o którym mam ogromną pokusę opowiedzieć, a jednak przychodzi mi to z największym trudem. Postać to bowiem tyleż znakomita, co skomplikowana. Myślę, że nie byłby zadowolony z tego, że próbuję Go charakteryzować, jak również, że wspomina tu o Nim (choć w superlatywach) taka zwykła śmiertelniczka, absolwentka bez nazwiska i dorobku, której tylko się wydaje, że umie to zrobić. Taka (za)zwyczajna ja.
A jednak mimo pewnych wewnętrznych oporów, postanowiłam to zrobić, bo zawsze stawiam na swoim…nawet wtedy, gdy dostaję za to po nosie.
Dr F – to miłośnik limeryków, do których tworzenia częstokroć i mnie, jeśli nie namawiał, to z pewnością zachęcał, a do pisania, których ja niestety nie przejawiałam najmniejszego talentu. Czasem próbowałam z sympatii do Autorytetu, ale nigdy z sympatii do limeryków, układać te małe, sztywne formy, ale jakoś nie było mi w nich do twarzy.
O ile z dr Rz sprawa wydaje się prosta – bowiem jego jak wakacje, kochali wszyscy (naprawdę jest to możliwe), o tyle dr F już tylko niektórzy, wybrani, nieliczni. Może dlatego, że był oszczędny w pochwałach, surowy zaś w ocenie, nieco trudny w odbiorze (nie dla mnie rzecz jasna, ale chcę zachować możliwie jak największy obiektywizm), wymagający na zajęciach, a przede wszystkim na kolokwiach (nie pozwalał ściągać, bardzo pilnował, by nikt tego nie robił, choć ja nigdy nie ośmieliłabym się próbować).
Odkąd sięgam pamięcią, bardzo mi imponowało, że dr F do zajęć tak starannie się przygotowywał. Targał ze sobą (do nas, czyli do innego miasta) walizki map (np. Kresów), albumów, zdjęć, wycinków prasowych, płyt z filmami, z muzyką, a myśmy nie wystarczająco to chyba wtedy doceniali, choć staraliśmy się (przynajmniej niektórzy z nas).
O ile dr Rz mówił wolno, jakby delektując się słowem (niczym czekoladką) i uwypuklając dla nas pointę (jak triumfalną wisienkę na torcie), o tyle dr F mówił szybko, jakby wyrzucając słowa i tylko podprowadzając nas gdzieś w okolice [nie zawsze bliskie] pointy, zmuszając do odnalezienia, rozgryzienia i dopiero wówczas – dopowiedzenia jej sobie. O ile pamiętam: nie każdy to lubił, i nie każdy umiał (ale mnie ta konwencja bardzo odpowiadała).Lubiłam ten rodzaj niedopowiedzenia, ale rozumiałam też, że wygodniej byłoby sięgnąć po gotowe, niż gonić króliczki. To przecież wpisana w ludzką naturę słabość, że wolimy mieć podane na tacy niż po tę tacę (że nie wspomnę o umiejscowionym na niej deserze)…zapierniczać. Tu dr F natychmiast zganiłby mnie (a fe) za używanie języka plebsu i to jeszcze w pobliżu opisu Jego Osoby, skandaliczne. I miałby rację.
Czasem, gdy wracam pamięcią do tamtych dni, zastanawiam się, jak to jest, że mimo iż to dr Rz nie szczędził mojemu pisaniu pochwał (zawsze zarówno w cztery oczy jak i publicznie, pochlebnie się o nim wypowiadał) i gorąco namawiał, bym nie porzucała pisania, a nawet bym rozpoczęła doktorat i pomyślała o związaniu swej przyszłości z pracą naukową; to jednak moim Autorytetem literackim i pedagogicznym, pozostaje niezmiennie dr F, którego ocena mojej skromnie zarysowującej się twórczości pozostaje oględnie mówiąc naprzemiennie: chłodno zdystansowana i sinusoidalnie krytyczna. To dobrze, bo dzięki temu: łapię zdrowy balans, trzymam pion w poziomie, nie zachłystuję się sodówką (zresztą nie było nigdy powodu ani zakus, ale gdyby kiedyś…) i nie wierzę, że między moim lubić i umieć należy stawiać znak równości.
Ukłułam nawet taką teorię, że dr F mówi szybko i dużo, a ja mało i powoli, gdyż dr F lubi tworzyć krótkie, wierszowane formy pisemne, a ja długie, prozatorskie, obszerne, opasłe i jest tak być może dlatego, że jeśli istnieje jakiś ziemski limit słów, to dr F zdąży je wypowiedzieć, wobec czego pisać może mniej, a ja ponieważ mówię mało, zobligowana jestem pisać dużo.
Tu też zapewne by mnie zganił, że zestawiam, stawiam na równi. I znów miałby rację.
Nieopatrznie powiedziałam kiedyś (nie mając rzecz jasna niczego złego na myśli, ale czym wybrukowane jest piekło… wiemy), że jest w nim, podobnie jak w Gombrowiczu coś z ,,literackiego Boga”, i wiem, że wtedy bez skrupułów miał ochotę zgnieść mnie, zdeptać jak robaka. Nie chodziło nawet o to, że obraziłam jego uczucia religijne (choć to mimowolnie pewnie też uczyniłam), ale o to, że do studenckiego Guru powiedziałam coś tak obrzydliwie banalnego. Zamiast oscylować gdzieś na orbicie między Gretkowską a Tokarczuk, ja poleciałam Grocholą. Tej zniewagi już nie udało mi się zatrzeć, zmazać, zmyć ani wyprostować. Będę musiała z nią żyć.
Bardzo chciałam dorównać (dorosnąć i wpasować się) wyobrażeniu o dobrej studentce, i może za bardzo się starałam nią być, zamiast po prostu być sobą. Największy komplement jaki wtedy usłyszałam, brzmiał: ,,dobrze, dobrze pani pisze… jak do gazetki szkolnej”.
Nie pamiętam, ile razy podcinano mi w życiu skrzydła. Piszę to nie w tonie skargi, ale przestrogi, by nie porzucać marzeń, intuicji i swojej drogi, nawet jeśli wydaje się wyboista, kręta i naznaczona krytyką.
Pamiętam wywiady (z różnych lat i miejsc) z dwiema znakomitymi polskimi aktorkami: Jadwigą Barańską i Gabrielą Muskałą, jak opowiadały o początkach swojej studenckiej drogi. Pierwszą z nich ,,oblał” na egzaminie nie kto inny jak jej późniejszy mąż -Jerzy Antczak, który upierał się, że jest pozbawiona talentu. Docenił ją znacznie później i jako kobietę i jako aktorkę, obsadzając w kultowej roli Barbary Niechcić.
Co do Pani Muskały, to dwukrotnie ,,oblała” Ją na egzaminie do krakowskiej szkoły teatralnej, P. Anna Polony. Pani Gabriela była jednak zdeterminowana i postanowiła zdawać po raz trzeci, tym razem już do Łodzi, gdzie została przyjęta. Już jako absolwentka miała okazję grać w spektaklu z Anną Polony, która nad wyraz wychwalała zdolności młodej adeptki. Ta wtedy powiedziała, że dwukrotnie jej nie przyjęto, na co ponoć oburzona P. Anna zareagowała gwałtownym: ,,A cóż to za idiota nie poznał się na pani talencie?” Tu zapadła grobowa cisza, ale podobno P. Gabriela zdobyła się jednak na odwagę, by powiedzieć: ,,Pani”. Na co Polony cicho odrzekła: ,,Nawet ja się czasem mylę.’’
Tak więc, jak zachęcał Młynarski: ,,Róbmy swoje”.