Popołudniowe słońce nadawało przedmiotom miękkie kontury. Wydawało mi się, że jestem blisko świata. I bliżej już być nie można. Dotykam tego, co ważne. Nienaruszalne. W swoich podstawach. Kukania kukułki, zielonych pokrzyw, miękkiej gruszki. Czas był gorący, parzył w palce. Nie dało się go utrzymać w dłoniach. Sok spływał po krawędziach pejzażu. Pachniała zmęczona ziemia. Ziołami, sianem. Do sosen przyklejały się cienie. Długie i cierpliwe. Toczyło się słońce pełne żywicy. I te brzozy skąpane w czerwieni. Matki, córki, siostry. Połączone wieloma niewidzialnymi niteczkami. Skóra świata była chropowata w dotyku, wyczuwałam jej spękania i bruzdy. Między żywymi a umarłymi panowała jednak równowaga. Czarne ścieżki jaskółek i białe chmur przecinały się ze sobą. Oczy rzeki wypełniał piasek. Płakał nad losem tych, którzy mieli się dopiero narodzić i tych, którzy szybko odeszli, nie pozostawili po sobie żadnej sznurówki czy kubka na stole. Pękały pod moimi stopami suche muszelki. Niosłam ciało, które do końca nie było moje. Bo późne lato dotykało moich ramion. Czule i bez pośpiechu. Jakby potem już nic nie miało się zdarzyć. Żadna wczesna jesień.