fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Odeszłaś

Całkiem wyraźnie pamiętam tamtą letnią noc, dwunastego sierpnia. Mgła nadciągała pośpiesznie od strony jezior. Wracałem samochodem z Gryfic do Warszawy, do domu. Ledwo minąłem Łobez, wjechałem w kompleksy leśne, prosto w biel. Natychmiast poczułem uczucie lęku.

– Boję się mgły – powiedziałem do siebie. Włączyłem wycieraczki, żeby oczyścić przednią szybę z wilgotnej pary. Nie lubię jeździć po ciemku. W światłach samochodu z trudem rozróżniałem przemykające przez szosę zające.

Tylko raz, ponad dwadzieścia lat temu, przejechałem zająca. Zdarzyło się to w drodze do Buska-Zdroju. Był wczesny wiosenny wieczór. Do dziś pamiętam, jak daremnie dociskałem pedał hamulca, i tuż potem miękki odgłos uderzenia o karoserię. Zatrzymałem się i wysiadłem z samochodu. Zając leżał na szosie i przebierał tylnymi łapkami. Górną część ciała miał bezwładną, ani na chwilę nie spuszczał ze mnie wzroku. Zmusił mnie wtedy do poszukania kamienia na poboczu. Z zamkniętymi oczami uderzyłem zająca w głowę. Potem szybko wróciłem do samochodu, nie oglądając się za siebie.

Nigdy nie zapomniałem oczu tego zwierzęcia i gwałtownie przebierających tylnych łapek. Nie udało mi się uwolnić od tamtego wspomnienia. Stale do niego powracam – zazwyczaj, gdy najmniej się tego spodziewam.

Usiłowałem otrząsnąć się z nieprzyjemnego uczucia. Zając, który nie żyje od dwudziestu lat, może mnie prześladować, ale mi nie zagraża, pomyślałem. Lepiej uważać na to, co mam przed szybą teraz.

W tylnym lusterku widziałem ciemność. Byłem sam we mgle. Za niespełna pięć godzin będę w domu.

Na chwilę poczułem się lepiej. Jutro podejmę decyzję, co dalej robić. Porozmawiam z profesorem z centrum onkologii. Zawsze jest jakieś rozwiązanie – tego nauczyło mnie życie. Teraz też musi się znaleźć.

Wyciągnąłem dłoń i w ciemności wymacałem radio. Samochód wypełnił głos, który opowiadał o nowych odkryciach w dziedzinie leczenia nowotworów. Słowa przepływały, nie docierając do mojej świadomości. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła trzecia. We wstecznym lusterku wciąż było ciemno. Mgła stopniowo gęstniała. Mimo to docisnąłem pedał gazu. Z każdym kilometrem coraz bardziej oddalałem się od Gryfic. Być może moje obawy są bezpodstawne?

Starałem się uporządkować myśli.

              Jak to się zaczęło? Zwyczajna rozmowa telefoniczna z prośbą o pomoc w związku z poważną chorobą. Nadal pamiętam głos w słuchawce, łamiący się chwilami głos kobiety, dla której czas jest na wagę złota.

Kilka dni później – wieczór był jasny i ciepły, idylliczny. Nad krzewami żywopłotu unosiły się chmary drobnych muszek. Ze spryskiwaczy tryskała delikatna wodna mgiełka. Zaparkowałem Toyotę na wyznaczonym miejscu parkingowym, w cieniu korony drzewa. Po wyjściu z auta wdychałem zapach świeżo skoszonej trawy, grillowanego mięsa i zmierzchu.

Przeszedłem wąską dróżką i otworzyłem żelazną furtkę, której przydałoby się nasmarowanie zawiasów. Żwir chrzęścił pod moimi stopami. Wszedłem po kamiennych schodach i zadzwoniłem do drzwi. Bim-bom – głęboki, czysty dźwięk, jak w średniowiecznej katedrze. Chwilę trwało, zanim otworzyła drzwi. Musiała przejść kilka pomieszczeń.

Zerknąłem na zegarek; dochodziła siódma.

Była ubrana w szlafrok, jej siwe włosy były mokre. W ręce trzymała kieliszek koniaku. Nie powiedziała ani słowa, patrzyła tylko na mnie smutnymi oczami, odzwierciedlającymi stan jej duszy.

-Jasiu – powiedziała w końcu, jakby właśnie wpadła na to, kim jestem. -Jasiu! To naprawdę ty? Tak bardzo na ciebie czekam!

-Tak jest! Moja obecność u ciebie jest odpowiedzią na twoje wezwanie.

Postarzała się. Zawsze myślałem o niej jak o osobie od dawna dorosłej, być może dojrzała jest słowem, jakiego szukam, ale swój wiek traktowała zawsze z elegancką, młodzieńczą godnością. Kiedy ją poznałem, wiązała swoje kręcone blond włosy w dwa śliczne kucyki, nosiła obcisłe spódnice i czarne rajstopy kabaretki. Jednak i jej czas nie oszczędził. Na wąskiej twarzy, z której błyskały ku mnie pełne zmęczenia oczy, widać było zmarszczki, układające się we wzór starości. Kruche, trzęsące się dłonie przywodziły na myśl łapki pisklęcia. Między pasmami siwych, błyszczących włosów prześwitywała skóra. Przekrzywiła głowę.

-Minęło prawie pół wieku od naszego ostatniego spotkania – powiedziała wyczekująco. Jej głos był delikatny, troskliwy. Uśmiech pozostał ten sam, to samo spojrzenie, ale wydawało mi się, jakby wypłowiała. Kiedyś byłem w niej zakochany. Przesunęła się nieco w bok, by wpuścić mnie do środka.

Mieszkanie wyglądało tak, jak je zapamiętałem: duże, przeładowane meblami, ciemne i wypełnione mieszanką ciężkich zapachów. Pokój za pokojem. Drzwi otoczone szerokimi framugami, sufity pokryte sztukateriami. Na licznych komodach i półkach poustawiano małe figurki w scenach przedstawiających ważniejsze wydarzenia biblijne. Na ścianach wisiały grafiki i kolorowe akwarele, sygnowane nieczytelnymi podpisami. Na wiklinowych krzesłach siedziały pluszowe misie oraz lalki o martwych, porcelanowych twarzach. Być może właśnie w ten sposób Jagoda zatrzymywała dzieciństwo, o którym nie chciała rozmawiać. Przeszliśmy przez mały salonik, który nazywała biblioteką. Żyrandol wesoło odbijał świetlne refleksy.

Jej pokój wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałem. Przepełnione książkami regały, mahoniowe biurko, kartonowe pudełka, globus. W miejscu, w którym kiedyś musiała stać czarna maszyna do pisania, teraz rozpierał się komputer nowej generacji.

-Moja jaskinia – powiedziała zakłopotana.

Z okna rozciągał się widok na jabłoniowy sad oraz na ogród sąsiada, który zgarniał liście do ogniska. Dym wciskał się przez otwarte okno do mieszkania.

W jej oczach widać było zmęczenie.

– Koniaku? – spytała.

–  Przyjechałem samochodem.

Jagoda przyniosła karton soku jabłkowego i szklankę, do której wlała napój, po czym wróciła na swoje krzesło. Odpalała jednego papierosa od drugiego. Odchyliła się do tyłu, masując sobie kąciki oczu opuszkami palców. Podniosła kieliszek z koniakiem w moim kierunku; odwzajemniłem toast.

Odezwała się znów:

– Jako młoda, dopiero rozpoczynająca pracę w szkole osoba, nauczyłam się, że z pewnymi rzeczami nie opłaca się walczyć. Walka z wiatrakami, wiesz. Akademickie siły i prawdy. Naukowe dogmaty. Nie musiałam ich rozumieć, nie musiałam ich lubić. Ale wiedziałam, że pewne rzeczy są większe niż ja. Po prostu pewne rzeczy są większe, niż możesz sobie wyobrazić.

Nie byłem pewien do czego zmierza.

– Wierzysz w Boga? – zapytała.

– Tak. Moja odpowiedź jej nie zaskoczyła. – Zresztą nieważne. Z pewnością rozumiesz, że chrześcijanie wierzą w Boga, nie ogarniając Jego wszechmocy.

Rozmowa zeszła na tor, który mnie zdezorientował. Coś było nie tak. Czułem to. Nie odważyłem się jednak zapytać. Popatrzyła na mnie, uśmiechając się krzywo. Dobiegający gdzieś z zewnątrz, warkot elektrycznej kosiarki zamilkł

Wspaniały zegar ścienny wybił z powagą dziewięć razy.

– Uważasz, że jestem stara? – spytała.

Nigdy jej nie okłamałem. Dlatego nie odpowiedziałem na pytanie. Wiek to tylko punkt w czasie.

Ująłem ją delikatnie za rękę.

– Jaguś, co się dzieje?

– Prosiłam cię, żebyś przyjechał, bo potrzebuję pomocy – powiedziała, powstrzymując łzy. – Znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, że bardzo poważnie traktujesz wszelkie przyrzeczenia.

Emocje w jej głosie i spojrzeniu przeraziły mnie. Jakby chciała mi ofiarować klucz do życia wiecznego przed rozpłynięciem się w chmurze dymu i iskier. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło. Jagoda pochyliła się nad stołem, wyciągnęła z paczki kolejnego papierosa. Włożyła go do ust. Usłyszałem trzask zapalanej zapałki. Podpaliła sobie papierosa i charakterystycznym ruchem zgasiła go, wrzucając do popielniczki.

Głęboko się zaciągnęła. Trwała przez chwilę w milczeniu. Patrzyła gdzieś niewidzącymi oczami. Po czym smutno westchnęła.

– Jestem chora – powiedziała tak po prostu. – Rak. Już od kilkunastu miesięcy. Cieszę się każdym nowym dniem.

Wziąłem ją za rękę. Jakbym trzymał zimną rączkę śpiącego dziecka.

– Lekarz mówi, że twarda ze mnie sztuka – powiedziała.

– Bardzo cierpisz?

Wzruszyła ramionami w geście, który mógł być zarówno potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem. 

– Głównie duchowo. Bezsenność, stany lękowe. To jest straszne.

Ścisnąłem jej rękę.

– Wykorzystam wszystkie swoje możliwości, żeby ci pomóc – zapewniłem.

Odprowadziła mnie do drzwi, cały czas trzymając rękę na moim ramieniu. Stała w drzwiach, patrząc na mnie, gdy pośpiesznie wychodziłem.

Została przyjęta do centrum onkologii. Operacja. Kilkanaście dawek chemioterapii. Wszystko na nic – w tej walce uległa chorobie. Rak pokonał Jagodę.

Nie mogłem pogodzić się z tym faktem. Byłem pewny, że jej życiu nie zagraża realne niebezpieczeństwo, że nie ma podstaw do lęków. Wykręcałem numer telefonu szpitala, łączyłem się z lekarzem, aby w rezultacie dowiedzieć się, któryś raz z rzędu, że pacjentka śpi spokojnie, ale nic już nie mogą zrobić. Za późno zgłosiła się na leczenie. Brakowało mi jej. Wieczorami, od czasu do czasu, rozmawialiśmy przez telefon, komentując to, co dzieje się na świecie. Czasami komentowała mnie samego i zaśmiewała się, nazywając mnie szczęściarzem. Zresztą nie myliła się, miałem i mam szczęście. Mówiłem to już wcześniej. Wspominam ciepło i z sentymentem spotkanie, które odbyliśmy czterdzieści dziewięć lat temu! Jakże wtedy wszystko było inne.

Czekała na mnie w kawiarni, przy stoliku nakrytym kolorowym obrusem. Nie poznałem jej przez kłęby dymu, póki nie pomachała mi ręką.

Przedarłem się przez wrzeszczący tłum i wcisnąłem na miejsce między Jagodą, a nietrzeźwym typem śpiewającym pijacką piosenkę. W centrum Wrocławia było kilkadziesiąt kawiarni i restauracji. W wielu z nich bywali wyłącznie turyści. Miejscowi mieli swoje tajemne miejsca. Przywołaliśmy kelnera, wymachując banknotem. Jagoda zamówiła dwa jasne piwa, które szybko wypiliśmy. Samochody mijały nas niczym metalowa rzeka. Świetlne neony reklamowe załamywały się na krawędziach witryn. Wzięła mnie pod rękę, rozmawiając ze mną po drodze, wypełniona pewnością siebie wynikającą z zobaczonego w lustrze odbicia, rezultatów wielu godzin spędzonych na przygotowaniach. Miała na sobie cienkie czerwone pończochy, czarną spódnicę i czerwoną bluzkę pod krótką aksamitną marynarką. Mogłem jedynie fantazjować o bieliźnie. Pasek małej torebki biegł przez piersi na skos. Włosy wiązała gumką w koński ogon.

Była szczupła. Miała niesamowicie długie, ostre i pomalowane na kolor ciemnej czerwieni paznokcie. Zawsze uważałem, że paznokcie są niezwykle zmysłowe. Nie mogłem przestać gapić się na nie, ani wyobrażać sobie, jakie to uczucie poczuć je na swoich plecach.

W Rynku znajdowała się restauracja Ratuszowa, znana z dobrej kuchni i stałych cen. Jeśli chce się zaprosić piękną kobietę na dobry posiłek, trzeba zdecydować się na to, co najlepsze. W przeciwnym razie można ponieść spektakularną klęskę. Zaproponowałem Jagodzie, by zamówiła sznycel po wiedeńsku z frytkami i szparagami w sosie beszamelowym. Na przystawkę wzięliśmy sandacza w galarecie, którego polecił nam bardzo elegancki, uprzejmy kelner. Gdy zapisał zamówienie, zapalił świeczki i wycofał się, Jagoda oparła łokcie na stole, złożyła ręce i popatrzyła na mnie. Z powodu panującego w restauracji półmroku i padających na moją twarz cieni, które maskowały rumieniec, a także dlatego, że takie drobnostki zapewniają mi pewną ochronę, odważyłem się zażartować.

– Wiem, czemu się ze mną umówiłaś.

Moje słowa zaskoczyły ją. Wyprostowała się.

– Tak?

– Tak.

– Po prostu jestem ciekawa, co się z tobą działo przez te lata, od naszego ostatniego spotkania.

– A po drugie?

– Nigdy dotąd nie spotkałam nikogo takiego jak ty.

– W to akurat wierzę.

– Nie zrozum mnie źle. Mówię w pozytywnym znaczeniu.

– Aaa, dzięki.

– Nie poddajesz się łatwo.

– Myślę, że uparty znaczy mniej więcej to samo.

Mruknęła coś i spojrzała na mnie.

– Masz dziewczynę?

– Obecnie nie – tu nieco skłamałem. – A ty jesteś z kimś?

– Nie, teraz też nie. Ale oczywiście miałam już stu adoratorów! – przez sekundę wahała się między śmiechem a desperacją. Na szczęście śmiech zwyciężył.

Siedziałem bez słowa. Jagoda popatrzyła mi w oczy, próbowałem odwzajemnić jej spojrzenie, ale nie było to łatwe. Wyglądało, jakbym wodził za czymś nerwowo oczami.

– Jesteś inny niż wszyscy – powiedziała.

Przyniesiono przystawkę. Zjedliśmy w milczeniu. Dopiero gdy kelner podał danie główne, napełnił kieliszki winem, życzył nam smacznego i znów wycofał się w ciemność, do swej kryjówki przy kuchni, Jagoda ożywiła się. Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie, na przemian uśmiechając się i przygryzając dolną wargę. Nabiła na widelec szparaga, włożyła go do ust.

Szukałem w myślach jakiejś romantycznej frazy, czegoś, co rozluźniłoby atmosferę i usunęło zakłopotanie.

Jagoda mnie ubiegła:

– Myślisz, że studia na wojskowej uczelni, to dobry wybór?

To nie była specjalnie romantyczna uwaga, ale i tak lepsza niż ciężka cisza.

– Tak, to przemyślana decyzja.

Jagoda zaśmiała się cicho.

– To takie dziwne wyobrazić sobie, że miałeś życie wolnego człowieka, bez tych wszystkich ograniczeń wynikających ze służby w wojsku.

– Życie, życie. Ja też tak to odczuwam. Ale znaleźli by się tacy, dla których takie życie wcale nie jest dziwne – stwierdziłem.

– Co się z tobą działo przez te lata? Opowiedz mi o sobie!

Opowiedziałem. Szybko poszło.

Tymczasem Wrocław rozbłysnął milionem świateł za oknem. Wypiła wino. Mój kieliszek nadal był w połowie pełny. Po jej oczach poznałem, że jest nieco podchmielona.  Nalała sobie jeszcze wina, z szafy grającej popłynęła melodia Paula Anki – Diana. Poczułem lekkie ukłucie nostalgii. Zamknąłem oczy i odpłynąłem we wspomnienia.

– O czym myślisz?

Otworzyłem oczy, patrząc na nią w milczeniu.

– Czujesz się czasem samotny? – zapytała wichrząc mi włosy.

– Zdarza się. Czasem.

– Kiedy byłam mała, czułam się najbardziej samotną istotą na świecie. Nigdy nie miałam matki, zmarła przy porodzie. A ojciec, on… – upiła z kieliszka.

– Co z nim?

Wzruszyła ramionami.

– Zawsze był daleko. Równie dobrze mógłby być po prostu miłym wujkiem. Dlatego tak bardzo chciałam mieć kogoś tylko dla siebie.

Przytuliła się do mnie, objąłem jej ramiona lewą ręką.

– Czasem go nienawidzę z głębi duszy! – westchnęła.

Odwróciła się w moją stronę, patrząc na mnie badawczo. Nasze spojrzenia się spotkały.

– Tak się cieszę, że się spotkaliśmy – powiedziała.

– Dlaczego?

– Bo cię lubię. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Kto byłby zawsze sobą, w każdych okolicznościach. Kto ma w dupie cały świat. Jesteś wyjątkowy.

Jagoda pochyliła się i pocałowała mnie.

Wyjrzałem przez okno. Przy chodniku stała źle zaparkowana taksówka z przyciemnionymi szybami. Wbiłem widelec w szparaga.

– Smakował ci sznycel?

– Przepyszny!

Wyszliśmy.

Nieczęsto zdarzało mi się spacerować ulicami Wrocławia, obejmując piękną dziewczynę. Właściwie nieczęsto zdarzało się, bym w ogóle obejmował jakąś dziewczynę.

Powietrze było ciepłe, ciężkie, naelektryzowane. A może to ja taki byłem. Puszczałem oko do mijających nas samochodów, do dziewcząt. Oparty o budkę telefoniczną siedział żebrak, na wpół śpiąc. Jagoda wsunęła rękę do tylnej kieszeni moich spodni. Skorzystałem z okazji, by objąć jej ramiona.

– Cieszę się, że cię spotkałem – powiedziałem.

Przebiegliśmy przez ulicę na czerwonym świetle, zatrąbił na nas samochód. – Naprawdę się cieszę – powtórzyłem, przyciągając ją do siebie.

Nagle Jagoda zatrzymała się machając ręką. Nie wiedziałem o co jej chodzi, rozejrzałem się dookoła. Przy chodniku zatrzymała się taksówka. Kiedy Jagoda odwróciła się do mnie, zobaczyłem łzy w jej oczach.

– Przepraszam – powiedziała. – Dziękuję ci za miły wieczór, jesteś naprawdę słodki. Przepraszam!

Zatrzasnęła drzwi auta. Otworzyłem usta, by coś powiedzieć, ale nie mogłem znaleźć żadnych słów. Poleciła coś taksówkarzowi, nie słyszałem co. Skinął głową, samochód ruszył.

Jagoda nie obejrzała się. Taksówka zniknęła za rogiem. Zdezorientowany stałem na chodniku, gapiąc się na ruch uliczny.

Stałem tak i stałem – jeszcze długo…

Skip to content