W mglisty deszczowy dzień, na drugim piętrze, w sali numer 5. Egzamin z filozofii.
Długi, nudny korytarz, sztywny od posągowych min, z których większość postawiła na czerń.
Czerń to godność – mawiają, jasny przekaz – mawiają, a dla mnie – szczegół, tym pełniejszy im się mniej narzuca.
Ustawili się wzdłuż ściany, jedno za drugim, w odstępie krótszym od chwili, ale dłuższym od słowa. Jak gęsie dzieci w napięciu oczekujące na znak.
Jest i ona. Filigranowa Blondi w luźnym wdzianku z ptasim motywem na sercu i orłem na palcu.
Może chciała się wyróżnić, poczuć lepiej albo nieco lżej ze świadomością skrzydeł.
I gdyby to miało większe znaczenie, to uniosłaby się teraz wysoko i na tyle swobodnie, by móc zmieścić w locie każde za i przeciw, co się przecież nie zdarza, bo na wieki wieków nieskończone.
I choć w jej głowie mnożyły się pytania, nasuwając coraz bardziej niedorzeczne odpowiedzi, mimo chaosu i natręctwa, z jakim przyszło gromadzić się treści, to nad wyraz konsekwentnie tworzyły całość, o której myślało się szeroko i rozwlekle, w przestrzeni wąskiej, ciasnej, ale stale wolnej, z możliwością wejścia i wyjścia.
I tak oto zrodziła się myśl o drzwiach.
No tak. Nie zamknęłam drzwi, a i klucza nie wyjęłam – przeraziła się… po czym podniosła przykucnięte od trwogi oczy, tłumacząc i pocieszając się na przemian, co zdawało się być prostym jak drut rozwiązaniem.
Z pośpiechu na egzamin nie dosprzątałam mieszkania – kontynuowała myśl.
Potencjalny złodziej miałby nie lada problem ze znalezieniem czegokolwiek, o ile w ogóle zdołałby się przebić przez stertę rozrzuconych banałów. Poza tym nie posiadam kosztowności, prócz orła na palcu, często filozofuję, więc raczej nie zarabiam, kto by tam czegoś szukał – uspokoiła się.
Tymczasem Zuza, koleżanka Blondi, wyszła z sali egzaminacyjnej, po czym zakomunikowała, że poległa na pytaniu o czas.
– Jak można? – zdziwiła się Blondi.
– Zwyczajnie, z braku czasu – odparła Zuza.
Przez moment zrobiło się nieznośnie, znerwicowane ręce i nogi naśladowały jakieś dziwne, psychopatyczne ruchy, potrząsając trzewiami w sposób przyprawiający o mdłości.
Mimo to wszyscy uparcie twierdzili, że są w pełni przygotowani, i że zaskoczyć ich może tyle co kot napłakał.
A jednak pan profesor Maj – jak nikt – potrafił dostarczyć emocji.
Na pozór uprzejmy starszy pan, dalej już mało czytelny, wręcz nieosiągalny w identyfikacji.
Nie wiadomo było, czego się spodziewać.
Kat i wybawca w jednym.
Ponoć żona go zostawiła, jak się dowiedziała o ciąży kochanki. Wpadka nie wpadka, rodzić trzeba. Kochanka Gocha. Cicha i skromna, wolno chodząca, no niewątpliwie słabo rozruszana. Zdawała jako druga. Zdała!
Tymczasem Blondi obłożona stwierdzeniami, z bólem w klatce piersiowej, rozwarstwiała się jak tętniak aorty.
Stało się jasne, że wolałaby mieć to już za sobą.
Wyczuła to Rita i jako jedyna złapała ją za rękę.
– Oddychaj – powiedziała
– A co, jeśli się nie uda? – spytała Blondi
– Nic wielkiego, możesz na przykład zrobić dyplom zdolnego robigrosza.
By mieć – uśmiechnęła się.
W życiu sobie poradzisz.
– Czasem to żyć, jest trudniejsze niż myślę – odpowiedziała Blondi.
– To nie myśl, będzie ci łatwiej – skwitowała Rita.
Już pora. Wchodzę – szepnęła Blondi.
Weszła do sali.
Upiorna cisza majaczyła po kątach, to kwitła, to więdła, to się rozpychała jak te słoneczniki w złotej ramie na wprost.
Profesor podparł twarz, zniżył błądzące oczy
i zgarbionym głosem zapytał:
– W życiu się żyje czy umiera?
– W życiu się wybiera – odpowiedziała Blondi
– Daję pięć – dodał profesor.
Gdybym mógł wybrać, oceniałbym w skali Beauforta…tu na dziesięć.