„Gdy przybyłem do tego kraju, milczałem wśród ludzi,
ponieważ nie rozumiałem ich mowy.
Wkrótce spostrzegłem, że rozumiem ich milczenie…“
Z „Listów do Kamy“
Często spotykaliśmy na ulicy starszego mężczyznę chodzącego o lasce. Pozdrawialiśmy się, co nie było niczym niezwykłym, ponieważ w tamtych stronach pozdrawiają się wszyscy, przechodzący obok, szwabskim: Grüß Gott, którego nauczyliśmy się na tyle poprawnie wymawiać, że nie byliśmy zaraz rozpoznawani jako obcy. Wreszcie zapytaliśmy Marię-Luisę o naszego sympatycznego sąsiada.
– Ach, myślałam, że już się znacie. To Polak, Wawrcac – wymówiła trudne dla niej nazwisko. – Poznam was z nim.
Wawrcac okazał się Wawrzaczem; „z” wymawia się po niemiecku jak „c”. Przybył tutaj z Lubina, gdy Lubin nazywał się Luben, jeszcze w roku 1941, jako obywatel Trzeciej Rzeszy. Dla miejscowych był jednak Polakiem i Polakiem pozostał. Bez trudu dostał pracę w fabryce papieru, poznał miejscową Szwabkę, zakochali się i został.
Choć od wojny minęło ponad pięćdziesiąt lat, ma niemieckie obywatelstwo i dorobił się wnuków, dla miejscowych zawsze będzie Polakiem.
Ta znajomość z Wawrzaczem przypomniała nam inną historię, którą opowiedziała nam pewna kobieta o imieniu Anita, którą poznaliśmy, gdy wędrowaliśmy jeszcze z Kamą po Polsce za pracą; dziś jest naszą serdeczną przyjaciółką, z którą złączył nas przypadek i może coś jeszcze…
Anita urodziła się w Niemczech. Jej ojciec dostał się do niewoli niemieckiej w pierwszych dniach wojny, gdy Niemcy zbliżali się do Poznania i wylądował w małym badeńskim miasteczku pod francuską granicą. Jego niewola zamieniona została wkrótce na pracę przymusową. Nie chodziło rzecz jasna o jakikolwiek znak łaski, lecz o praktyczne potrzeby wojennej maszynerii; ojciec Anity był bowiem szewcem, a w tym małym miasteczku uruchomiono właśnie fabrykę butów. Niemieckich szewców powołano do walki za ich Führera. Tak więc ojciec Anity został zmuszony do robienia butów dla niemieckich szewców, aby mogli tupać zwycięsko po brukach coraz innych miast Europy, w takt ich wesołej przyśpiewki: „Haj-li Haj-lo Haj-la…“.
Podobnie jak Wawrzacz, ojciec Anity również poznał pewną badeńską dziewczynę, która początkowo tylko z normalnego ludzkiego współczucia, a potem ze zwykłej ludzkiej miłości, szmuglowała dla niego żywność z domu rodziców. Aż zjawiła się na świecie ona, Anita. To było dwa lata przed końcem wojny. Rodzice próbowali ukryć nieszczęśliwą córkę z jej Polaczkiem i dzieckiem, ale nie trwało to długo. Kilku dzielnych niemieckich junaków w rudych uniformach przywiązało jej matkę do zabytkowej pompy na środku malowniczego ryneczku, obcięli jej włosy, założyli na szyję tablicę z napisem: „Ich bin eine polnische Hure!” i biczowali ją do nieprzytomności. Potem nie wiedziała już jak się nazywa, a własnego dziecka nie odróżniała od swojej starej lalki. Nieszczęśliwa para z małą Anitą przeżyła w ukryciu, aż przyszli Francuzi. Wtedy ojciec wrócił do Polski, jednakże tylko z dzieckiem. Według relacji ojca, matka pozostała tam w Badenii wraz ze swoją lalką. Od ojca nie dowiedziała się Anita niczego więcej; ożenił się i rozpił, a ona pozostała u polskich dziadków.
Anita opowiadała nam, że dziadkowie, a potem i ona, starali się przez Czerwony Krzyż odnaleźć matkę, ale wracało ciągle tylko żądanie o bardziej szczegółowe dane.
Jako że mam zwyczaj notować sobie takie wydarzenia, które szczególnie mnie poruszyły, znalazłem i te notatki, które szczęśliwie nie zniszczyły się w czasie nielegalnego transportu do Niemiec w 1988 roku.
Badenia graniczy ze Szwabią i miejscowość udało nam się szybko ustalić. Kama początkowo nie chciała, ale wreszcie pojechaliśmy tam. Najłatwiej było znaleźć rynek i starą pompę na środku placu, nieczynną już i będącą jedynie ozdobą. Są to typowe elementy w krajobrazie miasteczek południowoniemieckich. Niebawem okazało się, jak naiwne było nasze przedsięwzięcie. Zagadywani przez nas ludzie albo niczego takiego nie pamiętali, albo o niczym takim nie słyszeli, bądź też mieli kłopoty ze zrozumieniem naszego dalece niedoskonałego języka niemieckiego. Urzędniczka w ratuszu, do którego wreszcie zdecydowałem się wejść, wyjaśniła uprzejmie, że w tamtych czasach kary takie, jak chłosta za kontakty z Polakami, były rzeczą normalną, a miłość…?
– Miłość… – zamyśliła się urzędniczka – w tamtych czasach podporządkowana była czystością rasy. My mieliśmy produkować, produkować nadludzi.
Konkretnych przypadków jednak nie znała. Zniecierpliwiona Kama zapytała mnie wreszcie, czy i ja nie mam w swoim życiu spraw, o których chciałbym zapomnieć.
– Tak, mam…
– W takim razie zrozum tych ludzi i zaprzestań tych dochodzeń!
I tak wróciliśmy do naszej Doliny Lenningen.
O historii tej opowiedzieliśmy kiedyś Marii-Luisie. I sądziliśmy, że na tym sprawa się zakończy. Pewnego dnia przyszedł do nas Wawrzacz i po krótkiej rozmowie o sprawie, która była niewątpliwie tylko pretekstem do przyjścia, powiedział nam, że słyszał od sąsiadki o naszych poszukiwaniach.
– Powinniście iść do miejscowego pastora – poradził nam stary Polak. – Maria-Luisa już rozmawiała z kimś z tego miasteczka i wie, że jest tam jeszcze ten stary pastor z tamtych czasów.
Tak więc po krótkiej telefonicznej rozmowie z pastorem, znalazłem się już sam bez Kamy, w tym malowniczym, przytulnym miasteczku. Drzwi otworzyła staruszka z przyklejonym do ust uśmiechem, ale o mimice manekina i milczeniem skwitowała moje szwabskie: Grüß Gott. Poszła przodem do otwartych drzwi pokoiku, gdzie siedział pastor, po czym zaraz odeszła bez słowa.
Starzec polecił mi zająć miejsce przy stole, który najwyraźniej pełnił także funkcję biurka. Stół stał przy oknie z widokiem na ogród pełny zieleniejących drzew. Nieco za długie, żółtawo siwe włosy starego człowieka leżały na krawędzi białej koszuli bez kołnierzyka. Wkrótce pojawiła się kobieta, którą pastor przedstawił jako swoją żonę. Wtedy przyglądała mi się dłuższą chwilę uważnie i bez słowa. Po chwili przyniosła mężowi herbatę w fajansowej filiżance, ale mnie zdawała się już nie dostrzegać. Przyszła i odeszła znów bez słowa, a pastor mieszał tę swoją herbatę o silnym ziołowym aromacie i uderzał głośno łyżeczką o ścianki fajansowej filiżanki. Dziwna kobieta; w mojej pamięci pozostał mi do dziś jej obraz bardzo wyraźny i nieco niesamowity. Pastor był stary, bardzo stary i widziałem, jak daleko musi odejść, aby dotrzeć do tamtych czasów, o które go pytałem, by przyholować stamtąd odpowiedź.
– Ta-a-k… – robił wrażenie, jakby ważył w sobie gotową już odpowiedź. – Znałem ją. Widziałem też o tym, co się wtedy wydarzyło. Widzi pan ten budynek za moim ogrodem? To jest ratusz. Wówczas te drzewa nie były jeszcze takie duże. Obserwowałem wydarzenia, które się tam rozegrały, z tego okna. Tłum ludzi. Obcięli włosy do skóry, potem zawiesili jej na szyi tę tablicę z napisem… I tak stała tam przywiązana do tej samej pompy, którą pan teraz widzi. Oblewali ją wodą dla uciechy i ubliżali jej. Moi parafianie. W następną niedzielę, jak zawsze, dostali ode mnie komunię. Niech pan się nie gorszy. Taki jest każdy z nas. Dlatego dobrze, że jest kościół, gdzie człowiek odnajduje współczucie dla cierpienia Chrystusa, gdy brak mu go dla bliźniego…
– Pan to widział?! Obserwował!? I nie uczynił pan nic!?.. Jako duchowny! – Wyrywały mi się gorzkie pytania jedno za drugim. – A gdyby to był sam Chrystus…?
Pastor patrzył na mnie bez wyrazu. Przez chwilę myślałem nawet, że zapyta mnie, czy chodzę do kościoła. Potem zwrócił oczy ponownie na ogród za oknem. Wyglądał tak, jakby ten krótki, makabryczny film, który wyświetlił dla mnie, dobiegł końca i nic, poza ogrodem nie miał już przed oczami.
– Tak, mało ojciec opowiedział tej pańskiej znajomej. Anita ma na imię? Chrzciłem ją przed ich wyjazdem. – Stary rejestr leżał przygotowany na moje przyjście na stole i pastor wskazał mi tę datę. – A ten ojciec? Żyje jeszcze?
– Nie, o ile wiem. Pił bardzo dużo – dodałem, jakby to coś wyjaśniało.
– Wtedy, tutaj przy tym oknie nie byłem sam – dodał nagle.
– Chce pan powiedzieć…?! Chce pan powiedzieć, że on był wtedy tutaj?
– Tak. On był wtedy tutaj. Gdyby oni go wtedy chwycili, powiesiliby go. Gestapo szukało go długo. Także u mnie. Ale jego już tutaj nie było. – Pastor, na przemian, popijał i mieszał swoją herbatę. Wydawało mi się, że jego zaczerwienione oczy zamgliły się od naparu ziół. Przełknął łyk napoju.
– Wtedy w Niemczech, po tej przegranej wojnie, panował wielki tumult. Ludzie wędrowali, jedni ze Wschodu tutaj, inni wracali z niewoli z powrotem do domu. A do tego wszędzie wokół pełno wojska, zamieszanie, chaos…
Ona poszła za nim do Polski. Wie pan, to jeszcze panu powiem, ona miała taką lalkę, z którą się nie rozstawała. I to było dla niej jej dziecko. Ona poszła za nim. On z tą małą, a ona ze swoją lalką. Pastor przyglądał mi się znów uważnie, jakby chciał się upewnić, czy ja to rozumiem.
– Nie wiem nic więcej – zakończył.
Rzeczywiście z trudem zbierałem moje rozrzucone myśli. Pamiętam, że powiedziałem tylko:
– Anita mówiła mi, że matka oszalała. Ojciec jej o tym powiedział. Ona mogła więc zawieruszyć się gdzieś w drodze, w tym tumulcie…
– Tak, mogło tak być. Starzec podchwycił z ożywieniem tę myśl. – Tak mogło być. Było bardzo dużo oszalałych po tej wojnie. Bardzo dużo oszalałych kobiet.
Pastor podniósł się, aby mnie pożegnać.
– A pan? – zapytał w końcu. – Jest pan Polakiem czy Niemcem?
– Moja matka była Niemką, a mój ojciec Polakiem.
– Życzę panu dobrej drogi i pięknego dnia. Jedzie pan do Polski, aby spotkać się z Anitą i opowiedzieć jej o matce?
Pokręciłem przecząco głową.
– Nie… Zawiozę jej fosylię, którą znalazłem w pobliżu…
– Fosylię? Chce pan zawieźć milczenie?
-Tak, właśnie.
– Niech pan pozdrowi ją ode mnie. Żałuję, że nie mogłem bardziej pomóc.
– Dziękuję.
-Życzę także pani pięknego dnia. Do widzenia- powiedziałem jeszcze do żony pastora, która stała w otwartych drzwiach kuchni. Ale na moje pożegnanie nie odpowiedziała ani słowa. Zdawało mi się, że przyglądała się nie mnie, lecz czemuś, co jest we mnie. Zamiast odpowiedzieć, podniosła i przytuliła do piersi zniszczoną już pewnie od tego przytulania, gałgankową lalkę. Chyba osłupiałem. Nie wiem, jak trafiłem do wyjścia.
I tak pozostanie po mojej stronie powiek. Kobieta w domu pastora. Z jej zamkniętą, pomarszczoną twarzą. Jak odciski na tej fosylii, która leży do dziś na moim biurku. Właśnie patrzę na nią.
…Dolina, w której mieszkam, wcina się między skaliste zbocza. Domy, jak spłoszone owce, próbują wspinać się jeszcze na te skały. Daremnie, ponieważ zbocza stają się coraz bardziej strome. Z trudem tylko korzenie potężnych buków, powykręcane jak żyły, znajdują szczeliny wśród skał, aby się w nie wcisnąć, rozsunąć je, uchwycić się i ciągnąć soki z mezozoicznych warstw Szwabskiej Jury. Czasami stoczy się w dół odłamek skalny, odłupany siłą korzeni, i otworzy się jego zawartość, fosylia, to milczenie przeszłości.
Gdy przybyłem do tego kraju, milczałem wśród ludzi, bo nie znałem ich języka. Niebawem spostrzegłem, że rozumiem ich milczenie…