Nieproszeni goście
Pewnego dnia, a może to było nocą…demoniczni złoczyńcy zamieszkali w mojej głowie, na mój koszt. Nie wtargnęli tam gwałtownie; rozwijali skrzydła jak mały papierowy rulonik, powoli, całkiem niepostrzeżenie, przegapieni.
Odtąd poruszają za sznurki błazenady istnienia i sterują mną jak bezwolnym szmacianym pajacykiem. Sieją spustoszenie oplatając ciasno powrozem porannego lęku i wieczornego niepokoju. Udaremnili pierwsze nieporadne próby spontanicznej ucieczki. Syjamsko zrośnięci z moją tożsamością, nie pozwalają odkroić gruntującego się bytu. Zastygam w bezsilności, gdy oni zacierają ręce nad uciechą panowania. Poddaję się, zwycięstwo oddane walkowerem, stchórzyłam z niewiedzy, niemocy i paniki. Boję się ingerować w tę trującą, pasożytniczą dysharmonię. Nie daję jej stanowczego odporu, wciąż nie wiedząc, gdzie kończy się moje zakotwiczone cicho w pulsującej zatoce jestestwo, a gdzie zaczyna obcy byt o przymiotach jemioło- huby. W ilu procentach składam się z siebie, a w ilu z mieszkańców mojego osobistego, dzikiego lądu? Czy mam jeszcze coś do powiedzenia, czy ster dzierżą tylko: fobie, fero/hor – mony i strach – monster(y)? Boję się oddychać, wyjść, mówić, boję się być. Wbijają we mnie impulsy gorszącej nienawiści, jak szpilki w laleczkę voodoo. Nieprzejednani opozycjoniści zatruwają mi duszę oparami wstydu zastygłego w stopklatce, z której nie mam już ucieczki. Narzucają mi myśli i słowa, których nie czuję, z którymi się nie utożsamiam, a jednak mogę nimi rzucić jak oszczepem, na oślep, w dal, celnie raniąc.
Rzucanie
Ich sekretny, randkowy szlak przecinał się z moim skrótem drogi do pracy. Poranna schadzka zakwitała psim spacerem sąsiadów o brzasku.
– Za dużo mamy [z mężem] planów na urlop – powiedziała kobieta. Szybko dodając: – remont u rodziców, wyjazd trzydniowy, rzucenie palenia.
– Rzuć go – pomyślał on, rzuć papierosy – pomyślałam ja, biegnąc dalej nie pogubiwszy priorytetów.
Dieta cud
Dieta sokowa, stołowa, kapuściana, cytrynowa, bezmięsna, bezcukrowa, Kwaśniewskiego, bezglutenowa, tysiąca kalorii…głodówka.
Skąd bierze się skuteczność zamknięta w poście?
Myślę, że mieści się zwykle w małej ripoście.
Martwa natura
Niemal każdego dnia wybiegała na ścieżkę, by powitać mijających ją ludzi. Zatrzymywała się na środku drogi nasłuchując i przybierając przy tym zabawne pozy. Taka wiewiórcza celebrytka. Lubiła, gdy ludzie przystawali i podziwiali ją, robili zdjęcia, a gdy jeszcze podarowali orzeszek, była wniebowzięta.
Niestety pewnego dnia na jej neutralne parkowe terytorium najechały buldożery, betoniarki i dźwigi, by zbudować izbę pamięci.
Tamtego poniedziałku dostrzegłam jej martwe ciałko zastygłe na prawym poboczu drogi.
Czy została wniebowzięta? Czy pozostanie w czyimś przedsionku pamięci?
Zmiana poglądów
Nazywali wiewiórką – znielubiłam wiewiórki,
wyzywali od – rudych małp – już nie lubiłam małp
krzyczeli – rudy lis – straciłam serce do lisów,
przezywali- modrzewiem – przestałam lubić modrzewie,
a kiedy siwe echo czasu poniosło rudzielca – pokochałam: wiewiórki, małpy, lisy i modrzewie.
Wino na linie
Wino… i wina.
Nie ma wina… to nie jego wina
Ha…lina…ha…Halina, Hali – nie tonie lina.
To w to nie … to w tonie…
Ty lino, linie, on lin- my liny- liniejemy,
na Imielinie trzymaj linię
w imieniny, w imię Niny.
Na linie latorośle, winorośle,
nic nie rośnie,
lato minie
w smutnej minie,
Nie myśl o winie
stąpając po cienkiej linie
linoskoczku.
A słowo stało się ciałem i arsenałem
Gdy ciasto wyrosło nad podziw, prababcia Anielka zamierzała upiec z niego chleb. Potrzebowała natychmiast dodatkowego naczynia. Poczęła krzyczeć do wnuczki:- Przynieś dziewczę nieckę, ale dziewczę wychowane w innym niż babcia regionie, nic nie zrozumiało. To co u babci zwało się niecką, u wnuczki kopańką i dzieżą. Z niepokoju regionalizmów ciasto wypłynęło i umknęło poza miskę…
– Podaj mi proszę wazówkę, naleję nam zupy – mówię ochoczo, jak każda świeżo upieczona żona. Zamiast oczekiwanego uwielbienia, dostrzegam zaniepokojenie połączone z zawstydzeniem. Myślę: – może nie lubi mojej kuchni, a może tylko tej zupy? Wreszcie widzę, jak wznosi się ponad słownymi podziałami doznając olśnienia: – A! chochelkę?!
Robotyka
Wyćwiczone miny, przestudiowane gesty, wyczesane słowa, zepchnięta ze szlaku spontaniczność. On widzi pustak, a ona jest kamienną mocą, on widzi burak, a ona tchnięta niesmacznym nastrojem. On zatopiony w estetyce, ona w kompleksach. On jest symetrią zaklętą w harmonii spokoju, ona wulkanem rozprutych emocji. Jemu żyć przychodzi z łatwością, jej depcze po piętach nieumiejętność bytowania. Demony przeszłości ciasno oplatają się woalem wokół szyi. On myśli że chcą ogrzać, ona wie że spalić. On otoczony ludźmi rozkwita, ona usycha. On chce być widoczny, ona pragnie przeźroczystości. Są jak magnesy, on przyciąga, ona odpycha. Oni razem- jak sprzężone dwa trybiki w nieludzkiej machinie życia.
Szuflada
Stary, drewniany stół mojego Dziadka skrywał magiczną szufladę, w której kopertach migały relikty różnych epok, towarzyszyli sobie przyjaźnie panowie i obywatele. A mnie najbardziej ekscytowały znaczki. Nie wolno mi było do tej epokowej szuflady zaglądać, ani nic z niej wyciągać, ale te papierowe szpargały stanowiły dla mnie w dziecięctwie nie lada pokusę.
Pewnego styczniowego dnia zniknął Dziadek, zniknęła sierpniowa szuflada.
Niedziela na… czy bez karuzeli?
Upadek, krew, rozcięcie, szycie, drżenie, dziura w głowie i pamięci. Drgają struny wyparcia.
Wkraczamy w niegościnne progi szpitala w antysłużbie zdrowia, tegoż ostatniego pozbawieni.
My drżymy o życie, sparaliżowani lękiem; a oni gniotą nas stertą papierów, trzy razy pytając o skierowanie, numer buta i kołnierzyka.
Pielęgniarka gania nas za pożyczony długopis.
Z niemocy i niewiedzy drżą posady białego korytarza i nasze kolana.
Lekarz rutynowo robi swoje, po godzinie czekania.
Na złamanej duszy odciska piętno rozstanie rodzeństwa.
Chłopca nazajutrz czeka operacja, młodsza siostra ukradkiem ociera łzy.
Próbuję rozeznać, czy nadal jestem w izbie przyjęć, czy tylko oglądam film.
Łzy znalazły regularną, szeroką drogę ujścia, nie muszą się już cisnąć…
Milczenie bywa złotem, czyli po czym poznać chama…
Ruchome schody Arkadii suną w dół. Trzymam za rączkę dziecko które, po niedawnym upadku z wysokości, kurczowo trzyma się mnie i poręczy. Przystojniak w wyglancowanych butach, skąpany w firmówkach, wisi nam niecierpliwie na plecach.
W końcu zbytecznie otwiera usta i chłosta słowem skierowanym: ni do siebie, ni do mnie, ni do czterolatka: No i ni chuja, nie przepuści.
Nierówna walka
Poza ludźmi niewiele jest istot ziemskich i pozaziemskich, których się boję. Podobny rodzaj bezczelnej odwagi odziedziczył mój sukcesor.
Jest jednak pewien wyjątek, którego… właściwie nie wiem, czy bardziej się boję, czy brzydzę?!
Każdy pająk, nawet najmniejszy, jawi mi się obliczem śmiercionośnej tarantuli.
Odkąd pamiętam, od najwcześniejszego dzieciństwa, nie darzyłam pajęczaków sympatią. Chciałabym heroicznie napisać, że stoczyłam z nimi niejedną bitwę, taką na śmierć i życie, ale nie byłaby to prawda. Tę nierówną walkę zwykle staczał za mnie ktoś inny, gdy ja z krzykiem wybiegałam, nie chcąc pozostawać z najeźdźcą ani chwili dłużej pod wspólnym dachem. Nie mogłam się też nadziwić stoickiemu spokojowi z jakim moja Babcia, albo pozwalała im dłużej koegzystować we wspólnym domostwie, albo z równym opanowaniem wynosiła je na szufelce na podwórko, darując życie.
Ja miałam zdecydowanie bardziej radykalne metody walk unicestwiających. Raz wpadłam na pomysł wciągnięcia pająka odkurzaczem, ale była to metoda zniewalająca umysł, bowiem nigdy nie zyskałam pewności, czy nie opuścił go tą samą drogą, jaką się do niego dostał.
Druga metoda była może mniej humanitarna, za to znacznie bardziej skuteczna. Spryskiwałam lakierem do włosów napastnika, aż zastygał niczym posąg czy rzeźba.
Nierówna to walka. Nie podparta nikczemnością, lecz arachnofobią.
Mity dzieciństwa
Kiedy byłam małą dziewczynką – tak co wieczór zaczynam półsenną opowieść… snuły się za mną lokalne mity, których niepotwierdzona skuteczność rozparła się w fotelu na wiele długich lat.
Mówiono mi: – obieraj dokładnie jajko, bo jeśli skorupka przylgnie do żołądka, to powita cię szpital i rozlany wyrostek.
O drugim micie zapomniałam na jakieś 30 lat, do czasu gdy w suszącym się na balkonie praniu, zabłąkała się szczypawka. Pomyślałam zgodnie z wytycznymi wpojonymi w nieroztropnym dziecięctwie, że trzeba ją koniecznie odnaleźć, bo szczypawki wchodzą do uszu i przegryzają w nich błony…
Równie mocno zakorzeniony mam sposób na czkawkę. Trzeba tylko połknąć łyżeczkę czy dwie cukru i popić je wodą. Za skuteczność nie ręczę, a mimo to ulegam starym podszeptom prób.
Uśmiechają się do mnie iskierki z ogniska, więc mówię: – kocham was ciepłe ognie, i nagle zlękniona przypominam sobie, że od dziecka zakazywano mi patrzenia w ogień, bo skutkuje to ponoć nocnym moczeniem.
Wypowiadam na głos swoje obawy i dostrzegam zdziwienie…
Czym skorupka za młodu…Tym trącam.
Ten głupi dwór rozdanych ról
Codziennie na przystanku spotykam sobowtóra powszechnie znanej niani, z identyczną nie tylko twarzą, ale i fryzurą, posturą, strojem, sposobem kołyszącego poruszania.
Każdorazowo, w dni powszednie, wsiadamy na tym samym przystanku, pani ostatnimi drzwiami, ja pierwszymi od strony motorniczego. Wysiadamy znów na tym samym przystanku końcowym, po czym przesiadamy się w kolejny tramwaj, tym razem na odwrót: ja ostatnimi drzwiami, pani pierwszymi.
Miejsca mamy rozdane od czasu, gdy zdarzało nam się biec w kierunku tego samego siedzenia.
Mimo że nigdy na siebie nie patrzymy, ani nigdy nie rozmawiamy, odbieramy pozawerbalne sygnały komunikacyjne i znamy swoje role.
Musik
– Po co pan pisze?
– Z egoizmu
– Nawet gdy nikt nie czyta?
– Ja czytam.
– Ale pana nie czytają…
– Nikt nas nie pytał, czy chcemy oddychać – jest musik,
nikt nas nie pytał, czy chcemy wydalać – jest musik,
nikt nas nie pytał, czy chcemy pisać – jest musik.
– Czy w musiku jest przyjemność?
– Ręce, mózgi i płuca wydychają nasze emocje, potrzebują tego rodzaju upustu i wentyla, by dać ujście nagromadzeniu. To przyjemny mus.
O! Buty!
Obuta w sentyment do minionych czasów, doskonale pamiętam sterty, mieszkających na strychu, butów mojej mamy. Wypiętrzały się tam niczym pasma górskie. Nie miały szafek ni półek, piętrzyły się więc na swej stercie. Pewnie wolałyby dokądś pójść, niż sterczeć na ciemnym, starym strychu o niskim sklepieniu, którego już prawie dosięgały, ale nie pozostawiano im wyboru ani złudzeń. Pewnie chciałyby mieć też więcej intymności: mieszkać w parze, a nie w komunie, ale wciąż były lata PRL-u, dokwaterowywano.
Były tam głównie piękne, wysokie szpilki nie tylko w przeróżnych kolorach, ale także odcieniach, a nawet wzorach. Przeważały zdaje się niebieskie od głębokiego granatu po kobalt, szafir, a nawet błękit, były też białe i czarne, pełne i zapinane na paseczki, wyższe, niższe, koturny i kaczuszki. Pamiętam przepiękne malachitowe na wysokich koturnach, te miały zdobienia w postaci dużych, białych groszków.
Osierocone, porzucone, nieodżałowane, nieodziedziczone, pewnie błąkają się gdzieś, szukając straconego w młodości czasu, próbują się odnaleźć w bezlitośnie kapitalistycznej rzeczywistości nowego wieku, gdzie już się nie naprawia, lecz pozbywa.
ona
ONZ, OHIM, ONS, ONR, O.N. A… i ona.
Nie grzeszy urodą, rozumem ani pracowitością, resztą tak.
Trzyma sztywno wszystkie sznurki latawca pępowiny.
Niemiarodajnie głaszcze dwunożne polisy, zrzutomaty.
Jest jak kleszcz życiorysu usuwany z obopólnym wyrzutem.
Gorzkotki i goryczki
Raz dwa trzy, Baba Jaga patrzy.
Rozmiłowana w nieprzeciętej pępowinie, kochająca swoją władzę nad dziećmi, zatopiona w gorzkniejących przywarach, grzęznąca w podłości i ułudzie przymiotów, ukryta za zasłoną fałszu, rozdaje zatrute cukierki, z dysmorficzną duszą kruszy spokój każdego domostwa, z przegniłym sumieniem zatruwa studzienną wodę.
Ta z urokiem piekielnych sekutnic, skłócona z naturą i niepogodzona z płynącym rzeką czasem.
Usłyszała radosny śmiech najmłodszego, dobiegający z obcego domu; nie przebolała, niewerbalnym powrozem opętała zmysły, nakazała powrót do jej własnego, gdzie dusiły opary fałszu i smutku, gdzie odór szaleństwa zabijał pozory normalności, gdzie od ścian niczym piłka odbijała się samotność, gdzie karmiony budyniem czterdziestolatek w świetle zdarzeń i jarzeniówki lubo odgrywał dziecię.
Sprzymierzeniec, żeniec, syn i owa, robakiem naddeptanym jej cuchnąca. Okrasa zamieniona w gnijące flaki. Korona z fałszywych komplementów rzucona w gniazdo żmij. Ta, z której ust wyskakują ropuchy i kameleony. W skrzyni posagowej zadławiona łzami pierzyna. W klatkach zmienione w kruki zniewolone synowskie serca, żebrząc o wolność, majaczą o ucieczce.
Ból istnienia
Tak mi na świecie, że tylko uformować się w bezszelest i zniknąć.
Przydrożny pies
Głaszczą go obcy, kopią swoi.
Przydrożny pies
gryzie obcych, łasi się do swoich.
Przydrożny pies
wciąż na obolałej smyczy niezrozumienia.
Przydrożny pies
kąsa ostatnią wyciągniętą doń dłoń.
Przydrożny pies
łapczywie łyka łzy pieskiego życia.
Przydrożny pies
jest – więc znaczy;
jest – ale bez znaczenia.
Przydrożny pies
ginie pod kołami ludzkiego zaprzęgu.
Duszno
Chodzę po okręgu niewidzialnego klosza.
Uwolnię się – mam jeszcze czas.
Uwolnię się – jeszcze czas.
Uwolnię – czas.
Czas: najwyższy, nieubłagany, miniony…
Nim nadszedł, już mi go zabrakło.
Nie byłam na czas.
Uwięzioną
zabił… czas.
Korpo
Wypoczywając w sielankowej głuszy, napotykam największą korporację.
Od kooperacji, koadaptacji, koegzystencji, korelacji…
huczy, brzęczy, wrze i robota pali się w czułkach.
Korpoowady, najmniejsze korpoludki świata, pracują niezmordowanie od świtu do zmierzchu.
Pszczoły i motyle nieprzerwanie pracują w burzy mózgów…
Ogród tętni życiem, ich pracowitym owadzim życiem.
Może odpoczną zimą…
Sceneria d(r-)amy
Dama tramwajowa mówi do towarzysza swej podróży:
Dawniej klasa średnia jeździła autami, teraz ich nie stać, więc…
teraz to bydło jeździ komunikacją.
Bydlęciem nie będąc… Kim ona?