fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Kto zmienia miejsce – zmienia los

Była końcówka lata. Ptaki zrywały się w powietrze, ciesząc się wolnością i ostatnim tchnieniem ciepła. Mosze Motyl miał wrażenie, że przygotowują się do dalekiej drogi, że są to treningi wytrzymałości. Lubił obserwować ptaki, sprawiały, że i on wierzył w ich lepszy los. Pomyślał, że niedługo on i jego rodzina jak te ptaki – pofruną daleko w nieznane…

 Już za moment zniknie słońce, czarne chmury zaczną opasywać błękitne niebo i spadnie rzęsisty deszcz. Muszą się spieszyć, przed nimi daleka droga.

Jego żona -Fajga, która, jak sama mówiła, znała się na chmurach i wiatrach, uspakajała, że wiatr chmury przegna, wróci słońce i będą mogli spokojnie podróżować.

Koniki już przebierały nogami, chciały pójść w szeroki świat, pobrykać, popatrzeć na ładne pejzaże. To zawsze jakaś odmiana, znudziło im się stanie w ciasnej i brudnej stajni. Jeden zwał się Pędziwiatr, bo gnał jak szalony, gdy tylko miał taką sposobność, a drugi Zdechlak, bo mało jadł i marnie wyglądał. Mały Icek martwił się o koniki, choć ojciec zapewniał syna, że to silne kobyły, które dadzą sobie radę. Chłopiec patrzył na nie, a oczy mu się skrzyły z żałości. Jego trzy siostry lubiły czasami pogłaskać konie po długiej rudej grzywie, ale zajmować się nimi nie chciały. Miały inne zajęcia: pomagały matce w ogrodzie, a ojcu w sadzie przy zrywaniu przaśnych owoców.

 Mały Icek zapamiętał, jak ojciec często powtarzał, że: Złodziej wyprowadza konia ze stajni, a prorok wskazuje, gdzie on jest. Zapewne dlatego tate tak często wstawał w nocy, zaglądał do stajni i patrzył, czy kto koni nie ukradł. Na całe szczęście nie.

 I nastały chwile najcięższe, wyciskające łzy z oczu. Pożegnanie. One zawsze są nieprzyjemne i smutne. Tate, mame i ich dzieci – usiedli jeszcze na starym tapicerowanym zielonym aksamitem, tapczanie, już nie swoim, i pomodlili się. Dziękowali za to, że wszystko co mieli w tym domu, służyło im długo i wytrwale. Dziękowali, temu tapczanowi i łóżkom z drugiej izby, na których spała czwórka ich dzieci, za to, że im pozwoliły wygodnie spać. Że Mosze nie spadł z niego ani razu i dzieci ze swoich także nie. Zajrzeli do pomieszczeń, gdzie kiedyś trzymali zwierzęta, im też dziękowali za wytrwałość i przychylność.

 Gdy wyszli przed dom; pożegnanie z miasteczkiem i jego mieszkańcami. Ludzi przyszło więcej niż się spodziewał. Byli bliscy sąsiedzi, a z końca miasta przyszedł Jakub z rodziną, byli też obcy, których ledwo znał.

 – Kto zmienia miejsce – ten zmienia los – padały słowa w tłumie. Niektórych brała litość, bo nie wiadomo było, jaki ten nowy los będzie. Litość brała także dlatego, że w życiu babki Chany było to pakowanie się nie po raz pierwszy. Kiedy pytał o to jej wnuk Icek, machała rękę i mówiła: Oby tylko nie gorszy… Ale ona zawsze miała nadzieję i nie wychodziła na tym źle. Miała, co jeść i na czym spać, więc można powiedzieć, że los jej sprzyjał.

Ale jej syn Mosze myślał o innym powodzeniu. Marzył mu się mały sklepik w mieście z artykułami kolonialnymi. Mógłby sprzedawać jeszcze tytoń, bo goje palą papierosy, i mydło, bo mydła każdy używa. Mosze miał przed oczyma obrazy swojego sklepiku i widział jak jego złoty szyld zaprasza przechodniów do środka.

 Potem Mosze poszedł jeszcze do sadu, chociaż dzieciaki wołały, żeby siadał na wóz, bo pora wyruszać w drogę. Dotknął każdego drzewa, na którym wisiały jeszcze śliwki i jabłka. Zerwał kilka owoców na drogę, a resztę pozostawił dla nowych gospodarzy. Wziął w kieszeń kilka zielonych kulek agrestu, którego nikt jeszcze nie zerwał. Były miękkie i słodkie. Spróbował jednego i pomyślał: Moje kochane, żegnam się z wami, moje kochane…

 Zaszedł też do ogrodu, gdzie, jak suche badyle stało kilka kwiatów, kolorowych jeszcze, ale smutnych, bo i one wiedziały, że rodzina opuszcza swoją posiadłość. Fajga zostawiła też w ziemi kilka warzyw dla nowych właścicieli, a resztę wykopała, wrzuciła do skrzynek i zabrała na wóz.

Przysiadł jeszcze na chwilę Mosze, a obok niego mały Icek na ławeczce, którą sam zrobił z kilku starych desek. Rach ciach i była gotowa. Miał smykałkę do takich rzeczy. Spojrzał na płot, który też był jego dziełem. Pogłaskał płot i ławeczkę, westchnął i jakby się zgarbił. W jednej chwili syn zobaczył, że ojca stało się jakby mniej, jakby zeszczuplał, a może nawet zesechł się. Syn pomyślał wtedy, że może lepiej, żeby nie wyjeżdżali w poszukiwaniu nowego losu. Zapytał nawet:

             -Tate, a my musimy wyjeżdżać?

             – Synu, do lepszego jedziemy, do dużego miasta, gdzie dla ciebie, Poli, Cesi i Rózi znajdzie się miejsce w dorosłym życiu. Tam szkoły są, pójdziesz do jesziwy. Tam kino jest i masę sklepików, a wśród nich będzie i nasz – obruszył się ojciec.

             – Nasz tate?

 Icek popatrzył zaciekawionymi oczami na ojca. Oczekiwał odpowiedzi. Mosze przytaknął głową. Syn wiedział, że jak ojciec  tak mówi, to tak musi być.

             – A babcia Chana? – zapytał po chwili Icek.

             – I dla niej znajdzie się miejsce. Będzie wypiekała: bajgle, bliny  i obwarzanki. Dla każdego znajdzie się miejsce…

 Potem wstali powoli. Nogi nie chciały pójść dalej. Zrobiły się sztywne jak słupy przydrożne. Ojciec omiatał wzrokiem sad i ogród. Z oczu spłynęły mu dwie łzy.

 Ruszyli w podróż. Tłum gapiów ruszył za nimi. Dzieciarnia darła się, goniąc ich ładny kawałek drogi. Co niektórzy bardziej odważni chłopcy wskakiwali na wóz, trzymając się obrzeży i korzystali z podróży na gapę. Dla nich to była frajda. Pani Motylkowa prosiła, żeby zeszli, bo sobie zrobią krzywdę. Na drodze pozostał kurz, rozlał się w powietrzu zapach drewna, miodu i smoły. Mieszał się, jak mieszają się zioła w moździerzu na  lekarstwa. Ludzie prawie się rozpierzchli, tylko bliscy sąsiedzi patrzyli i patrzyli, jakby wypatrywali, czy może Motyle jednak powrócą. Ale oni nie mieli zamiaru wrócić.

– Będzie, co będzie – myśleli i jechali dalej. Ziemia ginęła pod kołami, droga uciekała pospiesznie, a krajobraz pozostawał w tyle. Zwinne koniki podskakiwały. Były lekkie, ich kopyta unosiły się w górę jak buciki baletnic…

 Mijali cmentarz gojów i kościół. Kościółek nieduży, drewniany, ale ważny także w życiu Motylów. To tam ukrywała się Orna i Mosze, gdy Niemcy szukali Żydów. Ukrył ich ksiądz katolicki, Stanisław, który doskonale znał rodziców tych dzieci. Mieli sad i przywozili księdzu po trzy skrzynki rumianych jabłek na każdą zimę, nawet wtedy, gdy jabłonki nie obrodziły. Ot tak, dla zdrowotności, bo ksiądz był dobrym człowiekiem i nie miał nic do Żydów.

 – To dzięki księdzu uratowały życie dzieci Motylów – powiadali ludzie. I była to prawda.

 Za kilkaset metrów zobaczyli dom modlitewny Szmula, do którego Mosze przychodził się modlić w każdy szabas. Czasem było tam nawet kilkunastu Żydów z pobliskich wsi. Do synagogi było bardzo daleko, to była cała wyprawa, więc tylko na wielkie święta jechali bryczką całą rodziną. Synagoga była piękna, cała jaśniejąca światłem. Mężczyźni siadali na dole, kobiety u góry…Wysławiali imię Pana…

 Potem mijali mały cmentarz żydowski, goje wołali na niego kirkut albo kierchol. Mosze zatrzymał wóz, żonie i dzieciom nakazał pozostać na miejscu, a sam poszedł pomodlić się na grobach rodziców. Starym zwyczajem położył na macewach kamyki i zmówił kadisz. Wychodząc, powiedział do zmarłych, że zawsze będą w jego sercu i że bardzo ich kocha.

 Pojechali dalej. Koniki machały ogonami. Lekkim kłusem pędziły z górki. Mosze sztywno trzymał lejce, aby nie rozpędziły się zbyt mocno. Icek chciał pomóc ojcu, ale matka upomniała, żeby nie przeszkadzał. Tylko siostry siedziały jak trusie, nie odzywały się wiele. Rękami trzymały kartony i skrzynki, by się nie poprzewracały, gdy koniki przyspieszały. Wszystkie trzy wyglądały, jak z krzyża zdjęte, miały żałobne miny, jakby jechały na pogrzeb.

A przecież tate mówił, że jadą do lepszego. Gorsze już miały, więc nie ma co się martwić…

Skip to content