fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Kasztanek

Mieszkali w jednopiętrowej kamienicy, z której sypał się tynk i wynurzały czerwone cegły. Kamienice stały rzędem, jedna za drugą, wzdłuż ulicy. Było ich po kilka z każdej strony. Nisko osadzone okna, szeroko otwarte w lecie i szczelnie zamknięte w zimie, przyozdobione firankami u Polaków i świecznikami u Żydów, przysłaniały ten raczej smutny widok. Odpryskująca farba również formowała przygnębiające wrażenie. 

Dzieciarnia, zbierała się popołudniami bądź wieczorami, mieszała swoją religią i pochodzeniem, nie odróżniając od siebie niczym szczególnym. Jak to dzieci – bywały umorusane od zabaw w piasku i jedzenia. Brudne, klejące, spocone; ale szczęśliwe. No, może różniły się tym, że żydowskie dzieci opuszczały podwórko w piątki o zachodzie słońca
i wracały na nie o tej samej porze w soboty. Jak to dzieci – grały w dwa ognie, w wojnę,
w cymbergaja czy chowanego. Była jeszcze zabawa w czarnego luda i skakanka dla dziewczynek.


Szaja był jednak ciekawy koników, które stały rzędem przy Szerokiej. Pędził do nich szczególnie wtedy, gdy robiło się ciemno i dorożkarze szykowali się już do domów. Podchodził do nich, czasem częstował cukrem, który podbierał matce z kuchni, a właściciele smagali go batem. Nic sobie z tego nie robił, bo lubił koniki jak mało kto. Kiedyś, gdy tak stał przy Kasztanku, jego pan odezwał się do chłopca słowami:

– A chciałbyś poczyścić Kasztanka wieczorem?

– A chciałbym – odpowiedział. I na samą myśl o tym, już był szczęśliwy.

Szczotkował jego piękną skórę i sierść, gładził, jak matka gładzi włosy swojej niezamężnej córki. Rozmawiał przy tym z Kasztankiem i miał wrażenie, że dobrze się rozumieją. Konik parskał
i rżał cicho, jakby chciał coś powiedzieć, a przynajmniej podziękować chłopcu za włożoną pracę.

 Kiedy będę duży, będę miał swoje koniki – powiedział śmiało do właściciela. Ten nie myśląc wiele, smagnął batem Szaję i przegonił, wołając: Konia mu się zachciało. Masz ci go…

A on nie spał, śniły mu się koniki…gniade, siwe i kare, różnej maści i wielkości. Były dorosłe i młode, a źrebaki biegły przy matkach, jakby wiatr je pędził przed siebie. Świat był taki piękny i wolny, a on widział bezkresne stepy, po których pędziły galopem całe stada koni. Marzył, że unosi się na grzbiecie jednego z nich, tego z długą, białą grzywą. Budził się wcześnie rano i jeszcze przed chederem biegł do koników stojących na postoju dorożek. Witał się z nimi i szybko uciekał, by nie spóźnić się do szkoły, wiedząc, jak bardzo wychowawca tego nie lubił.  

Ojciec był niespokojny o syna, który zamiast studiować Torę, biegał po ulicach za końmi. Upatrzył sobie jednego o kasztanowej maści i nosił mu kostki cukru albo skórki chleba. Ojciec widząc tę miłość syna, uśmiechał się pod nosem. Przed synem jednak udawał, że nic go to nie obchodzi, że ma robić postępy w nauce i modlić się do Wszechmogącego. 

Lata były niespokojne. Podsłuchawszy rozmowę rodziców, że muszą opuścić Polskę póki jeszcze czas, zmartwił się tak bardzo, że nie mógł spać. Oboje z siostrą Polą byli niepocieszeni. Zostawić kolegów i koleżanki, podwórko i Kasztanka? Jak to tak?

Pewnego dnia spakowali jednak to, co można było ze sobą zabrać. Niewiele tego. Komunistyczna władza przedstawiała bowiem ścisłe wytyczne. Zostawili cały swój dorobek. Mieszkanie i warsztat taty. Coś niecoś udało się sprzedać, ale pieniędzy też nie można było zabrać w dowolnej kwocie, a jedynie  tej określonej przez państwo.

Zostawili podwórko, które było zaniedbane po wojnie, gdzie walały się papiery, kamienie i patyki, ale było własne. Tu spędzali większość swojego wolnego czasu. Tu Szaja bawił się z Olkiem i Agatą. Tu Pola chwaliła się koleżankom swoimi papierkami po czekoladkach. Musiała im je wtedy zostawić, bo nie pozwolono jej ich zabrać. Zostawili wspomnienia – te dobre.  Tych złych nie chcieli pielęgnować. Zostawili swoje życie, swój kraj i swój świat. Choć nie chcieli…

*   *   *

Był słoneczny dzień. Lato. Na dworze 33 stopnie. Pod biały dom podjechał duży samochód, taki, jakim transportuje się konie.

Szaja, przyjechał twój kasztanowy konik z Ameryki – zawołała Sara, żona Szai, która zeszła akurat z werandy.

Już do niego idę – odpowiedział i wyszedł z pomieszczenia, w którym trzymał wszystko, co było potrzebne do pielęgnacji koni.

Spojrzał na konika. Młody, wysportowany i lekko narowisty. Ostatecznie dla zwierzęcia to też było trudne. Nowe środowisko, nowi ludzie. Niestety jedna noga uginała mu się podczas stąpania. Kulał. Szaja złapał go za uprząż i poprowadził kilka metrów.

– Wygląda jak Kasztanek z Polski – powiedział i łza zakręciła mu się w oku. – Zajmę się tobą, mój miły. Będziesz chodził jak baletnica – powiedział i poklepał konia po zadku…

Po południu zadzwoniła Pola pytając o nowego pupila. Wszyscy już wiedzieli, że Szaja znowu zaopiekuje się jakimś okulałym koniem. To już kolejny, który trafił do niego na kurację. Opowiedział siostrze, że ten podobny jest do Kasztanka z Polski. Być może to nawet jakiś potomek tamtego, kto to wie, świat jest taki malutki…

Skip to content