Jednostką miary jest sen. Kwadratowy, półprzezroczysty bielą, która powoduje gorączkę. To troszkę tak, jakby w środku rosło ogromne drzewo – dłonie to tkanka porozrywana przez gałęzie, które z niej wyrastają, rozrzucając je na cząsteczki pierwotne. Włosy – korona ze zgniłych już liści i jakkolwiek często byś ich nie przycinał – zawsze odrosną. Właściwie to nawet im częściej, tym szybciej – tym bujniejsze.
Nogi to konar, łodyga – wrośnięte twardo w podłoże ze szkła i kamieni. Z rozpalonych do granic dobrych chęci, co kuszą wciąż jeszcze pierwszym jabłkiem.
Z tym, że nie mają szansy się ziścić, pożarte przez węże mieszkające w cieniu tego drzewa, które od samego początku próbujesz jakoś nazwać i skategoryzować, a ono rośnie coraz większe, więc odgradzasz je murem i czekasz. Bo tylko to możesz.
Doskonale pamiętasz ziarnko, z którego wykiełkowało.
Podlewane obficie przez osoby trzecie – bez udziału świadomości zakradało się do wnętrza i uwiło gniazda.
Ptaki wychowane w takich okolicznościach, nie mogły się wznieść – to pewne – więc tylko siedziały głodne i wypatrywały okazji,
żeby spaść i może chociażby w ten sposób zaznać nieco wiatru. Na ten krótki moment rozłożyć skrzydła i poszybować.
To znaczy wpaść w zamknięte okno, szybę – i tak skończyć.
Nie dziwię się im, chociaż współczuję i cierpię na litość z gatunku tych, kiedy komuś dzieje się bardziej niż mnie. I to jest piękne.
I w tym tylko odnajduję spokój przynajmniej na chwilkę, aż ta minie bezpowrotnie, ponownie pożarta.
Aż w końcu, gdzieś na horyzoncie zaczynasz słyszeć szmer, czujesz oddech na karku a nawet na stopach, które na stałe przywarły.
Upajasz się tym dźwiękiem i odczuciem, mylnie sądząc, że to już koniec.
A ono wzbiera i próbuje cię rozkołysać jak taflę. Poddajesz się temu, aż wydaje ci się, że to wszechświat sam w sobie próbuje przemówić.
I słyszysz słowa, a potem je widzisz. Chwytasz wciąż jeszcze sztywnymi, całymi w gałęziach i pokrytymi korą, palcami.
A one rodzą kwiat. Biały jak motyl.
I ten motyl trzepocze skrzydłami i roznosi zarazki. Zazdrośnie zerkasz na to zza liści przysłaniających ci twarz. Aż okrzepnie.
I ten motyl trzepocze skrzydłami zrzucając je z grzbietu i transformując w coraz węższe, bardziej przezroczyste.
Zmienia też kolor na czarno-żółty. Czerni się nocą i żółcią szukając ujścia.
Aż w końcu rodzi owoc.
Sierpień 2020
Godz.: 13:00