Nie miał domu, miał garba. Błąkał się po miasteczku, jak bezpański pies. Nie wiadomo, jakie nosił imię, dzieciaki wołały : ,,Garbaty Józek”. Józek spał na poddaszu, na wycieraczkach, które ginęły spod drzwi lokatorów. Zaglądał do śmietników, zbierał butelki. Radził sobie, jak potrafił.
Zawsze kładłam swoje szkolne śniadanie na jego legowisku, kiedy go tam nie było. Józek był schludnie ubrany, w białą koszulę, która jednak nie była już biała, zszarzała od wielokrotnego prania. Mówił, że chłopak powinien mieć białą, nonajronową koszulę, by być eleganckim i aby lubiły go panny. Nie wiem, czy go lubiły, raczej nie, ale Józek nie krzywdził nikogo. Był pogodny, podśpiewywał pod nosem, ciągle tę samą piosenkę, a mimo to ludzie go przeganiali. Błąkał się biedny przechodząc od jednej klatki schodowej do drugiej.
Nie wiadomo, kim był i skąd przybył. Ot, kilkunastoletni chłopak, bez pomocy, sam na tym świecie. Mnie żal było garbatego chłopca, na którego wołano :,, Garbaty Józek”. Ludzie mówili, że uciekł od swojej matki, która go biła. On sam nie pamiętał.
A potem nagle zginął, przepadł. Słyszałam, jak sąsiadka mówiła do swojego męża, że przygarnęli go dobrzy ludzie. Nie musiał już więcej spać na wycieraczkach, a tamtejsze dzieciaki wołały do niego po imieniu : ,,Józek, Józek”.