Nieprzebranie czułość we mnie wezbrała, czułość wielka, choć to noc i ciemność. Jeszcze wczoraj wierzyłam, że to się nie spełni, że marzenia i mrzonki na zawsze sobą pozostaną. Tymczasem świat zawirował, zakręcił się niczym kobieta w rozkloszowanej, kurpiowskiej spódnicy, i zezwolił na więcej. Zezwolił by wypełniły się noce i dni, nie dzisiaj, nie wczoraj,
a jutro, pojutrze. Byleby się spełniły. Niewierząca byłam, nie wierzyłam w marzenia. Spełnione marzenia. Są faktem, który mocno trzymam w dłoni. Stałam tak w dzień i w nocy stałam, i patrzyłam tak stojąc, i byłam zmęczona, ale szczęśliwa. Czekałam na stojąco, by złapać szczęście w swoje ręce, by niczego nie przeoczyć, nie przegapić. Nie wybaczyłabym przeoczenia. Nie można błądzić znowu, nie można zwlekać, trzeba stać na straży. Trzeba iść.
Raz przeoczyłam słońce, przeszło na zachód nim spostrzegłam, nie zauważyłam,
a ono było już na zachodzie, zaszło, gdy nie patrzyłam. Zachodzące słońce zaszło nim wzeszło. Powinnam pilnować, ale byłam zmęczona. Życie mnie zmęczyło nim zamknęłam oczy. Nie zasnę, nie zasnę więcej, upilnuję słońca, przypilnuję by nie zeszło na manowce.
Nie wiem, ile czasu zostało do zachodu, do wschodu, nie liczyłam dni ani godzin, zostały minuty, nie, minuty przeleciały z wiatrem. Trzymam wieki całe na uwięzi, trzymam dla siebie, dla ciebie, dla nas, bez nas. Nie pozwolę odejść ci beze mnie. Beze mnie już byłeś. Zgubiłeś się w lesie, do którego ścieżką dreptałeś, a drogę zgubiłeś. Nie pozwolę zagubić ci się więcej, więcej nie pójdziesz do lasu sam, ani beze mnie.
Otworzyłam okno szeroko, by stanąć bliżej nocy. Była noc, bo skończyła się jasność. Stanęłam blisko ciemności, bo jasność już odeszła, i stanęłam bliżej ciebie. Ujrzałam twoją twarz
i ciebie całego w świetle księżyca, który przyświecał całą mocą, by oświetlić ci twarz.
Ból, który był we mnie, odszedł, i jestem bez bólu, wolna. Bóle poszły, a ja nie oglądam się wstecz. Idę przed siebie, idę drogami, którymi chodziliśmy. Znowu idziemy, w radości, bez bólu. Idziemy jedną drogą, blisko przy sobie, i droga nasza nie ma końca. Nie widzę, gdzie się kończy, jej koniec jest niewidoczny, nie wiem, gdzie jej kres.
Przyszłam do domu, w którym mieszkam. Czajnik gotuje wodę na herbatę i kawę. Napijemy się, bo dzisiaj nie piliśmy jeszcze, herbatę tak, ale kawy – nie. Napijemy się, a potem potrzymasz mnie za rękę, pogłaszczesz jak kota. Koty lubią głaskanie, ja nie, ale Ty głaszcz. Może kupimy sobie kota. Och, kota nie, bo koty lubią głaskanie, a ja nie. Głaskanie nie ma nic wspólnego z duszą. Ciało nie lubi, jak koty ocierają się o nogi. Dusza daje im mleko…
Zbudowałeś dom, nie z klocków, nie z marzeń. Dom z cegieł, czerwonych. Dom, który jest enklawą spokoju. Zamieszkamy w enklawie, w domu, który jest nasz. Spokojnym domu. Naszym domu, podobnym do ciebie, do mnie, do nas. Domu z duszą.
Ogarnia mnie czułość wszechmożna, z nią mogłabym cię tulić całą noc. Czułość jest najważniejsza. Z czułością przytulam cię do piersi, tulę niezmęczona. Gdy jesteś blisko, zmęczenie odchodzi jak poranna mgła. Słońce wstaje, wita dzień. Ja niezmęczona, z czułością podaję ci szklankę mleka, kot tego nie widzi. Ach tak, nie mamy kota. Jesteś ty, jestem ja i nasza enklawa.