fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Dżin

Mówili: – Nie pij tyle! A on pił. Pił, bo padało. Bo nie padało. Pił dlatego, że dopiero czwartek i dlatego, że już sobota. Pił sam i w towarzystwie Dżina z butelki, w której nie było dżinu, choć miał być, gnojek obiecał. Jak się nie ma do kogo mówić, to się mówi do ścian. Szklanych ścianek szkła, w którym tak ładnie połyskują procenty, gdy światło, które już dawno odcięli, powraca z niczego nieobiecującym świtem, jak ta dziwka, co to znika na całą noc, żeby dawać innym, a tobie żałuje i za dnia. Kac. Jak ty głośno oddychasz, Janek! Kurwa, jak ty głośno się dusisz! W tej chałupie. Tym barłogu sztywnym od potu i szczyn. Zapij to. Utop w kolejnej butelce. Za oknem makówki grzechoczą na wietrze, a ty liczysz przesypujące się w nich ziarenka. Taki masz słuch wyczulony na odległe brzęknięcie szkła. Piwo otwierasz zębami. Taki jesteś mocny w gębie. Taki ktoś. Taki pan. 

Grzmi. Na razie wie o tym pies sąsiadów i Janek. Poznaję po charakterystycznym szczekaniu. Pies ujada, póki go nie wpuszczą. Za drzwiami kończy się jego nieszczęście. Janka by nie wpuścili. Janek śmierdzi i zatacza kręgi. Długość promienia zależy od ilości promili we krwi. Niebo otwierało się tak, jakby chciało połknąć Jankową chałupę. Dżin zadekował się w butelce, a Janek walczył z zaokiennym wiatrem, bezskutecznie próbując dojść do stołu, na którym szklana Wieża Babel raz jeszcze tłumaczyła poplątanie języków. Nawałnica jak szybko przyszła, tak szybko poszła. Słońce skapywało z ostatnimi kroplami deszczu, drażniąc oczy. Przekrwione. Zmęczone wpatrywaniem się w dno, które tak trudno przykryć. Janek wychodzi. Siada na schodach. Pod nogami orzechy. Dziesiątki, setki orzechów. Obrodziło w tym roku. Trzeba by pozbierać. Ale to później. Nie teraz. Najpierw musi zapić ten żal, co go wgniata w ziemię. Nie pozwala jeść. Każe kołysać falom łajbą, tonącą na środku wyschniętej rzeki. 

Upał. Słońce grzeje przesadnie i ani kropli od tygodnia. Janek piszę wiersz. Dla niej? Dla siebie? Słowa uciekają. Skaczą po gałęziach. Janek zatrzymuje dłoń. Długopis zawisa nad strzępkiem, który chyba już nie jest papierem. Raczej wspomnieniem po nim. Po rudej piękności, która potrafiła tylko kłamać i odchodzić. Jak Dżin i wóda. Na kacu wycofuje się ze wszystkich obietnic. I kusi: Pij. Pij. Utop zły czas, złe myśli i strach, bo oto spada kolejny grzmot i rudy grad wali o blaszany dach werandy. 

Jak się piło cały dzień, bo burza i deszcz, bombardowanie i ostrzał z każdej strony, to i świat się nie klei i myśl niewyraźna rozchodzi się jak mgła. Podnosi i opada. Nieuchwytna pomiędzy palcami przesiąka, choć Janek zaciska pięści, aż bieleją kłykcie, aż pulsuje żyła na skroni. I oto ktoś mówi do niego. Głos. Głosem. Słowami mówi. Pełnymi zdaniami. Wiewiórka? Mówi długo i spokojnie. Cierpliwie powtarza, ale Janek i tak nie rozumie. Coś w nim mięknie. Puszcza. Znowu jest dzieckiem. Małym chłopcem w przykrótkich spodenkach. Matka przy kuchni gotuje obiad. Jeszcze młoda. Zdrowa. Uśmiecha się do niego i grozi palcem, kiedy grymasi, że znowu kasza. Wiewiórka kręci się przy niej i mówi. Ciągle mówi, ale słowa przepływają przez Janka. Rowami uchodzą do najbliższych rzek i dalej. Janek nie może ich już słyszeć, ale wie, że są. Mimo że zapija pogłos zatrzaskiwanych drzwi. Mimo że wszystko dzieje się po raz ostatni. 

Śnieży. To nie telewizor. To za oknem śnieży horyzont. Świat śnieży. Biało jest i cicho. I nie ma żadnych śladów, a przecież licho podeszło pod drzwi. Nie śpi. Drży z zimna. Dlatego nie śpi. Za to Janek śni telewizor. I prąd. I śnieg śni. Białe płatki na rudym futrze wiewiórki, która szczerzy kły i celując w Janka palcem powtarza: – PIŁEŚ. PIŁEŚ. PIJ. PIJ. UTOP SIĘ W SWOIM NIESZCZĘŚCIU. A Janek otwiera usta i nic. Tylko chęci i śnieg na języku. Dobre i to w ten upał. Żar wypełnia płuca, jest pod skórą i we włosach. W podłogach i sufitach. Sypnęło iskrami, sieją ogień. A matka z Basią wiadrami wody chluszczą i syczy coś gdzieś i wyje na trwogę. A Janek na czworakach w mrok, byle dalej od światła. Za głosem Basi. Głosem, co cichnie, jak wtedy przepada. Szuka sobie miejsca w dolinie. Pod brzozą i krzyżem. Ale Janek już wie, że jest. Matka przy kuchni, Basia przy fortepianie. Wszyscy na swoich miejscach. Tylko on jeszcze idzie. Na skróty. Przez piekło. Smoła parzy mu dłonie, stopy i kolana, kiedy tak brnie pośród lamentu się posuwa. Centymetr po centymetrze. Może by i wołał. Może by się i modlił, choć od śmierci żony nie odzywał się do Boga. Może by się przemógł, ale usta mu się topią, tak czuje i świadomość wyparowuje szybciej od promili. 

Niby słyszał jakieś hałasy, ale był poza tym zgiełkiem. Zmartwieniem tylu ludzi. Ludzi, którzy nagle postanowili go zrozumieć i pożałować. Patrzył na nich z góry. Na to jak cichną. Jak się rozchodzą, gdy ciało zamknięte w worku przestaje rokować. Zastanawiał się kiedyś kim, a raczej czym, stanie się po śmierci? A teraz myślał tylko o tym kim był za życia. Po śmierci Basi na pewno nie sobą. Jego piękna rudowłosa wiewiórka… Tak do niej mówił. Wiewiórka. Do niej i o niej. A potem już tylko ona mówiła. Coraz rzadziej i ciszej. Najpierw, że wyzdrowieje. Później, że wszystko się jakoś ułoży. Że zawsze będzie. Że nie odchodzi daleko. Aż w końcu odeszła. Okłamała go, ale czy na pewno? Jesteśmy przecież pamięcią zapisaną w popiołach. Wzruszaną przez wiatr, który wskrzesza obumarłe gałęzie i liście. Każe im drżeć. Unosić się choć na chwilę. Bo chwilę tu jesteśmy. Chwilę trwa wieczność. Tylko wiatr będzie trwał i ziemia, z której ulepi kaleką skorupę. Tchnie w nią własne pragnienia i niedoskonałość, a ona będzie biec na spalenie, własnym oddechem wzniecając żar piekielnego pieca. Janek był więc za życia wiatrem, który ożywiał pamięć o żonie. Nie pozwalał przepaść jej do końca. Była w nim i obok. W każdym języku i szepcie. W Dżinie i w pustej butelce. Najbardziej przy fortepianie o uśpionych klawiszach. 

Skip to content