Pamięci Pani Renatki Sobczyk (Sierakowskiej)
Wydaje nam się, że ludzie których kochamy, z którymi jesteśmy blisko, z którymi jesteśmy zżyci, ludzie ważni, potrzebni, ci którzy nas rozumieją i których los nam szczęśliwie zesłał; nigdy nie znikną, że wraz z pakietem dobrych uczuć i emocji, podarowani są nam na zawsze. Takie życzeniowe myślenie towarzyszy nam zwłaszcza w młodości, powodowane pewnie brakiem życiowego doświadczenia i jedynie abstrakcyjnie rozwijającym się rozsądkiem. A tymczasem ludzie jak jesienne ptaki, umykają w locie…z różnych przyczyn i stron.
Pierwszym złotopiórym ptakiem, który poszybował w przestworza, była moja cudowna nauczycielka, piękna w swej jesiennej melancholii, rozkołysana szumem koralikowych kolczyków, nieodżałowana, skończenie doskonała w swych rozlicznych talentach, a przy tym jakże skromna i bliska nam w swym łagodnym spojrzeniu sarnich oczu, i w zadumie wyjątkowego rozumienia zjawisk słabo rozumianych przez innych. Otulająca dźwiękami szkolnego pianina, na którym grywała swymi dłońmi o niebotycznie długich palcach, jakby stworzonymi ku uciesze pianin i fortepianów. Charyzmatycznie zarażająca młode dusze Grechutą. Jedyna taka. Przeszła na drugą stronę rzeki bezgłośnie po maleńkiej kładce w apogeum rozkwitu swej młodości i kobiecości. Odeszła cichusieńko w swej kruchości, skryta, nieśmiała, delikatna, wydarta ziemskiej karcie w pewien parszywy marcowy dzień. Odeszła, choć jestem prawie pewna, że tego nie chciała, miała tu przecież po co i dla kogo pozostać. Mimo upływu lat nigdy nie byłam w stanie ani zrozumieć tej okrutnej decyzji przeznaczenia, ani się z nią pogodzić. Wyrwano Ją z objęć szczęścia, w chwili jego największego rozkwitu, wydarto najbliższym bez skrupułów i wyjaśnień, pozwolono, by nikczemne choróbsko wygrało z Nią nierówną walkę. Na pytanie: dlaczego?- mimo upływu lat nie znajduję odpowiedzi. Paskudny los zdecydował za nią, wciągnął za kotarę, próbował spowić mrokiem nicości i zapomnienia; ale to nie było możliwe, nie w Jej przepadku, Ona była bowiem jaśniejącym blaskiem, zorzą, światłem, płomieniem. Żyje w pamięci każdego, kto kiedykolwiek miał szczęście zetknąć się z Nią. Była zbyt niezwykła w swym pięknie, by dać o sobie zapomnieć. Nie uzurpowała sobie prawa do niczego, a powinna mieć prawo do wszystkiego, powinna mieć świat u stóp. Tak jak na to zasługiwała, emanując swoim dobrem, empatią, pięknem, spokojem, wyrozumiałością. Istota zbyt charakterystyczna, by być niezapamiętywalną.
Gdy Ją żegnano, świat płakał: deszczem, śniegiem i łzami setek osieroconych, nieutulonych w żalu, uczniowskich serc.
Do końca wierzyłam, że zawsze będę mogła w okrutny czas otulić się Jej dobrocią jak ciepłą etolą, a spotkawszy zapytać o radę, o zdanie, o pomoc; ale pozostaje niedostępna, niedościgniona, nieobecna. I ta nieobecność wciąż boli. Odeszła, lecz pozostaje mi drogowskazem.
A potem zniknął On, choć obiecywał, przysięgał, zaklinał rzeczywistość.
Jak blisko od słów rzucanych na wiatr, gubionych niczym pożółkłe liście, do odwrotu, do werbli, do ucieczki. Gdy cichną fanfary, świat przybiera barwy upodlenia i snuje swą złowrogą nić niczym pajęczyca. W ferworze zaślepienia gubi się prawda jak zeszłoroczne rękawiczki. Stajemy się bezbrzeżnym akwenem nieufności. Topnieją nasze nawet najgorętsze uczucia jak śnieżne gwiazdki w ciepły grudniowy dzień. Migawki wspomnień huśtają mnie hipnotyzując niczym migoczące na choince lampki. Zapachy czasem łaskoczą dawne rozterki. Wykradzione skrawki historii, banalnie upodlona wierność, skaleczona nadzieja, pierwsze skalane ideały, podeptana miłość, wąziutka rysa, która kaleczy niewidocznie, acz głęboko.
Chmurnym spojrzeniem malachitowych oczu chłonących Bałtyk podczas sztormu, zaklinał mój niepokój, burzył odrętwienie, by czasem po prostu być w swym spójnym milczeniu.
Znikał, znów karmił ułudą, aż wreszcie odszedł, gdy w półuśmiechu, niespiesznie odwróciłam głowę, ciągle jeszcze wierząc. To nie pozwalało kroczyć dumnie, uwierając jak kamyk w przyciasnym bucie. Zabliźnienie, zagojenie, a rana paprząca się przez kolejnych z górą …dzieścia lat. Dawne urazy już na samym dnie starej kieszeni.
Odpłynął w uniesieniu ku innym gwiazdom, w inną noc zawinął do innego portu, popłynął ku swemu nieodwracalnie zapisanemu przeznaczeniu, może też pokaleczony naszym brakiem doświadczenia. Odpłynął, bo chciał, i chciała ona w antagonistycznej opozycji do mojej floty sprzeciwu. Prysnął … prysł czar.
Czmychnęła i Misia, nie tyle fizycznie co emocjonalnie. Zajmowała w moim życiu ważne miejsce praktycznie od zawsze, a w każdym razie od dzieciństwa, i mimo dzielącej nas odległości, spędzałyśmy ze sobą dużo czasu i latem i zimą. Była w sercu i czasoprzestrzeni jak wiatr, słońce i powietrze. Zbieranie jabłek w sadzie, truskawek na polu, pierwsza wizyta na prawdziwym targu- wszystko to wespół z Misią. Każdy mój młodzieńczy sekret trafiał do Jej uszu, wiele przegadanych nocy, wiele frunących listów -wszystko to ku niej- kuzynce, powierniczce. Mijały lata, a my wciąż się przyjaźniłyśmy- Misia i ja- nierozerwalny duet poglądów, przeżyć i pasji. I tak aż do niewytłumaczalnej decyzji w dorosłości, która położyła się cieniem na całej znajomości. Misia urodziła troje dzieci i nigdy nie poprosiła mnie o zostanie matką chrzestną żadnego z nich. To przypadek, upadek, przesada, czy jakaś emocjonalna pułapka? Myślałam, że jesteśmy, że byłyśmy sobie naprawdę bliskie. Skąd zatem taka decyzja, taka ucieczka, taka motywacja? Nie znam odpowiedzi, znam tylko smak przykrości, rozczarowania, odepchnięcia i zderzenia z niewidzialnym murem, jaki wtedy powstał. Taki uskok, podskok, wyrwa.
Kolejne odejście bolało sto razy bardziej niż kopniak w brzuch. Odejście Seniora mojego rodu, ukochanego, ważnego, niestrudzonego Dziadka, to najboleśniejsze doświadczenie i najdotkliwsza strata. Strzała została wystrzelona z łuku przeznaczenia bez planu, na oślep, przedwcześnie i bez ostrzeżenia, ku rozpaczy całej rodziny. Jeszcze dzwoniły dzwoneczki sań, pobrzękiwały sople na oblodzonym dachu i migotała nikczemnie styczniowa choinka. Pogrążała nas otchłań rozpaczy i uporczywy sen o butach. Każdy sennik podaje, że buty zwiastują podróż, ale kto mógł wtedy przypuszczać, że chodziło o podróż ostateczną, niepożądaną. Zwiastun nie ukoił boleści, czas nie zabliźnił tej rany, pamięć nie wyrugowała rozpaczy. Odszedł, choć czujemy Jego obecność i opiekę.
Są w języku polskim czasowniki: czmychać i czmychnąć, ale bardzo dziwi mnie brak rzeczownika ,,czmychacz”, bo jak widać, Czmychaczy w moim życiu kilkoro jednak było…