Nie, nie posiadał władzy nad czasem.
Chociaż pamiętam go, jak nakręcał zegar na ścianie, nakręcał zegarek na ręce i synchronizował z ostatnim sygnałem w radiu, który oznaczał godzinę dwunastą.
Sygnał brzmiał w Warszawie, w Krakowie trębacz stukał butami i trąbił, a w Zawichoście na moście przybywało, bądź ubywało.
Posiadał wycięty z gazety dla rolników, kalendarz z zaznaczonymi fazami księżyca.
O wschodach i zachodach słońca mówili w radiu, wcześnie rano.
Słuchał, analizował, dodawał, odejmował. Krótki chemiczny ołówek zapisywał pojedyncze małe cyferki, które łączyły się w wieloznaczne, wielowątkowe liczby. Wtedy przyglądał się dokładnie wynikom, albo się uśmiechał, albo niezadowolony kręcił lekko głową i sprawdzał, szukał, nie dowierzał.
Patrzyłem, ale co ja mogłem rozumieć. Trójka była ptaszkiem w locie, dwójka pływała jak łabędź. Piątka to nadgryzione jabłko z ogonkiem i listkiem. Za mały byłem. Jeden jak jeden Bóg. Siódemka jak kosa, z którą śmierć chodzi po kolędzie. Śmierć jest milcząca i łabędzie są nieme, trójki odlatują jesienią i robi się smutno. Kiedy ciąg cyfr był zadowalający, dzielił go przez ilość dni do pełni.
I swoje wiedział.
Nie, nie miał władzy nad czasem, ale kiedy stawiał na parapecie, wypełnione ziemią, plastikowe kubki po lodach, to pojawiała się wiosna i sadzonki pomidorów. To było równie pewne, jak to, że w Warszawie nigdy nie śpią. Przekręcasz potencjometr nawet nocą, wszystko jedno: księżycową czy nie, i słyszysz:
Mówi polskie radio Warszawa!
W Warszawie są piękne parki, w parkach stawy, po których pływają białe łabędzie. W Krakowie – wysokie, zabytkowe wieże, po których spacerują strażacy w błyszczących hełmach, i grają na trąbce. Nasi strażacy spotykają się wieczorami, po pracy, i palą papierosy.
Matowieją od tego ich hełmy, ułożone na regale w idealnie równym rzędzie. Czasami piją wino swojej roboty, śmieją się wtedy głośno i często. Po młodym winie wychodzą sikać za remizę. Powoli, nieśpiesznie oddają pieniący się mocz. Podśpiewują przy tym albo pogwizdują. Za mały jeszcze jestem, nie znam jeszcze tych piosenek. Wielu rzeczy jeszcze nie odkryłem, ale wiem już, że nie wszystkie warto.
Czwórka to krzesełko do góry nogami.
W strażackim kalendarzu nikt nie zaznaczył księżycowego cyklu. Po zimnych ogrodnikach pomidory opuszczały parapet. Myliła mi się szóstka z dziewiątką, chyba że dziewiątka była na swoim miejscu, to znaczy po ósemce.
Dni było siedem, godzin dwanaście. Byłem jeszcze mały, dopiero się tego uczyłem.
Nie ponaglał mnie. Latem strażacy ćwiczyli do zawodów. Ssącą rurę motopompy wrzucali do naszej rzeki. Nikt nigdy nie wiedział, jaki jest stan wody naszej rzeki. To nie była Wisła.
Nikt nigdy nie mierzył, czy ubyło, czy przybyło.
Płynęła bezgłośnie jak czas. A w niej kiełbiki i piskorze chowały się przed głodnymi okoniami. Nie znałem jeszcze nazw wszystkich ryb, drzew, liter, ptaków, miesięcy, imion strażaków, bo byłem za mały. Powiedział mi, że wielu nigdy nie poznam, ale to nic. Mierzył strażakom czas. Miał zegarek z sekundnikiem. Zapisywał na paczce papierosów krótkim chemicznym ołówkiem.
Coraz lepiej, panowie.
Nie, nie miał władzy nad czasem, ale tylko on wtedy miał zegarek z sekundnikiem i czas, żeby nauczyć mnie tego i owego.