fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Bohater naszych czasów

Weszliśmy – na rue des Francs-Bourgeois. Minęliśmy gromadkę żebraków, siedzących tuż przy pasach. Rzuciłem jednemu pół euro w nadziei, że gdzieś na górze zostanie mi to policzone. I zaprocentuje przy interesie, który zamierzałem ubić dzisiejszego dnia. Ulica biegła wzdłuż rzeźbionego muru, mijając Musée Carnavalet oraz – po przeciwnej stronie – L’hôtel d’Angoulême Lamoignon. 

– Nie powierzyłabym wykonania rzeźby narodowego wieszcza facetowi, którego nazwisko kojarzy się z burdelem – Renata przekomarzała się ze mną rozbawiona. 

Centrum dzielnicy Marais wyznaczała wąziutka rue des Rosiers. Po obu jej stronach skupiały się koszerne delikatesy, stoiska z przekąskami, sprzedawcy arbuzów i malutkie sklepiki z dewocjonaliami. 

– Bourdelle dysponował maską pośmiertną Mickiewicza… – mówiłem ciągle poruszony ogromem pomnika, który widzieliśmy nad Sekwaną. 

Dochodziła dwunasta – im bliżej byliśmy galeryjki Georges’a, tym natarczywiej mówiłem Reni o swojej spodziewanej we Francji karierze. Zamierzałem być głosem moich rówieśników. 

– Czy moje „Księstwo” stanie się kiedyś epopeją narodu polskiego? 

Renia była zawiedziona, że przez pięć tygodni nic nie zarobiliśmy, a w dodatku wydaliśmy resztę kasy. Uspokajałem ją – a był to wyświechtany argument – że początki wielkich artystów zwykle bywają trudne. Właśnie mijaliśmy piękny dom Hugo, przekształcony w muzeum. A zaczynał jako biedak. Nędzasz. Z tego też powodu do końca życia pozostał skąpiradłem. Poniosła mnie wyobraźnia – mój dom jako muzeum eksponujące portrety mojej rodziny, moje maszynopisy, puchary i koszulki piłkarskie, drobiazgi przywiezione z pobytu we Lwowie, a może i  te z wyprawy francuskiej. Pamiątki z innych podróży, które planowałem odbyć – najpierw po europejskich stolicach, a potem po całym świecie. 

–Wieszcz w rozwianym płaszczu wskazuje wzniesioną ręką kierunek marszu… –urwałem, bo weszliśmy do małej galeryjki. Na ścianie wisiały demoniczne obrazy autorstwa Lennie Lipszyc. Przeważnie przedstawiały wynaturzone kształty ludzkie albo jakieś potwory. 

–Napijecie się kawy? – Georges był niepozornym człowieczkiem w okularkach z grubymi szkłami, który dreptał nerwowo po ciasnym pomieszczeniu, zacierając swoje pulchne łapki.           

 – Przepraszam, że tak długo nie mogłem się z wami spotkać, ale byłem strasznie zajęty… Merde!

Miał mocno pogardliwy stosunek do Polaków. Kiedy odwiedzałem go w jego galerii w Kazimierzu Dolnym, cały czas psioczył na polskie społeczeństwo. Przede wszystkim – że to kraj wieśniaków nieznających się na współczesnej sztuce. Ćwoki, merde, nie chcą kupować ambitnych obrazów. Za to kolejki stoją po kwieciste bohomazy sprzedawane w galerii po sąsiedzku przez głupawego Kwietnia. Dekorują nimi swoje kible. Co to za artyzm, merde? Kwietniowa produkuje je seryjnie. 

Pokraki Lipszyca nie znajdowały nabywcy i strasznie to Georges’a denerwowało. Bo za czynsz w Kazimierzu trzeba płacić grubą kasę. Merde!

– No i co z tym wydawcą? – zerkam na Georges’a, który zdaje się unikać mojego wzroku. – A z kontaktem do Polańskiego? Widziałeś się z nim? 

– Na razie nie mam dla ciebie dobrych wiadomości. Ale za to mam pracę… – zawiesza głos i spogląda na Renię. – Nie dla ciebie, a dla twojej dziewczyny… Wiesz, jest taka ładna…

– W modelingu? – pyta Renata.

– Można tak powiedzieć… – uśmiecha się szyderczo ten drobny krętacz. – Merde!

Jego propozycja wydała mi się banalna – jak ładna dziewczyna, to od razu burdel. Od konesera sztuki oczekiwałem większej subtelności. W końcu światowiec z Paryża. Trzepnąłem go w mordę z siłą wsiowego kmiotka, prosto w garbaty nochal, aż krew chlusnęła na te makabryczne płótna Lipszyca. Od tego nabrały pewnie w oczach właściciela galerii, szczególnej wartości.

– Za parę dni nie będziecie mieli co jeść… – seplenił, tamując krew chusteczką.

– Mam ze dwadzieścia książek. Będę je sprzedawał po dziesięć euro. 

– Nikt tego nie kupi. Nawet za dwa euro. Poza tym – zajmij się czymś konkretnym. Pisarstwo nie ma przyszłości. Mało tego! Żadna sztuka nie ma przyszłości! O czym ty piszesz? O polskiej wsi? Czy to obchodzi Francję? Albo zachodnią Europę? Cały świat? Nikogo to nie interesuje! Nie poradzicie sobie we Francji… Do tego kraju trzeba dojrzeć, dorosnąć! To jest Europa, a nie dziki wschód! – krzyczy w ślad za nami, sięgając po kolejną chusteczkę.

Zbliżając się do Luwru, cały czas zastanawiałem się, czy przypadkiem Georges nie ma racji. Sztuka, a więc i literatura – są bez przyszłości? Wysłałem Renię, żeby sprawdziła w biurze podróży obok kościoła św. Michała rozkład połączeń autobusowych do Polski. Już dość tego zdradzieckiego kraju. Tej Europy. Bobkowski miał rację w swoim dzienniku. Może także powinniśmy wyjechać do jakiejś Gwatemali albo innego Ekwadoru?

Objuczony jej plecakiem oraz swoją torbą podróżną wszedłem na wielki dziedziniec, na którym wznosiła się szklana piramida. W cieniach przytulonych do grubego muru, w które zanurzyłem się niby w głębię wody, dotarłem do głównego wejścia. Bagaże zostawiłem w szatni. Kupiłem bilet i znalazłem się w chłodnych salach pierwszego piętra. Dokoła stały odwieczne posągi bogów, jedne wielkości monumentalnej, inne naturalnej, a niemal wszystkie z nosami i rękoma uszkodzonymi w sposób bezbożny. Dlaczego miałem wrażenie, jakbym już kiedyś tutaj był? To miejsce odwiedziło tak wielu przede mną, że ma się je chyba we krwi. Zmęczony włóczęgą szukałem nie tyle arcydzieł, ile ławki, na której mógłbym usiąść. Zatrzymałem się przed Wenus z Melos i rozmyślałem o jednej z moich pierwszych randek z Renatą.

– Ale maleństwa… – powiedziała wtedy, wskazując wzrokiem stadko młodziutkich łabędzi, które wygramoliły się z sadzawki w nałęczowskim parku. To chyba woda z tego zbiornika tworzyła specyficzny mikroklimat, panujący w parku zwanym krajobrazowo-przemyśleniowym. Przeszliśmy obok sadzawki, kierując się w okolice pływalni „Atrium”. Samica w obronie młodych potrafi uderzyć dziobem z taką siłą, że może przetrącić kość w nodze – odpowiedziałem, gdy potężny biały ptak podążył za łabędziątkami, głośno posykując na spacerowiczów. Samiec ruszył jej w sukurs. Myślałem o moich rodzicach. Już nie mogli mnie bronić przed problemami, których przybywało. Nie żyli. Byłem ich łabędzim śpiewem. 

Otrząsnąłem się z tych wspomnień i zawędrowałem na piętro z malarstwem. Patrzyłem na „Rodzinę wieśniaków” Louisa Le Nain. Znałem ten obraz z reprodukcji. Mój zachwyt nie był zachwytem Zbigniewa Herberta z „Barbarzyńcy w ogrodzie” – po prostu dobrze znałem wieś. Przytłumione światło koncentrowało się wokół martwej natury – fragment z chlebem i winem miał symboliczną wymowę. Płytka przestrzeń obrazu wypełniona była cieniami, które padały ukośnie na postaci wieśniaków, modelując ich twarze. Patrzyłem na ten obraz i myślałem o tym, jak długą drogę przebyłem z chłopskiej zagrody, żeby stać się pisarzem. ,,Siedzącym skrybą”- jak nazywano egipską rzeźbę w innym skrzydle Luwru. W hierarchii społecznej Egiptu skrybowie stali niżej jedynie od faraonów. A czy w naszej epoce pisarze coś znaczyli? 

Wyszedłszy z Luwru, zobaczyłem dwóch facetów obsikujących boczną ścianę świątyni cywilizacji! Kilkunastu innych strzygło żywopłot. I te śmichy-chichy! Wydało mi się, że jestem w parku pośrodku Pacanowa. Podszedłem do nich i spytałem, jak udało im się znaleźć pracę. 

– Wysiedliśmy z autokaru, a tu zaraz zjawił się Polak, który zaproponował robotę na tydzień. Strzyżenie żywopłotu – wyjaśnia wygolony gość. 

– Zaproponował sześć euro na godzinę i zakwaterowanie. 

– Nieźle! – szczerze pozazdrościłem. 

– Trzeba było tylko kupić od niego nożyce i zapłacić mu dwadzieścia euro za załatwienie pracy. Szybko się zdecydowaliśmy. Jak się trafia taka okazja, to trzeba ją chwytać, nie? – Andrew uśmiecha się spryciarsko. – Te wydatki zwrócą się nam po jednej dniówce. Przez resztę tygodnia będziemy zarabiać na czysto, tak powiedział nasz nowy szef.

Wtedy nadjechał radiowóz żandarmerii.

– Co tutaj robicie? – spytał jeden z funkcjonariuszy, wysiadając z pojazdu. 

Nikt z pracujących nie zrozumiał pytania, więc je przetłumaczyłem. 

– Jak to co? – burknął mój rozmówca – strzyżemy żywopłot. 

– Kto wam kazał? – pyta drugi przedstawiciel prawa (we Francji żandarmeria pełni nieco inną funkcję niż w Polsce – nie ogranicza się tylko do spraw wojskowych, jest czymś w rodzaju gorszej policji).

Robotnicy nie wiedzieli dla kogo pracują. Opowiedziałem o całej sytuacji żandarmom. Nieźle się ubawili.

– Facet was oszukał! – nabijał się funkcjonariusz. – Spiszę wasze zeznania i musicie się wszyscy tutaj podpisać.

Wyjaśniłem to reszcie polskiej gromady. Ludzie się wściekli. Po jakimś czasie wszyscy rozeszli się złorzecząc. Będą to wydarzenie opowiadać wszystkim swoim znajomym i tak narodzi się kolejny emigracyjny mit.

Pod wieczór znowu znaleźliśmy się z Renatą nad Sekwaną przy pomniku Mickiewicza.

– Wiliam Wharton mieszkał kiedyś na barce na Sekwanie… – przypomniałem sobie. Lubiłem tylko jego jedną powieść – „Ptasiek” – może dlatego, że mój ojciec był zapalonym gołębiarzem. Usiedliśmy na ławce niedaleko pomnika.– Komu z naszych udało się tutaj odnieść sukces, choćby znikomy? 

Patrzyłem na sylwetkę wieszcza, wieńczącą wysoką kolumnę w połowie, której początkowo został umieszczony skrzydlaty Pegaz. Dziewczyna, zmęczona wypadkami dzisiejszego dnia, zasnęła. Pogrążyłem się w lekturze przy świetle latarni – czytałem o tym, jak Pegaz ustąpił z czasem miejsca grupie pod nazwą „Epopeja narodu polskiego”. Ta sama w sobie stanowiła osobne dzieło sztuki i przedstawiała kobietę z uniesionym do walki mieczem. Pomnik wyglądał z oddali, jak miecz wbity w skałę: rękojeść to postać Mickiewicza, głownia – dwa skrzydła geniusza otaczającego polską epopeję, klingę stanowiła kolumna…

W końcu ja też zasnąłem na ławeczce. Całą noc Mickiewicz tłumaczył mi cierpliwie, że „Księstwo” nie będzie polską epopeją narodową, a ja – bohaterem naszych czasów. Bo jestem ze wsi. 

Zbudziły mnie jakieś pokrzykiwania. To żebracy z dzielnicy Marais, których spotkaliśmy rano, raczyli się winem i przeklinali po polsku.

Podniosłem się z ławki i poszedłem się odlać za pomnikiem wieszcza.

Skip to content