Joannom
Poczekalnia była pusta, weszłam więc, spoczęłam (na laurach dawno temu), a na kanapie usadowiłam już tylko ,,cielesny dół i (coraz mniej finezyjnie) fruwającą duszę”.
Kiedy otwierając okno spojrzała w moim kierunku, poczułam się głupio i nieswojo, poczułam, że zaraz znów będę oceniana, bo przecież przez całe życie jestem przez kogoś oceniana, wszyscy jesteśmy, ale nie wszyscy zdajemy sobie z tego w pełni sprawę, nie wszyscy wciąż to drążymy, nie wszyscy jesteśmy tego niewolnikami, i wreszcie… nie dla wszystkich ma to kluczowe znaczenie. Zaczęłam analizować, kawałkować, rozdrabniać: czy dobrze siedzę, czy nie zanadto się szczerzę, czy mam zapięte wszystkie guziki, czy mam czyste buty, czy właściwie upięłam włosy, czy stosowne mam dziś ubranie, czy wystarczająco stonowane kolory i wzory, czy dobrze dobrany wisiorek… bo ocenia, ocenia… co myśli o mnie, co ja myślę o niej, czy (za)ufam? Poczułam znów ten durny niepokój w rozwichrzonym i rozjechanym walcem po wielokroć, wnętrzu.
Doskonale wiedziałam, że zaraz zapyta o moje dzieciństwo, a wtedy ja zapytam, czy mogę zapalić. U mnie wszystko musi grać w zaplanowane i przewidywalne, tylko tak można próbować okiełznać palące od środka emocje.
Nie chcąc mnie zrazić do siebie, nie odmówiła wprost, trochę pokrętnie i nieśmiało zniechęcała, tłumacząc, że miejsce publiczne. Powiedziałam stanowczo, że bez papierosa nie dam rady, i że jestem tu, bo choć w teorii czuję się mocna, to egzamin praktyczny z życia, systematycznie oblewam.
Co oni tak wszyscy o to dzieciństwo. Tak, wiem, to klucz do kształtowania osobowości. Straty nie do odrobienia…Gdy młyny historii mielą dalej.
Miałam kuzynki – mówię – Madzię i Tusię, nawet lubiłam się z nimi bawić, choć byłyśmy diametralnie różne. To były bardzo grzeczne dziewczynki z dobrego domu: ,,tak mamusiu, dobrze mamusiu, będę mamusiu”, podczas gdy ja uważałam takie formy za infantylne, za dziecinne, za głupie, za nie moje. Madzia rozwiązywała zadania matematyczne jak szalona maszyna, nim mijały wakacje, jej już brakowało zadań w zbiorze. W każdą sobotę Madzia i Tusia pucowały dom, a w niedzielę w odświętnych sukienkach szły do kościoła. Ja byłam inna, zawsze za inna. Ale lubiłam je, póki mama nie zaczęła stawiać mi ich za wzór… za cholerny niedościgniony ideał. W ten sposób można mnie było tylko zniechęcić… do nich, do pracy nad sobą, do świata. Taka wewnętrzna niereformowalna i nieprzesuwalna opozycja – teraz określana przez psychologów, jako sztywność myślenia. Zamiast wkurzyć się na nią, może na siebie, znielubiłam ich idealność.
Klasyczne przeniesienie – powiedziałam, na co ona milcząco skinęła głową. A może tak mi się tylko zdawało.
I jeszcze Asia – koleżanka z klasy, chodziłyśmy razem na popołudniowy kurs tańca, choć żadna z nas nie przejawiała w tym kierunku jakichś szczególnych uzdolnień, to było nam po prostu: wesoło, swojsko, zabawnie. Dopóki mama nie zaczęła podkreślać, jaka ta Asia idealna, grzeczna, mądra, wyjątkowa…jak biega o 7.00 rano po bułki, podczas, gdy ja jeszcze się wyleguję. Znów zniechęcenie, zwątpienie, pozbawienie, odtrącenie…ocena.
Ma pani przyjaciół?
– Miewałam chyba…dziś… nie mam.
– Dlaczego zniknęli?
Osobnik/ osobniczka z borderline najpierw ludzi idealizuje, a potem deprecjonuje. Kocham – nienawidzę, białe – czarne, bez przyzwolenia na odcienie szarości. Kto wytrzyma taką huśtawkę? Pani by wytrzymała? Ja nie, więc nie dziwię się, że odchodzą, znikają. Wybucham nieadekwatnie, za mocno, zawsze byłam jakaś / jakoś …za (za bardzo, za mało, za dosadnie, za późno…za… za… za). Potem dopadają mnie wyrzuty sumienia, zwane przez was- emocjami wtórnymi.
Patrzy z podziwem…może z politowaniem…, ocenia… wie, że znam tę ich terminologię. Zorientowała się, że jestem nią przesycona i mocna w topografii zwiedzanych gabinetów. Rozgryzła przeciwnika o wnętrzu miękkiego planktonu z doprawioną mu gębą elokwentnego interlokutora.
I tak w koło Macieju i tak tańcują we mnie dwa Michały… Zgryzota, deprecha, wzrasta zajadłość, gniew, agresja przeplatana euforycznymi epizodami.
– A jak się pani układa życie zawodowe?
– Jak pogubione puzzle – odpowiadam zgodnie z prawdą. I już analizuję, czy dobrzy, czy się nie ośmieszyłam, nie poniżyłam, nie przedobrzyłam, zżera mnie ta piekąca samokrytyczna analiza, a jednak wciąż na nowo jej ulegam.
Zajmuję niższe stanowiska, niż mogłyby sugerować kwalifikacje, bo odkąd pamiętam towarzyszą mi dwaj wrogowie: sztywność myślenia i rozpaczliwy brak pewności siebie. To spuścizna mojego dzieciństwa, mój posag, mój genotyp.
– A molestowanie?
– Nie dotyczy.
– Mobbing?
– Doświadczyłam, a jakże… w pewnym bardzo kulturalnym i zdawałoby się oświeconym miejscu, poczęstowano mnie tym, ale w papierach wpisali: ,,nerwica z czynnikiem reaktywnym”. Tak – czynnik reaktywny, to ta cholera dyrektorka. Nasyłająca na mnie komisje, wzywająca na spotkania, które się nigdy nie odbyły z jej winy, bo każąc mi czekać po kilka godzin pod gabinetem, stwierdzała, że jednak nie znajdzie czasu, wyrafinowana niszczycielka ludzkich dusz uzurpująca sobie prawo do bycia ponad prawem. Poniżanie, nieuzasadnione zmienianie moich decyzji – to była nasza, moja codzienność. To bierna agresja, prawda?
– A czy pani zdanie w rodzinnym domu było ważne, liczono się z nim?
– Skądże, wychowałam się w domu i w przeświadczeniu, że ,,dzieci i ryby głosu nie mają”. Dziecko ma być ciche i posłuszne. A no i nie należy go zbytnio chwalić, żeby się nie ,,rozpaprało”, poza tym za co chwalić, jeśli coś zrobiło dobrze, to przecież taki właśnie miało obowiązek.
Klasyczne unieważnienie – nie wiem, czy ja to pomyślałam, a ona powiedziała, czy może było na odwrót.
A związki? Układa się pani z mężczyznami?
Zaciągam się dymem, mój cel to mniej czuć podczas grzebania w duszy jak w ropiejącym wrzodzie, czy to już masochizm, czy to jeszcze głaskanie pod włos? Składam usta do krzyku, ale przypominam sobie, że nie wolno mi być infantylną, sentymentalną, nie wolno zanadto epatować sobą, mówię więc: jestem petentką w bezlitosnym biurze uczuć, szukam jej skrawków na każdej półce, zbieram okruszki, żebrzę o zainteresowanie jak bezpańskie psisko przy drodze, nieustannie też cierpię i narzekam. Powiedziałam to, choć wcale nie zamierzałam.
Może ja po prostu lubię być nieszczęśliwa, upajać się swoją bezkresną nieszczęśliwością.
Upojona nieszczęściem – w literaturze to oksymoron, a w psychologii?
Była pani kiedyś naprawdę szczęśliwa?
Tak, dwa razy, raz podczas cudownych wakacji i raz w księgarni, gdy kupiłam, czego dusza zapragnie.
Klasycznie – zakupy- zamiennik.
– A naprawdę nieszczęśliwa?
– Nieustająco.
– Uczucie pustki?
– Nie opuszcza.
– Smutek?
– Dotkliwy, wzbierający, bezbrzeżny.
– Samotność?
– (już) Oswojona… (już) prawie przyjaciółka.
Wróćmy do związków. Czy zdarzają się pani trwałe, dłuższe?
– Był, ale oparty na niewłaściwych filarach. To się ponoć nazywa hybriostofilia lub zespół Bonnie i Clayd’a, takie kobiety zakochują się w złych chłopcach. A to się nie ma prawa udać.
– Czy jest pani teraz w związku?
– W pewnym sensie, tak jakby… chociaż to bardziej rodzaj współlokatorstwa niż związku, czy więzi.
– Dlaczego?
– Bo ilekroć pozwolę mu się do siebie zbliżyć, depcze i zgniata boleśnie moją duszę, niweczy moje plany, nikczemnie plugawi moje wartości, uwala błotem i gównem…każdą ważną kartę mojej przestrzeni. Za każde moje dobre słowo i gest wypływa na mnie zbiornik kloaki. Tęsknię za perfumerią, a jest ściek. Nie warto nosić serca na dłoni, bo można w nie nieźle oberwać, trzeba jej schować jak najgłębiej, najlepiej tak głęboko, żeby nikt już nigdy nie odkrył, że w ogóle je mamy.
– Dlaczego pani tego nie zmieni?
– A dokąd? a gdzie? a za czym? … za późno… – teraz pewnie mogłabym tę otchłań spiąć klamrą i podpisać: ofiara syndromu sztokholmskiego.
Byłam u wróżki…chciałoby się wtórować za Sikorowskim ,, … Piwna 7, wysokie kręte schody. Ile mi jeszcze chciałem wiedzieć upłynie w Wiśle wody. Jaka mnie kiedyś czeka bieda lub jakie urodzaje…”, ale to była Marszałkowska… i ona z przejęciem powiedziała: ,,pani jest taka zachowawcza, pani niczego nie zmieniła od 20 lat, nawet fryzury…”pomyślałam: … nawet wróżka…
– Rzeczywiście jest pani dobra w teorii.
– Dziękuję, ale wcale mi od tego nie lepiej.
Nie liczę na pomoc, na skuteczność, na zrozumienie, zapłaciłam, więc miałam prawo mówić, mogłam zaabsorbować sobą, zająć czyjś czas, narzucić się, skraść powietrze i przestrzeń – wreszcie mogłam.
Wszystkiemu winna ta cholerna psychologia. Gaszę papierosa. Wychodzę.