fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Anioł

utworzone przez

Szkocja kojarzyła jej się z nieco odległym światem. Kraj stanowiący część Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, otoczony wokół Morzem Północnym, Morzem Irlandzkim, Oceanem Atlantyckim. Wszechobecne wody, świszczący wiatr, beczenie owiec na pastwiskach i odgłosy kolebiących się dzwoneczków, a także surowy klimat – oto ten kraj… Okazało się, że niewiele się pomyliła. Wszędzie daleko, pustki wokoło, góry, wyżyny i jesienna nicość.

            Dom, w którym mieszkała tamta rodzina, był twierdzą nie do zdobycia, zbudowaną ze starych, zimnych kamieni i stał samotnie na wystającej skale pomiędzy wzburzonymi morzami. Gdy zjawiła się w nim wraz z właścicielką domu – Anną, która przyjechała po nią czarnym mercedesem na lotnisko, dreszcz przeszedł przez jej ciało i pomyślała, że na pewno w nim straszy.  Właścicielka była młodą, niebrzydką Polką, która wieczorami upijała się, a potem po wilgotnych
i zimnych ścianach zamczyska echo niosło jej kłótnie z mężem. Miała mu za złe, że wyjeżdżał na całe tygodnie, zostawiając ją samą w tym ponurym domu.  Była rozstrojona nerwowo, często wybuchała płaczem albo krzykiem, a potem, gdy wszyscy szli spać i nie miała siły na nic, płakała skulona w wielkim fotelu, na którym spała już do rana.

Dziewczyna myślała, że to z nieszczęścia, jakim okazał się, przynajmniej z jej punktu widzenia, gruby i mocno podstarzały mąż, który śmierdział tytoniem. Był nieapetyczny i małomówny.
W  ustach ciągle trzymał dymiącą fajkę.

            Dzieci też nie należały do grzecznych, tak jak to przedstawiano w ofercie pracy. Bliźniacy byli: nadpobudliwi, złośliwi i aroganccy. Nie lada wyzwanie stało przed dziewczyną, która podjęła się u nich pracy. Sylwia – dziewczyna z Polski, przyjechała tu, żeby sobie trochę dorobić. Już na samym początku zorientowała się, że wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż to przedstawiano
w opisie oferty.

            Zastanawiała się z czego wynika ta ich rozchwiana emocjonalność i budowała własne koncepcje. Sądziła, że kobieta czuje się tam jak w więzieniu. Wprawdzie niczego jej nie brakowało, mąż był bowiem przedsiębiorcą i handlowcem, zarabiał dużo pieniędzy, ale żona nie przywykła do tak surowych warunków życia i klimatu, czuła się samotna i odizolowana od świata. Tam nie było słychać piejącego o świcie koguta, ani szumu wartkiej wody w strumyku. Nie czuć smaku zsiadłego mleka i drożdżówki z kruszonką. Nie było w pobliżu mamy ani taty, a i wszystkie koleżanki pozostały w rodzinnym kraju. Nie usprawiedliwiało to jednak jej podejścia do nowoprzybyłej dziewczyny – opiekunki jej synów. Mogły się zaprzyjaźnić, różnica wieku między nimi nie była duża. Do tego jednak nigdy nie doszło, ponieważ Sylwii nie podobało się, że matka wychowująca małe dzieci nadużywa alkoholu, oraz że nie potrafi otoczyć ich miłością i oddaniem.

            Już na samym początku nie przypadli sobie do gustu, to znaczy dzieciom nie podobała się nowa pani z Polski, robiły wszystko, żeby ją do siebie zniechęcić. Chłopcy prowokowali i ubliżali, a potem biegali do matki na skargę, opowiadając niestworzone rzeczy, które nie były prawdą. Matka pochopnie i porywczo straszyła Sylwię wydaleniem z pracy. W jej obronie stawał czasem stary Szkot, paradujący niejednokrotnie w kraciastym  kilcie po zamczysku. Kiedyś zdarzyło się, że jeden z bliźniaków ugryzł Sylwię w rękę. Wtedy matka wystraszyła się i wreszcie dała wiarę opiekunce, po czym postawiła sprawcę do kąta. Na nic to się zdało, bo rozbisurmaniony chłopiec wyprosił zwolnienie z odbywania kary i nadal skakał po głowach wszystkim domownikom.

            Chłopcy chyba na coś chorowali, bo zażywali leki. Matka najpierw sama podawała im tabletki, tak by Sylwia tego nie widziała, a później zleciła to zajęcie opiekunce, informując, że synowie zażywają witaminy dla poprawy kondycji. Sylwia jednak czytała po angielsku, więc z łatwością zorientowała się, że chłopcy przyjmują leki uspakajające.

Zrozumiała, dlaczego wszystkie dziewczyny, które pracowały tam przed nią, uciekały po trzech miesiącach próbnych, a niektóre nawet wcześniej. Od chłopców dowiedziała się, że było ich kilkanaście w przeciągu niedługiego czasu. Ona też już po miesiącu wiedziała, że nie będzie chciała przedłużyć umowy.

            Górsko-wyżynny krajobraz przytłaczał młodą Sylwię, która odcięta od ludzi i miasta była smutna i przestraszona. Patrzyła niejednokrotnie przez małe okienko i zastanawiała się, jak długo wytrzyma w tym zamczysku z obcymi ludźmi i codziennymi zjawiskami: bezprawia, swawoli
i odrętwienia. Dni lepszych było mało, zaliczała do nich te, kiedy chłopcy traktowali ją z szacunkiem, lub gdy ich matka pozwalała jej pojechać rowerem do najbliższego sklepu w małym, dziwnym miasteczku. Miasto też było jak wymarłe, nikogo nie spotykała po drodze. Jedyną osobą była ekspedientka, stara i niedosłysząca.

Sylwia dostawała dwie godziny wolne od pracy. Sama droga w jedną stronę zajmowała godzinę. Wracała więc zmęczona i spocona, bo gnała, by wyrobić się w czasie. Była jednak szczęśliwa, że udało jej się zrobić małe zakupy. Kupiła coś dla mamy.

Pozostałe dni były podłe same w sobie, bo otaczający ją ludzie takimi je czynili. W zimnych murach zimni ludzie. Świszczący i syczący wiatr przedostawał się szczelinami w drewnianych oknach do pomieszczeń. Było zimno i ponuro, pomimo że w kominku palił się iskrzący ogień. Anna siedziała wtulona w swój fotel, nakryta wełnianym pledem i trzymała lampkę wina. Wypijała jedną, potem drugą i następną. Deszcz padał niemal bez przerwy, a odgłos fal morskich uderzających o skały, doprowadzał do szału…

            O pieniądze Sylwia musiała się upominać, właścicielka wydzielała jej po parę funtów. Była skąpa i obliczalna, stwierdziła, że wypłaci Sylwii całą należność dopiero po trzech miesiącach. Sylwii nie podobał się ten pomysł, gdyż nie miała do Anny zaufania.

Z czasem chłopcy przekonali się do swojej nowej opiekunki, pozwalali jej mówić po polsku, a nawet sami zaczęli uczyć się tego języka; jednak z uwagi na swoją nadpobudliwość, szybko  się męczyli i zniechęcali. Kiedy pogoda była na tyle spokojna, że umilkły porywiste wiatry, a deszcz przestał padać, wychodzili na dwór i Sylwia bawiła się z nimi w ,,czarnego luda” –  zabawę ruchową, którą bliźniacy bardzo lubili. Któregoś pogodnego dnia znowu wyszli na powietrze. Gdy opiekunka obserwowała wzburzone morze, chłopcy skryli się w pobliskiej grocie. Sylwia biegała wokół zamczyska, wołała ich, nawoływała, ale chłopcy przepadli jak kamień w wodę…

Matka chłopców zdenerwowała się i zwyzywała Sylwię najgorszymi epitetami. Potem przypomniała sobie, gdzie chłopcy mogli się skryć.

Sylwia płakała, a bliźniacy ścierali z jej policzków łzy…

            Anna postanowiła pojechać do Polski. Mijały właśnie trzy miesiące, odkąd Sylwia podjęła u nich pracę. Wiedziała, że nie zdecyduje się na więcej, ale nie powiedziała tego Annie. Jej obiecała, że zostanie z nimi na kolejne 3 miesiące, albo i dłużej. Musiała skłamać, bo Anna nie uznawała sprzeciwów i była nieobliczalna w sytuacjach bez wyjścia.

            Sylwia była strzępkiem nerwów, nie rozumiała Anny, żal jej było tylko chłopców, którzy przecież też nie mieli tam łatwego życia. Poprosiła swoją pracodawczynię o zapłatę. Ta oświadczyła, że zapłaci jej w Polsce, w Gdyni gdzie mieszkają rodzice Anny. Sylwia uparła się jednak, że potrzebuje pieniędzy na zakupy. I w końcu otrzymała całą należność.

            Samolot wylądował w Gdańsku. Na lotnisku czekał na nich starszy, łysiejący, niewysoki mężczyzna. Anna była do niego podobna. Chłopcy bardzo się cieszyli na widok dziadka. Skakali mu prawie po głowie, Anna się wydzierała, uciszała ich, tylko dziadek mówił: ,,-Is ok, is ok”.

Powitał ich polski krajobraz. Złota jesień szykowała się do snu, liście tworzyły kolorowe dywany. Sylwia dźwigała bagaże. Mąż Anny został w Szkocji. W gdyńskim domu czekała na nich mama Anny. Otyła kobieta z czerwonymi polikami. Rozłożyła ręce i przytulała córkę. Nie mogły się sobą nacieszyć. Nikt nie zwracał uwagi na Sylwię, która stała z boku, starając się nie przeszkadzać
w powitaniach i rozmowach. Spoglądała na chłopców, którzy biegali po mieszkaniu w tę i z powrotem.  Potem przybyli goście: jakieś dwie koleżanki, dwóch kolegów, sąsiadka z mężem. Było głośno, muzyka disco polo rozbrzmiewała w całym czteropiętrowym bloku, alkohol przelewał się szklankami bawiąc towarzystwo.

Sylwia położyła chłopców spać. Powoli tempo imprezy przystopowało, koledzy poszli do domów, sąsiedzi też wrócili do siebie. Została jedna koleżanka – Ewa. Zaczęły płakać, Anna użalała się na swój los, na swoje dzieci i na cały świat. Była pijana. Wiszący na ścianie zegar z kukułką wybijał właśnie godzinę drugą. Sylwia siedziała w kącie i nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Nie było dla niej miejsca do spania. Anna patrzyła na nią małymi oczami i ubliżała. Miała do niej pretensje
o wszystko i o nic. Zdenerwowana Sylwia powiedziała jej, że rano wraca do domu, że nigdzie z nią już nie pojedzie, że może poszukać sobie nowej opiekunki.

Anna nagle jakby wytrzeźwiała. Zaczęła na cały głos rzucać wulgaryzmami w stronę dziewczyny, nie bacząc na ciszę nocną i na to, że zbudzi zaraz cały blok. Podeszła do niej, złapała za bluzkę
i rozerwała, po czym pchnęła ją przewracając na podłogę.

– Wynoś mi się z tego domu – ryknęła do Sylwii.

             Ta nie zastanawiając się  długo, złapała swoją torbę i opuściła mieszkanie. Płakała, była zmęczona, senna i upodlona. Wokół panowała ciemność czarna jak smoła. Mgła ścieliła się chodnikiem ograniczając widoczność… Zapłakana szła przed siebie, nie wiedząc gdzie jest. Zadzwoniła do swojej matki. Opowiedziała jej całą historię… Szła szybko, oglądając się nieufnie za siebie. Nikogo nie było. Cisza jak makiem zasiał. Szła według wskazówek, jakie przez telefon dawała jej matka.

Nie miała polskich pieniędzy, nie mijała nigdzie postoju taksówek, ale jakoś instynktownie dotarła na dworzec. Tu poczuła się bezpieczniej. Matka sprawdziła jej pociąg do domu. Miał być za dwie godziny. Sylwia przysiadła w poczekalni i z lękiem w sercu czekała, aż nadjedzie. Matka poleciła jej zgłosić konduktorowi, że nie ma biletu, i żeby wypisał jej kredytowy. Ureguluje będąc w domu.

Pociąg przyjechał punktualnie. Zasapał, buchnął parą i po minucie ruszył w dalszą drogę. Sylwia wsiadła do pociągu. W przedziale siedziało kilka osób, jedno miejsce było wolne. Jechała kobieta
z dzieckiem, które spało oparte o jej kolana, dwóch mężczyzn też drzemiących, i jeden około trzydziestoletni chłopak z wydziaranymi na twarzy i dłoniach tatuażami. Był łysy, w nosie miał kolczyk i nie wyglądał ciekawie, a wręcz przeciwnie, można było się go wystraszyć.

Wszedł konduktor, włączył światło i ostentacyjnie zawołał, budząc pasażerów :

– Bilety do kontroli poproszę.

Wszyscy wyciągnęli swoje bilety, tylko Sylwia poprosiła o bilet kredytowy. W oczach miała łzy.

– Kredytowy… powiada panienka – konduktor  spojrzał podejrzliwie na pasażerkę, która jechała na   gapę.

Zaczęła opowiadać konduktorowi o niemożności nabycia biletu, ale on przerwał, i kontynuował swoje dywagacje:

– A wie panienka, ile kosztuje kara za jazdę na gapę?

Po chwili wtrącił się chłopak z tatuażami i zapytał, ile kosztuje bilet dla tej dziewczyny i wskazał palcem na Sylwię. Konduktor podał kwotę.

– To ja za nią zapłacę, i nie będzie żadnych kar, ani biletów kredytowych.

            Wyciągnął portfel i uregulował należność. W międzyczasie Sylwia oponowała, ale on jej nie słuchał. Zaoferowała, że odda mu pieniądze, że zaraz następnego dnia wyśle mu pocztą na wskazany przez niego adres. Przepraszała, powiedziała nawet, że może mu zwrócić w funtach, bo takie przy sobie ma. Chłopak kiwał głową, że nie, i szepnął nawet, żeby głośno się nie chwaliła, że ma przy sobie obcą walutę. Nie chciał podać adresu. Wysiadał pierwszy. Opuszczając przedział uśmiechnął się do Sylwii i powiedział:

– Może ktoś kiedyś będzie w potrzebie, jak ty dziś. Zrewanżuj się tym samym.

– Na pewno – odpowiedziała Sylwia i pomyślała, że to był anioł.

 

Skip to content