fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Lepsza endometrioza niż skleroza

Na adres redakcji nadszedł list zza wschodniej granicy z  propozycją współpracy.

– Wiesz, jakaś pani z Ukrainy chce dla nas pisać.

– Wspaniale. Szczerze się ucieszyłam, że mamy kandydaturę na, jak to się dziś ładnie nazywa – ,,zagranicznego korespondenta.”

– Przysłała jakiś swój tekst? – pytam z rosnącą ekscytacją.

– Tak, biografię Grottgera.

– O! Interesuje się polskim malarstwem romantycznym. Cudownie. Takich ludzi nam trzeba. Sama nie wiem, dlaczego tak w ciemno wierzę w ludzki potencjał. Ale czytam…Czytam i nie dowierzam…Czytam i przecieram oczy ze zdumienia. Jezu Chryste pierwszy raz w życiu mam do czynienia z czyjąś biografią pisaną wierszem, a do tego rymowaną. Na domiar złego: łamaną, słabo zrozumiałą polszczyzną. Wbrew sobie czeredą ciekawości brnę do końca. A koniec marniejszy od początku, choć, czy ja wiem…to chyba jednak niemożliwe. Ostatnie zdanie brzmi: ,,I pokonała go gruźlica, bo taka to była chamica”.

Hmm…fajnie mieć oryginalny pomysł na siebie, ale nie znając dobrze podstaw języka, chcieć w nim pisać do gazety, to już jednak brawura.

Trzymając do końca twarz i fason, odpowiadam: – Nie będziemy zamieszczać tekstów o chorobach. Ludzie i bez tego są wystarczająco smutni i stłamszeni. My mamy ich pokrzepiać.

Od rozmowy w redakcji nie mija więcej niż 3-4 dni, gdy poznaję wstępną diagnozę, którą muszą potwierdzić badania: endometrioza. A cóż to znowu za cholerstwo, pytam samą siebie w myślach, bo niewiele pamiętam z lekarskiego monologu.

Chwytam za telefon i odkurzam numer  nieużywany od lat.

– Dzień dobry ciociu.

– Wszelki duch Pana Boga chwali. To ty Gusiu?

– Ja ciociu…

– Nie czekając na utratę resztek odwagi, pytam jednym oddechu…Ciociu, czy ktoś w naszej rodzinie chorował na endometriozę?

– Tak, moja matka i  ja… Zapewne chciała jeszcze dodać coś w stylu: – a czemu pytasz?- ale nie zdążyła biedaczka, bo weszłam jej w słowo, mówiąc ledwo słyszalnym szeptem:

-…i ja.

Ciocia z właściwym sobie poczuciem humoru dorzuciła:

– Moja siostra odziedziczyła po matce cały majątek, a ja wszystkie choroby.

Niestety to prawda. I choć myślę, że niezbyt to sprawiedliwe, nie mając kompletnie żadnego wpływu na obrót rzeczy, nie mówię tego głośno, żeby jej dodatkowo nie dokuczyć. Zresztą, co niby mogłabym dodać, będąc trzecim pokoleniem spadkobierczyń tego dokuczliwego cholerstwa.

– To choróbsko jest bardzo dziwne w diagnozie, przebiegu i leczeniu, ale da się z nim żyć.

– Jak to dziwne?

– No dziwne, bo żeby w pełni ze 100% pewnością je zdiagnozować, trzeba się poddać operacji (laparoskopii), czyli jakby skutek wyprzedza przyczynę. Dziwne, bo podobno zapadają na nią częściej szczupłe dziewczyny, niż te okrąglejsze. Dziwne, bo genetycznie wybiórcze, skacze po pokoleniach na chybił trafił, jak ten zając po łące, co to nie wie, który mlecz wybrać. Dziwne, bo u każdej pacjentki daje rożne objawy. Dziwne, bo według medycyny germańskiej nasila swe objawy w skutek przeżytych traum, czyli kopie leżącego. A najdziwniejsze z tego wszystkiego wydaje się to, że im dotkliwsze objawy, tym stan chorobowy może być mniej zaawansowany.

 I tak pogawędziłyśmy sobie o chorobach, jak dwie stare ciotki. A na koniec dostałam namiary na jej lekarza, który się w tym specjalizuje.

Siedzę w poczekalni, z której mam ochotę czym prędzej czmychnąć niepostrzeżenie. Czym innym jest bowiem rozmowa o bolącym zębie, uchu, nodze, ręce, sercu, głowie, wątrobie, a czym innym odpowiadanie o swoich najintymniejszych dolegliwościach. Lepszy już byłby  nawet czyrak na d…e  zwanej końcem pleców. Niestety chorób (podobnie jak rodziny) się nie wybiera.

Rozmowa w recepcji jest już przedsmakiem gabinetowego stresu.

– Wizyta standardowa czy ciążowa?- pada pytanie z ust zasłoniętych maseczką, którego w opozycji szyby, zwyczajnie niedosłyszałam.

– Odpowiadam więc z niedosłuchu i nadstresu: prywatna…

– Ale ja pytam, czy ciążowa, czy…

Uff! Wreszcie usłyszałam, tyle, że wraz ze mną cała kolejka.

Nic to, przedsmak.

Nadciagam.

 Zbliża się groźnie i nieuchronnie wizyta.

Rozmowa z lekarzem przybiera znamiona przedkomunijnej spowiedzi.

Dla otwarcia kanału komunikacji lekarz pyta:

– Libido?

– Zbladło.

– Pożycie?

– Umarło.

– Ból?

-Wierniejszy niż mąż.

A tak poważnie: ból bywa nieznośny: jednego dnia zupełnie niespodziewanie bolą plecy, kilka dni później brzuch, tydzień po nim jajniki, a dwa tygodnie później pochwa. I to nie jest taki sobie mały, przelotny bólik, który można złagodzić napotkaną w każdym kiosku tabletką. To wielogodzinny, przeszywający na wskroś ból, porównywalny z porodowym.

Nikt nie chce o tym gadać, bo to wstydliwe, nie przystające do modnego modelu bycia wiecznie zdrową i młodą.

Obalam więc za jednym ciosem trzy mity:

Nie, ludzie nie są wiecznie młodzi. Chorowanie, a nawet umieranie choć zuchwałe, też jest dla ludzi.

Nie jest prawdą, że endo powoduje niepłodność. Owszem mając endometriozę, trudniej jest zajść w ciążę, ale nie jest to niemożliwe, czego jestem najlepszym przykładem.

I mit chyba najniebezpieczniejszy, bo usypiający czujność, to ten, że miesiączka musi boleć, bo taka jej \i/ nasza uroda. Ten mit warto znokautować  w pierwszej rundzie, bo jest dalece szkodliwy. Wiele kobiet myśli bowiem, że nie warto iść z tym do lekarza, gdyż jeśli boli, to widocznie boleć musi. A to nie prawda. Nic nie boli bez przyczyny. Jeśli boli, to może oznaczać np. tyłozgięcie macicy, co z kolei powoduje cofanie się krwi menstruacyjnej i tworzenie endometrium w miejscach do tego nieprzeznaczonych, czyli usytuowanych poza macicą. To oczywiście tylko jedna z teorii.

Pocieszam się, że lepiej mieć endometriozę niż sklerozę, bo przynamniej pamięta się stare historie. A jedną z nich przypominam sobie zawsze, ilekroć wybieram się z wizytą do ginekologa, tak dla dodania sobie otuchy. To stara  anegdota zasłyszana przed laty od koleżanki. Gdy ta wyszła za mąż za mechanika, wszędzie na jego półkach w segmencie poustawiane były części samochodowe. Która kobieta by to przebolała? W tamtym czasie ich sąsiadem był Robert – lekarz ginekolog. Dobrusia chcąc pozbyć się tych części, na co jej mąż absolutnie nie wyrażał zgody, twierdząc że są to jego zawodowe trofea, doprowadzona do granic cierpliwości i białej gorączki, użyła argumentów ostatecznych. Jej jedyne pytanie brzmiało wówczas śmiertelnie poważnie: ,,A myślisz, że Robert ma wszędzie na meblach ci..pki?” Ta prościutka w wyrazie i odbiorze  historia, każdorazowo jednak mnie rozbawia.

 

Skip to content