Dotknięty obłędem José Arcadio Buendía, przywiązany do drzewa, patrzy na drogę.
Kiedy przechodzę koło jego domu, nie jest to już takie pewne, gdzie patrzy i co widzi, jeśli może być coś pewnego w spojrzeniu obłąkanego.
Minie jeszcze parę lat, zanim Cyganie przywiozą ciemne, lusterkowe okulary. Do tego czasu musi mu wystarczyć cień pod rondem kapelusza.
Nie jest pewne, czy drzewo do którego pnia przywiązany jest José Arcadio Buendía, posadził on sam, kiedyś kiedyś, dawno temu. Jeżeli tak, byłby to kolejny symbol.
Jeśli umiejętności czytania i tłumaczenia symboli mogą być przyczyną obłędu na starość, to niestety mam ku temu predyspozycje. Całe szczęście, że jestem tylko zwykłym pasterzem kóz. Poganiaczem bydła.
Najemnym parobkiem do pracy w polu.
José Arcadio Buendía wyczekał do ostatniej chwili i krzyknął:
– Amigo! Amigo!
Podszedłem. Nikt mnie nie widział. W zacienionym miejscu na patio, skrzeczały ptaki zamknięte w klatkach.
José Arcadio Buendía śmierdział moczem i tym nowym środkiem chemicznym na mrówki.
– Daj mi pić. Zapłacę ci złotem.
Pod drzewem stał gliniany dzbanek i blaszany kubek, taki sam, jakiego używają zbieracze kauczuku. Nalałem i podałem mu.
Pił. Kilka kropel spływało po brodzie.
– Rozwiąż mnie, a pokażę ci, gdzie Hiszpanie ukryli skrzynię ze skarbem.
Zdjąłem z ramienia moją pasterską torbę, wygrzebałem z niej garść monet i podsunąłem mu przed obłąkane oczy.
Nie patrzył na złote pessety. Przyglądał się mrówce, która właśnie doszła do końca mojego kciuka i zawracała w kierunku nadgarstka. Przyglądał się mrówce, ale co widział, nie wiadomo.
Wtedy jedna z kolorowych papug zaczęła krzyczeć:
– Amigo! Amigo! Daj mi pić! Amigo! Amigo!
Wróciłem na ulicę. Bezpańskie psy śpiące dotąd w cieniu migdałowca, ruszyły za mną.
Samotności doświadcza się wtedy, kiedy nie ma się nikogo, kto w razie gdybyś zwariował, mógłby przywiązać cię do drzewa, żebyś nie zrobił nieumyślnej krzywdy komuś albo sobie.