Wydawało się nam, że jesteśmy blisko wieczności. Tu bowiem stare drzewa na zawsze pozostaną starymi drzewami z siateczką zmarszczek. Głębokimi bruzdami. Dziadkowie, babcie. Olbrzymy, które już nie pamiętają, co to choroba sieroca.
Cienie, które rzucają nie będą rosły ani malały. Tutaj wszystko się skończyło a nic nie zaczęło. W ich zielony sen czasem wlatuje dzięcioł lub kukułka. Wtedy otrzepują z siebie mrówki, zanurzają stopy głęboko w mchach. Marzą o kompocie z malin i poziomek.
Jedynie liście przed zimą wzbijają się do odlotu, wyrastają im skrzydła, jakby miały nadzieję, że uda im się stąd uciec. Cieszą się chwilową wolnością. Napełniają nią płuca. Nim biel zatrzyma ich serca.
Po policzku sosny biegnie kropelka żywicy. Pewnie za miliony lat stanie się bursztynem. Odrodzi się w nowej skórze. Może wtedy znów się spotkamy. Na jakiejś ścieżce. Zawoła mnie, a ja odwrócę twarz, jeśli nie zapomnę swojego imienia. Bo nie zapuściło wciąż we mnie korzeni.
W rezerwacie wszystko jest możliwe. Rozmawiam z czasem, choć on mi nie odpowiada.
Lubi sobie pomilczeć. Niepotrzebnie gubię słowa. Powinnam je pozostawić na później. Gdy będą mi naprawdę potrzebne.
Zawsze wychodzimy z rezerwatu odmienieni. Może trochę młodsi. Zostawiamy siwe włosy i myśli na gałęziach dębów. Choć rezerwat trzyma się zwykłego lasu jak ostatniej deski ratunku. Nie może przecież utonąć.