Robotnice-Zbieraczki odbijają w końcu od ula i wymierzają na północ w kierunku oberżyny łąk, by za chwilę topić się w miazgach ich woni do samego końca. Przed nimi dwadzieścia pięć km lotu w porywach słońca. Te na tyłach armii karmione uboższym pokarmem, pozostają dzisiaj w domu.
Tęga Bigotka pochylona nad brudnym wiadrem pełnym wody, upatruje przemierzających z północy na zachód rójek.
– A niech je licho! Jedna, druga, trzecia – liczy i spluwa do wiadra. – Co z tego, że ciągle sprzątam i sprzątam, jak i tak stale jest brudno. Codziennie szruber, wiadro i miotła. Tak właśnie wygląda mój dzień, jest tylko rano, południe i wieczór. Kiedy szoruję podłogę, myślę o szorowaniu schodów, kiedy szoruję schody, myślę o szorowaniu podłogi, pozostają jeszcze szafki i naczynia.
Czasami myślę, że piorę swój mózg, ale i tak nie mogę go wyprać do końca. Co takiego ma mój mózg, że nie mogę go zwyczajnie umyć? Obojętnie, ile czasu na to poświęcę: godzinę czy dwie, mało czy dużo, zawsze jest źle i zawsze jest niedostatecznie. Obojętnie, co sobie wyśnię czy wymarzę, kończy się to jednym wielkim rozczarowaniem. Ile można nosić wiadra z wodą, biegać schodami w dół czy w górę, podnosić śmieci, przepychać kible i krany? – bulgoczą słowa w wiadrze.
Tkanka tłuszczowa faluje swoim łaknieniem, za chwilę pszczoły powrócą do ula, a ich ociekający pyłek z aparatu, zapachnie znowu lipą. Tęga Bigotka podnosi ciało z podłogi, a sto dwadzieścia kilogramów wyprostowanego mięsa, obciąża teraz jej kręgosłup.
Pewnie, że mogłabym schudnąć i pożegnać swoje ciało raz na zawsze, ale jestem za bardzo przywiązana do niego. Moje życie to te dwa grube badyle, które ugniatając mój tyłek, powodują, że jeszcze mogę przenosić ciało w dwa centralne punkty: – z domu mojej matki do Domu Bożego lub na niższym poziomie – z pracy do domu. O Panie Litościwy! Obym nigdy nie zgubiła tej drogi.
Rójki przemierzają wspólnie łąki pełne lipy i chabru. O tej porze roku potrafią przefrunąć nawet dwadzieścia kilometrów dziennie. Lecąc mijają inne grupy pszczelich owadów, ale nawet wtedy zachowują dystans wobec siebie. Zawieszone lekko w swym biegu, na chwilę w nim zamierają, by ponownie uderzyć z nowym rozpędem i rzucić się w wir lotu.
Tęga Bigotka odstawia w końcu wiadra, czując nieuchwytną lekkość od codziennej pracy. Jej okrągłą twarz w lustrze, wydaje się teraz taka uśpiona i nieprawdziwa.
– Co takiego mają one, czego nie mam ja? – chrypnęła. – Parę skrzydełek. Języczek. Żuwaczki – liczyła. – Wszystko to jakby mam. Pracuję jak one. Dom i praca, co jeszcze robię źle, czego za mało albo za dużo.
Udała się ponownie ciemną aleją pozbawioną światła.
– Nienawidzę tego świata, nienawidzę. Przecież nie ma tutaj dla mnie miejsca. Chciałabym być zwykłą krową, która pasie się na łące i ma swój skrawek ziemi. Przynajmniej wie, że jest tylko on, żuje trawę i nią sra. Całe jej życie należy do gospodarza, a ona sama nie wykazuje żadnej woli i żadnego pragnienia, ale co najważniejsze nie wykazuje potrzeby miłości, jej przyjmowania i dawania, cała jej miłość to złożone w ofierze mięso, na stole rolnika. Całe jej serce to narząd, który pod ciosem zabulgocze w kipiącej wodzie w strachu przed śmiercią – gul gul gul…. tak właśnie chcę zrobić. Zanurzyć swoją nieuleczalną chorobę w wywarze, który ją zgładzi do końca, a to co pozostanie po niej, to sama tylko myśl, że była kiedyś sobie taka krowa. Krowa jak inne. Pysk miała czarno-biały, jelita i żołądek, kręciła jęzorem na prawo i lewo, odganiała muchy uchem i podnosiła ogon, kiedy srała. Później urodziła trzy cielaki, które teraz zajęły jej miejsce i mielą dalej trawę, machając ogonem, odganiając muchy i niczego nie pragnąc. Jedyne czego się boją – to własna śmierć.
Zapada ciemność, robotnice królowej Melli zatrzymują się w wąskich szparach uliczek, aby przebić strumień światła. Ich solaris powoli niknie. W ulu oznacza to sen.
– Kiedy je widzę w górze, jak tak przelatują, mam wiarę, że kiedyś będę jak one. Uniosę się wtedy nad swoim mizernym domem i zdrowiem, słabą wytrzymałością, ohydnym ciałem, które pożera tylko po to, by się zapchać. Ale nim to się stanie, muszę żyć tu i teraz. Czyli najprościej mówiąc, muszę zdobyć pieniądze, których oczywiście nie mam, na jedzenie, aby się najeść i nie umrzeć z głodu. Bo funkcja mojego życia została sprowadzona do takiego właśnie standardu. I życie w takim cyklu przetrwania, pomimo wszystko, przestało mnie satysfakcjonować.
Och! – przeciera spocone czoło, wpatrzona w wiadro, w którym widzi odbicie swojego Boga, takiego ponadczasowego. To tam właśnie, w tym pełnym wiadrze, jest czas, który jest ponad tym, który jest teraz.
– A precz! Te przeklęte rojki. Precz!
Opuchnięte ręce w bąblach wyglądają teraz, jak małe niewyciśnięte wrzody, zaropiałe od mydła pomieszanego z niespłukaną wodą.
– Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie bąble. Ręce, ramiona i uda. Dopadają mnie wszędzie. Kiedy zasypiam, one już o tym wiedzą i zaraz atakują. Nieważne czy jestem wtedy w pokoju czy na balkonie. Po prostu zbliżają się do mnie tym swoim obślizgłym odwłokiem i namierzają moją skórę, wpuszczając ten bolesny jad. Jad, którym później chodzę naładowana, aby nienawidzić wszystkiego, co jest. Nie jestem w stanie siebie kochać.
Królowa Melli podnosi lewe skrzydło: zdrętwiałe i zmęczone. Ciężkimi opuszkami tuli je w podbrzusze. Pęcznieje. Niedługo rozstanie się ze światem. Teraz nad jej powłoką unosi się wiązka eterycznego światła i woń najróżniejszych smaków, tych ostrych, kłujących językiem i tych ledwo wyczuwalnych, jak wyrzynające się mleczne zęby.
***
Na wiosnę z niezapłodnionych jaj, pojawiają się już małe trutnie. Około trzy tysiące owadów, do czasu godowego, pozostaje tam zupełnie bezczynne. W tym czasie Robotnice Melli porządkują komórki, a potem będą karmić larwy. U spodu ula woszczaki budują na nowo plastry, a starsze robotnice odbierają nektar od strażniczek.
Natura dzikiego Farmaceuty Hiona ma kształt drobnego owadogryzonia, który pod wrażeniem ciągłego kaszlu i wiecznej chrypy, unosi gdzieś chaotycznie w przestrzeniach swoją dzikość, co chwilę spoglądając na odbicie twarzy w szklanym oknie apteki, uśmiecha się.
-No tak, jestem farmaceutą, mam pracę, mam stanowisko, a to znaczy, że jestem kimś i wcale nie muszę połykać tych pigułek. Do czego mi ten świat – powtarza. – Do niczego nie jest mi potrzebny, ani ja jemu – liczy kroki. – Codziennie widzę swoją twarz w lustrach mojej apteki. Zjawia się tam, jak cień tych farmakologicznych łgarstw. I to, że każdy traktuje cię jak uzdrowiciela, pozwala mojemu biednemu Ego, rozrastać się wciąż i rosnąć i drwić, drwić. Więc niedługo ego będzie wielkie jak sam las, który będę przemierzał od rana do nocy i wyrywał drzewa, by móc w ogóle przejść. To, jakby chory człowiek wyrywał sobie zdrowe zęby. Szkoda tego czasu, szkoda.
Przerywa milczenie, drzwi apteki uchylają się, a w drzwiach ugina się studwudziestokilogramowe ciało.
– Olla Basta!
– Jestem Tęga Bigotka. – Oj! Nie patrz tak na mnie, wstydzę się – posmutniała.
Dziki Hion spuścił głowę, udając zainteresowanie tabletkami, mieniącymi się w szybie.
– Pokaż mi swoją dłoń – prosi.- Zobaczymy, co tam zapisane Pro futuro.
– Że co?
– Wyciągnij dłoń – łapie jej rękę.
Ręce Tęgiej Bigotki są spuchnięte odciskami na każdym palcu, te od lewej to od trzymania wiadra, te od prawej to od ściskania szrubra.
– Nullum Otium Servis – rzecze po chwili. – No, ale to wskaźnik F TR35, głównie nastawiony na tkankę zwartą – tłuszczową, przylegająca bezpośrednio do wewnętrznej strony ud i łydek oraz zespół napięcia ślinianek, co w rezultacie powstaje przez nadmierne wypieranie swoich lęków i psychoz, czyli wszystko co zostaje wypierane odkłada się pod nogami i w pachwinach.
– Niedługo już nie będę mogła chodzić – odsłania spódnicę. – Mam rany na udach, popatrz tutaj. I bardzo się pocę – dodaje.
– Podamy na razie brutyn na bazie antybiotyku, wyciąg z kwiatostanu, mleko powinno zadziałać.
Wielkie ciało kolebie się nieudacznie do drzwi.
– Acana Coelestia, oto tajemnice niebieskie, Bóg jeden wie, dokąd ona idzie. Spogląda w lustro i połyka pigułkę.
****
Nastroje rojowe przybierają na sile. Rodzina pszczela pęka od ilości pszczół. W ulu takie przeludnienie oznacza czas na nowe matki. Ul rodziny Melli przegrzewa się, a pożytek już prawie kończy swoje zapasy, pszczoły zdecydowane na założenie świeżych mateczników, pękają radością.
Po północy królowa Mella rozpoczyna składanie jaj. Tkliwa i pochylająca się nad każdym z osobna nowym otworem, bo każde z nich musi wiedzieć, że jest ważne, aby nie poczuć nawet najmniejszej odrobiny zaniedbania.
Lunarne promieniowanie zbliża się bliżej ekliptyki, a temperatura powoli wychładza ziemię. Mella w skupieniu koncentruje się i solidarnie przechadza po nim, delikatnie odbija, by zasklepić małe otwory.
Za kilka dni, stara matka rodziny Melli, wyleci z ula z częścią pszczół, aby założyć nowy dom. A do tego czasu jej myśli coraz bardziej skupiają się na odejściu, zrobieniu miejsca kolejnej i przejęciu inicjatywy przez nową matkę.
Pszczoły zwolna oswajają tę myśl i łączą grupę w jeden ruchomy człon, który w końcu zagęszczony zapasem miodu zawiśnie przy gałęzi, aby tam do końca się uformować.
Dryfująca Ćma spogląda w niebo. Rójki tańczą niespokojnie.
Owady pokonują jeszcze kilka mil i udają się dalej na zachód. Im bardziej oddalają jądra od dawnego domu, tym mocniej rozumieją swój lot i siebie. A w każdej z nich jest to samo oczekiwanie – Nowy Dom.