Żaden się naród księgą w moc nie przysposobił:
Mądry przedysputował, ale głupi pobił
Ignacy Krasicki – „Do Króla”
– Zwycięzca XXIII Ogólnopolskiej Olimpiady Matematycznej, Witold Stachowski! – zagrzmiał swym donośnym głosem Marian Kowalski, dyrektor XCIII Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie.
Wysoki, bardzo szczupły, wręcz wątły chłopak wstał z krzesła i pewnym, a nawet nieco dostojnym krokiem ruszył w kierunku środka auli.
– Bronisz honoru szkoły, chłopcze! – powiedział Kowalski. – Oby tak dalej! – dodał po chwili, uścisnąwszy chłopcu dłoń tak silnie, że biedny Witek aż syknął z bólu.
Otrzymawszy jeszcze od pani pedagog gratulacje i nagrodę w postaci olbrzymiej książki, chłopak wracał na swoje miejsce, odprowadzany oklaskami uczestników zebranych w auli.
– Chciałem także dodać, że Witold jako jedyny uczeń naszego liceum otrzymuje wolny wstęp na wybraną uczelnię wyższą! – rzekł na koniec dyrektor.
– Moje gratulacje! Michał, kolega Witka z klasy poklepał go przyjacielsko po ramieniu.
– Wiedziałam, że im wszystkim pokażesz! – Dorota, koleżanka zwycięzcy olimpiady uśmiechnęła się do niego i filuternie przymknęła oko.
Chłopak czuł się wręcz zażenowany, atencją i gratulacjami napływającymi od całej klasy.
Przymknął oczy i z uśmiechem na twarzy pomyślał o tych trzech cudownych latach, które spędził w liceum. Wspaniali koledzy, przyjacielska atmosfera. Nikt już nie śmiał się z jego bojaźliwości, mizernej postury i fatalnych wyników w sporcie. Doceniono to, co było w nim najważniejsze – jego intelekt. Zawarł wiele nowych przyjaźni, przestał być nieśmiały, zakompleksiony, wreszcie otworzył się na świat. Uwierzył, że można w życiu liczyć na ludzką koleżeńskość i życzliwość, a złośliwe szykany, które musiał znosić w podstawówce od swych bezinteresownie złośliwych kolegów, są już tylko złym wspomnieniem.
Od trzech lat czuł się bezpieczny, akceptowany, a teraz nawet podziwiany.
Po jakimś kwadransie uczniowie rozeszli się do swoich klas. Po spotkaniu z wychowawcą Witek był bogatszy o kolejną książkę, otrzymaną za świadectwo z czerwonym paskiem i wzorowe zachowanie.
Opuściwszy szkołę, beztrosko rozmawiał i żartował z kolegami.
– To jak… wieczorem u Marty? – powiedział, żegnając się z nimi.
– Jasne!
Po chwili zwycięzca olimpiady ruszył w kierunku przystanku autobusowego. Przyjemności doznane tego dnia w szkole, były tylko zapowiedzią prawdziwych atrakcji. Witek wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer swojej dziewczyny.
– To ty skarbie? – rozległ się po chwili miły, dziewczęcy głos.
– Cześć Martuś!
– No, mój Einsteinie! Pochwal się, ile ci tam nagród w szkole dali?
– Dwie książki, ale mniejsza o to. Najważniejsze, że mam wolny wstęp na studia, rozumiesz!? W ogóle już nie muszę się przejmować maturą, ani egzaminami wstępnymi!
– No, to pewnie wyjedziesz gdzieś do Oksfordu i zostawisz mnie tu samą.
– Spokojnie, to wszystko dopiero za rok. A dzisiaj trzeba to oblać.
– Czy przyszły profesor matematyki znajdzie trochę czasu, by wpaść do mnie wieczorem na imprezę?
W zasadzie to planowałem się uczyć – zażartował Witek. – Ale w drodze wyjątku mogę chyba napić się piwka i trochę potańczyć – kontynuował.
– No to świetnie! W takim razie widzimy się wieczorkiem.
– Trzymaj się! Pa!
Chłopak zakończył właśnie rozmowę i w tym samym momencie nadjechał autobus.
Nie minęło pół godziny, gdy zwycięzca olimpiady wysiadł na przystanku, koło którego znajdował się stary, ponuro wyglądający budynek.
Witek z odrazą spojrzał na swą podstawówkę. Przypomniało mu się zakończenie roku szkolnego, gdy jako ósmoklasiście dobry nastrój zepsuła złośliwość i małostkowość jego ówczesnej klasy, która jak zwykle nie szczędziła mu złośliwych docinków, głównie pod adresem jego wysokiej średniej, przez którą otrzymywał przydomki: „palant” i „kujon”. Nauka jakoś wyraźnie nie była tam w modzie.
Wśród grupki młodzieży palącej na schodach papierosy, chłopak dostrzegł kilku „kolegów” z podstawówki. Ci także go zauważyli i zaczęli wykrzykiwać w jego kierunku obraźliwe i niecenzuralnych słowa. Witek nie poszedł do domu na skróty przez podwórze szkolne, lecz przezornie je okrążył. Jego pseudoznajomi ze szkoły podstawowej niejednokrotnie już napluli mu w twarz, czy podbili oko, więc wolał trzymać się od nich z daleka.
Po kilku minutach szybkiego marszu był już przed swoim blokiem. Gdy znalazł się w mieszkaniu, od razu włączył komputer i uruchomił „Wielką Encyklopedię Matematyki”, by sprawdzić interesujące go zagadnienia. Odłożył też nagrody na półkę z książkami, a świadectwo umieścił na regale wśród innych teczek z dokumentami.
Prawie całe popołudnie spędził grając na komputerze i niecierpliwie odliczając czas do wieczornej imprezy.
Wreszcie, koło dziewiętnastej poszedł pod prysznic. Gdy już się umył, spojrzał w stojące koło wanny lustro. Ukazał mu się wysoki, ale mizernej budowy młodzieniec o lekko krzywym kręgosłupie, wklęsłej klatce piersiowej i chudych, wręcz patykowatych rękach.
Witek jednak dawno już przestał mieć kompleksy z powodu swojego wyglądu. Kiedyś jego ojciec, obawiając się, jak syn da sobie radę na ulicy, zapisał go na kurs karate. Chłopak jednak był tylko na dwóch treningach. Później myślał czasami, żeby zapisać się na siłownię, nigdy jednak nie wystarczało mu do tego zacięcia.
– Nie tym zdobędę świat! – pomyślał, uśmiechając się do siebie.
Szykując się do wyjścia, założył swoje ulubione, szerokie spodnie, popularne u skejtów. Na koniec spryskał się dezodorantem i wyszedł z domu.
Droga do Marty prowadziła przez osiedle pełne brudnych kamienic. Miejsce to cieszyło się złą sławą ze względu na duży współczynnik przestępczości, jednak Witek nigdy nie zwracał na to większej uwagi. Tuż za postojem taksówek skręcił w jedną z ulic, przy której znajdowało się kilka starych, popisanych sprayem kamienic i sklep monopolowy. Gdy przechodził koło tego sklepu, wychodzący z niego mężczyzna zaopatrzony w torbę z alkoholem, obejrzał się za nim. Wtedy jednak Witek skręcił w kolejną uliczkę. Za nią znajdował się park, za którym mieszkała już Marta. Chłopak przechodził właśnie koło bramy jednej z kamienic, zastanawiając się, jaka będzie muzyka na imprezie, gdy czyjeś silne ramiona raptownie chwyciły go i niemal w tej samej chwili wciągnęły do bramy. Nim Witek zdążył zareagować, ktoś z dużą siłą wepchnął go do piwnicy. Chłopak z jękiem bólu stoczył się po schodach. Gdy po chwili z trudem zdołał się podnieść, ujrzał w nikłym świetle, jakie dawało niewielkie okno, wysokiego, potężnego mężczyznę o ogolonej głowie i olbrzymich, niezdrowo poszerzonych źrenicach. Miał on na sobie czarną, lotniczą kurtkę, a na nogach glany. Dopiero w tej chwili Witek zrozumiał swoje rozpaczliwe położenie. Przecież skinheadzi nienawidzą szerokich spodni! A już w tej dzielnicy, gdzie od „łysych” aż się roi, ubieranie się jak skejt, to po prostu samobójstwo! Nie dane mu jednak było dłużej się nad tym zastanawiać, bo potężny prawy prosty zwalił go z nóg.
– Czego chcesz, pieniędzy!? – krzyknął przerażony chłopak, wyjmując portfel. – Oddam ci wszystko, co mam, tylko błagam, nie zabijaj mnie!
Z trudem wstał i wyciągnął w kierunku napastnika rękę z portfelem. Ten jednak w odpowiedzi kopnął go w brzuch. Nie trafił zbyt precyzyjnie, dzięki czemu tym razem Witek nie upadł. Zasłonił się rękami, a nawet sam próbował zadać napastnikowi cios. Wymachując zaciśniętymi pięściami, wreszcie lewą trafił go w policzek. Napastnik po otrzymanym uderzeniu lekko syknął z bólu, jednak po chwili chwycił Witka za ubranie i ciężarem potężnego, muskularnego ciała przewrócił na ziemię.
Witek po otrzymaniu kilku ciosów w twarz, poczuł potworny ból. Krew i śluz z rozbitego nosa dostały się do gardła, aż zaczął się krztusić. Ostatkiem sił próbował krzyknąć, by wezwać pomoc, jednak skinhead chwycił Witka oburącz za szyję i zaczął go dusić. Chłopak daremnie próbował złapać w płuca odrobinę powietrza…