Nadchodzą upragnione wakacje, jest czerwiec 1962 roku. Jedziemy na nie do Międzybrodzia Żywieckiego. Mieszkamy na skraju lotniska u głównego mechanika. Tu działa szkoła szybowcowa na i pod górą Żar.
Dzisiaj wiem doskonale, że tamte wakacje były zupełnie nietypowe i pozostał po nich monotematyczny, wciąż kolorowy, bardzo piękny obraz.
Mój cały świat zaczyna się i kończy codziennie wieczorem na lotnisku, nad którym po południowo-wschodniej stronie króluje góra Żar. Jej porośnięte lasami stoki, przecina blizna torów kolejki do transportu szybowców.
Mój dzień to naprędce zjedzone śniadanie, na które przecież zupełnie szkoda czasu,
a potem bieg na lotnisko, gdzie dzieją się nowe i cudownie ciekawe sprawy. Każdego ranka na lotnisku zjawiają się Bociany, Muchy, Jaskółki, Salamandry, których krzątający się po lotnisku ludzie, wypatrują z zadartymi głowami. Te dziwne czarne ptaki odrywają się od zachodniego zbocza góry, która wypuszcza je ze swojego hangarowego gniazda. W lekkiej porannej mgiełce zasilonej wilgocią Jeziora Międzybrodzkiego, ptaszyska krążą wysoko nad głowami. Słońce przebija się przez poranne powietrze, rzeźbiąc i wypełniając pastelowymi barwami górę i jej zbocza. Impresjonistyczny świat nabiera wyraźnych konturów, ptaki rosną w oczach, tracąc ptasie kształty, gdy już widać ich znaki rejestracyjne na ogonach. Białe dwuosobowe szybowce to Bociany, kremowe Jaskółki i ciemnopomarańczowe Muchy kolejno podchodzą do lądowania. Młoda lotnicza jeszcze nieopierzona brać, siedząca na lotnisku, patrząca w niebo, podrywa się z trawy. Szybowce rosną w oczach, sylwetki pilotów skupione są na lądowaniu. Hamulce aerodynamiczne na skrzydłach wysuwają się, już widać ich charakterystyczne otwory i słychać specyficzny świst. Lotnisko jest wąskie, ma około 100 m. Lądujące szybowce trzeba szybko odprowadzić na bok, aby nie przeszkadzały następnym lądującym.
Poranny zlot z Żaru wytraca swoją dynamikę. Biegający siadają w kręgach, nad nimi w środku pojawiają się instruktorzy z zeszytami w rękach. Zaczyna się poranna odprawa. Staram się, z jak najbliższej odległości, łapać każde ich słowo. Jeszcze nie mam odwagi być bardzo blisko, przecież dopiero co przyjechaliśmy na wakacje. Początkowo nieśmiało (w co dzisiaj aż mi trudno uwierzyć) podchodzę do każdego szybowca, chłonę wzrokiem wnętrze kokpitu, zadaję pytania. Ta nieśmiałość ma źródło nie w braku odwagi, lecz wynika z faktu, że wszyscy wiedzą, co mają robić, wiedzą gdzie stać. Ci co nie wiedzą, są natychmiast przywoływani do porządku przez instruktorów. Ich krótkim, dobitnym i opisowym uwagom często towarzyszą salwy śmiechu. Jest wesoło, ale nie ma wątpliwości, kto kogo ma słuchać. Łykam to wszystko łapczywie, chcę być jak najbliżej szkolących się orlików, ale już wiem, że przypadkowi goście nie są tymi, na których się tu czeka z otwartymi rękami. Muszę zrobić wszystko, abym został uznany za swojego.
Wśród młodych ludzi na lotnisku wyraźnie widać i słychać Leona, komandosa w mundurze 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej, który odpowiada za porządek na lotnisku i czyści je z nadchodzącej stonki. Stonka to gapie, którzy nie bacząc na zasady panujące na lotnisku, nachalnie i nieodpowiedzialnie ciekawscy, chcą być wszędzie. Dmuchają w rurki Pitota stojących szybowców, wywołując tym srogi gniew Leona. Zaczynam zauważać, że wszystko co dzieje się na lotnisku, ma swój porządek zależny od pory dnia.
Po porannym zlocie ptaków, które wylądowały po starcie z Żaru, zaczyna się dzienny porządek. Na lotnisku czekają dwupłatowe CSS13, to one będą holować szybowce. Ich gwiaździste silniki kaszlą w czasie rozruchu i wypluwają chmury niebieskiego dymu. Za samolotem, który grzeje silnik w linii startu, pojawia się szybowiec, który zgodnym trudem rąk młodych lotników jest podprowadzany na miejsce startu na holu. Lina holownicza jest podpinana do zaczepu ogonowego samolotu i zaczepu dziobowego szybowca. Przy skrzydle szybowca czeka jeden z kursantów, który czuwa, aby skrzydło w czasie startu nie dotknęło ziemi. Silnik samolotu zwiększa obroty i samolot delikatnie rusza, aby napiąć linę. Ręka pilota wyciągnięta w górę, pełny gaz i para rusza w powietrze. Podtrzymujący biegnie trzymając skrzydło szybowca do czasu, aż nabierze odpowiedniej prędkości. Oczy kursantów odprowadzają startujący zespół, instruktorzy na ziemi komentują wszystkie fazy startu. Łapię łapczywie każde dolatujące słowo i myślę o tym, aby niedługo siedzieć w kole obok młodych lotników. Harmonia startu ma swoje tempo, swoją melodię i takty, w których ta muzyka wyraźnie narasta, a potem powoli cichnie wraz ze wzrostem wysokości samolotu i szybowca.
Zaczynam rozpoznawać kwalifikacje sterujących szybowcem. Raz szybowiec wspina się leniwie za samolotem, jakby lina była czymś sztywnym, co krępuje i ogranicza jego ruchy. To najczęściej startujący dwuosobowy szkolny Bocian, w którego kabinie za uczniem siedzi instruktor. Innym razem szybowiec pompuje za samolotem jak młody źrebak, którego lina holownicza jak lejce więzi i pozbawia radości swobodnego brykania. Samolot z szybowcem na holu oddala się, wchodzi w krąg mozolnie i razem cierpliwie wspinają się w górę, nabierając wysokości. Wypatruję momentu ich rozłączenia, w którym szybowiec stanie się samodzielny i będzie szukał kominów wznoszących, kiedy latając po kręgu pracowicie, nawinie pułap na tarczę wysokościomierza. Dwupłatowiec zawraca, zbija wysokość i przelatując nad lotniskiem, zrzuca linę holowniczą. To wyczekiwany moment, po którym któryś z kursantów biegnie, by usunąć ją z lotniska. Samolot siada, kołuje, by kolejne ptasio-szybowcowe dziecko wyekspediować do szkoły w chmury.
Przerwa na obiad przerywa ten rytuał na krótki czas. Pędzę do domu, wpadam jak burza wołając do Babci, że mam bardzo mało czasu. Wracam biegiem na lotnisko, nie chcę, aby lotniskowy spektakl odbywał się beze mnie. Dzień się kończy, a wraz z nim zaczyna się rytuał wieczornych powrotów szybowcowych piskląt do hangarowego gniazda na górze Żar. Przy każdym szybowcu pojawia się trzech- czterech kursantów, którzy obejmując go pod skrzydła i za statecznik ogonowy, odprowadzają w górę lotniska do wyciągu, który wywiezie go na nocleg w hangarze na szczycie góry. Wyciąg przypomina kolejkę torowo-linową na Gubałówkę, ma mijankę w środku trasy. Kursanci wpychają szybowce na platformę wózka, którego ramiona wyposażone w kieszenie, obejmują skrzydła. Na boku platformy jest przymocowany pręt z kablem, którym po załadunku szybowca, ktoś z obsługi trzy razy pociera o drut napięty pomiędzy szynami toru. To sygnał dla maszynisty, po którym wagonik platformy rusza, często z kimś, kto ładował szybowiec. Odprowadzam ich zazdrosnym spojrzeniem, może kiedyś też tak się sam przejadę. Wiem już przecież, jak uruchomić kolejkę, która nabiera wysokości ze spokojnym ptakiem na pokładzie.
Następnego lotnego dnia rytuał lotniskowy odtwarza się w tym samym porządku, który jest mi już znany i wiem, jakie sekwencje będą kolejne. Już się do mnie na lotnisku przyzwyczajają, już nie jestem małym chrząszczem stonki, która będzie się pchała pod śmigła, już wiedzą, że na babcine wołanie na obiad, hasłem odzewu jest zaraz. Mieszkamy przecież u głównego mechanika na skraju, a w zasadzie z boku lotniska i bieg na obiad, jeżeli już wyczerpię wszystkie zaraz, będzie trwał bardzo krótko. Dzień po dniu jestem rano na czas, jakbym należał do grupy kursantów. Już nie czaję się gdzieś w pobliżu w obawie, że mnie wyrzucą. Ze wszystkimi kursantami jestem na ty, co wydaje się bardzo zrozumiałe wśród lotniczej braci. Nikt mnie do niej nie zaliczył, zaliczyłem się sam, wypracowałem to, towarzysząc każdemu orlikowi, gdy zajmował miejsce w kabinie. Podawałem pasy uprzęży, życząc good luck, popartego śmiałym i teatralnie zaakcentowanym kciukiem. Czekałem niecierpliwie na swoich kursantów, tych ulubionych, którzy nie wstydzili się traktować 9-letniego chłopaka jak młodszego kumpla, towarzyszącego początkom ich lotniczej przygody. Już byłem z nimi za pan brat, gdy się wylaszowali do samodzielnego lotu. Stałem w kolejce czekających, aby pierwszy samodzielny lot świeżo opierzonego pilota uczcić mocnym klapsem w tyłek. To symboliczny rytuał potwierdzający, przypięcie skrzydeł młodemu Ikarowi. Cieszyłem się razem z nimi marząc, że może kiedyś mój wzrok wlepiony w chmury, zastąpię zupełnie innym patrzeniem. Spojrzeniem z powietrza na ziemię. Wtedy nie ma na to żadnej realnej szansy. Jestem jeszcze mały, ale już wiem, że marzenia mają tytaniczną moc. Wierzę, że one wyholują mnie, któregoś dnia w górę i pozwolą obejrzeć Żar, jezioro i szachownicę pól z tej nieznanej perspektywy. Od najmłodszych lat słyszę od Babci: Mareczku, jak będziesz czegoś bardzo chciał i o czymś bardzo mocno marzył, to ci się to spełni. Dlaczego tak ma być, nie wiem; ale wiem, że babcia nie kłamie. Skąd dorośli wiedzą takie rzeczy, to ich jakaś magiczna tajemnica.
Wśród dorosłych lotników, którzy mnie małego szczupłego okularnika witają serdecznym głośnym: Cześć!, popartym daleko wysuniętą dłonią, jest Bryzgal – późniejszy słynny Kapitan PLL Lot Stanisław Bryzgalski. Przyjeżdża na lotnisko na motocyklu Junak, aby potem wsiąść do Junaka 2, samolotu, w którym kręci na niebie rozmaite figury akrobacji. Jest przemiłym facetem, którego otaczają zaraz po wylądowaniu kursanci. Chcą blisko niego stać i słuchać, bo cudownie opowiada.
Tak mija dzień za dniem. Jestem na lotnisku codziennie jak pracownik, który nie nabył jeszcze praw do urlopu. Brakuje mi jeszcze sekwencji porannego zlotu szybowców z Żaru. Wyjście na górę sporo trwa, a ja niestety nie jestem rannym ptaszkiem. Na pewno babcia nie pozwoliłaby mi na taką długą samotną górską wycieczkę. Przychodzi wreszcie taki dzień, którego nie lokuję w pamięci w jakiejś konkretnej dacie. Przynosi go pogoda. Słońce wstaje nad lotniskiem późno, a poranna gęsta mgła oblepia wszystko. Wygląda na to, że dzień będzie nielotny. Wybieramy się z bratem Andrzejem na górę Żar, która jest dla mnie górą bogów, skrywającą swoje tajemnice. Z samej wędrówki nic nie pamiętam, ponieważ była czymś mozolnym, co jedynie miało nastąpić, abyśmy zobaczyli orle gniazdo.
Mamy szczęście, bo docieramy na górę, gdy jeszcze nic się nie dzieje. Rozchodząca się mgła, przepuszcza pierwsze promienie słońca i na czarodziejskiej górze zaczyna się ruch. Drzwi hangaru pchane pochylonymi sylwetkami lotniczych ludków, otwierają swoje wnętrze. Ludki otaczają szybowce i przemieszczają je po płytach wąskiego chodnika. Uśpione ptaszyska kolejno docierają do wąskiego kilkunastometrowego pasa na zachodnim fragmencie góry. Szybowiec kończy swój marsz wspak, trafia na pas startowy i jest kierowany dziobem w kierunku lotniska u podnóża góry. Zaczep ogonowy jest mocowany do ogniwa wbetonowanego w pas. Za szybowcem staje człowiek, który oswobodzi go do lotu. Kursanci podpinają do przedniego zaczepu szybowca gumowe liny i zgodnym wysiłkiem w takt komend kierownika lotów napinają je. Zwolniony tylny zaczep wyzwala szybowce do lotu, które początkowo przepadają za krawędzią zbocza, jakby spadały w przepaść, aby po chwili żeglując swobodnie, cieszyć się przestrzenią luftu pod nimi. Kolejne szybowce radują się lotem, spektakl komend i harmonicznego wysiłku napinaczy gumowych lin trwa. Dzisiaj nazwałbym je lotniczymi szantami. Powietrzni żeglarze, zgodnym, rytmicznym wysiłkiem przy linach wysyłają swe ptaki, podrywając je do lotu. Minie sporo lat, zanim dowiem się, co to szanty, a jeszcze więcej nim zaczną budzić we mnie jakieś skojarzenia.
Wracamy na lotnisko. Wakacje trwają. Czasem przerwy w lotach są dłuższe i należy znaleźć kursantom jakieś zajęcie tak po prostu, żeby im się nie nudziło, żeby im się w głowach nie poprzewracało.
Na wszelkie troski najlepszy jest Leon, komandos, który zwalczał stonki, gapiów odwiedzających lotnisko. Mówisz i masz, on żadnej pracy się nie boi.
Na prawo tuż przy pasie startowym mając za plecami Żar, ciągnie się pasmo pól z uprawą ziemniaków. Należy szczególnie młodszym czytelnikom (wciąż marzę, że takowi się znajdą) wyjaśnić, że były to czasy, gdy podobno nad naszą socjalistyczną ojczyzną pojawiały się amerykańskie samoloty, z których zachodni imperialiści zrzucali stonkę ziemniaczaną.
Z przykrością przyznaję, że nigdy tych samolotów nad Żarem i okolicą nie widziałem, może wzrok nie taki lub brak przekonania, ale wiem na pewno, że tak pisano o tym w gazetach.
Na rozkaz Leona, wraz z innymi, zbierałem tę stonkę ziemniaczaną do puszek po konserwach, do których benzynę lotniczą utoczył on sam, poruszając drewnianą dźwignią pompy paliwa, zamocowanej na beczce. Chrząszcze w pasiastych pidżamkach wykonują po kilka ruchów, wrzucone do puszki z benzyną, po czym zastygają w bezruchu w połowie puszkowego basenu. Na wszelki wypadek, aby uniemożliwić stonkom zdradziecki atak na chłopskie pola, Leon podpala zapałką stonkowe gasolin aqua parki.
Zbliża się dzień Wedla, dawniej 22 Lipca. Zmieniam co nieco obowiązujący wówczas porządek, bo i komitet niepolski, a i wyzwolenie nienarodowe. Czekolada wszystkim nieuczulonym na nią, słodko się kojarzy. Wieczorem ma być ognisko i jakieś atrakcje. Jesteśmy razem z Andrzejem i siedzimy w kręgu wokół ogniska. Ta zapowiedziana atrakcja to lotnicza zgaduj zgadula z cennymi ponoć nagrodami. Pierwsza tura pytań wypadła blado. Czy pytania za trudne, czy uczestnicy ze zbyt wątłą wiedzą? – raczej to drugie. Wołają do drugiej tury. Nikt się nie kwapi, tym bardziej, że cenność nagród niejawna. Siedzę przed Andrzejem, którego: zgłoś się, szeptane sycząco do ucha, brzmi jak rozkaz. Idze, idze – odpowiadam czysto po krakowsku. Czuję mocny wykop kolanem, wsparty katapultą Andrzejowych rąk i już stoję koło ogniska. Jestem blady ze strachu. Nie miałem przecież pojęcia, jak odpowiedzieć na poprzednie pytania pierwszej tury lotniczej zgaduj zgaduli. Całe szczęście jest ciemno i mały okularnik jest ledwo widoczny na tle płomieni. Może by tak wrócić na miejsce? Myśli rodzą się i gasną jak meteory. Wstydem byłoby chyba wrócić! Co wtedy zrobi Andrzej? Tę krótką chwilę scenicznej tremy przerywają oklaski. One są chyba dla mnie. W świetle ogniska pojawia się Bryzgal. Podnosi mnie pod łokcie, pokazuje wszystkim dookoła, jak świeżo zdobyty puchar i ogłasza, że z powodu braku konkurentów oraz za odwagę zdobywam wszystkie trzy nagrody: lot samolotem, lot szybowcem i książkę. Nie jestem samolubny. Lot samolotem daruję Andrzejowi w podziękowaniu za skuteczny i błyskawiczny zastrzyk odwagi.
Wracamy wieczorem do domu. Od progu wyrzucam z siebie radosną wiadomość o zdobytych nagrodach. Babcine: O Boże, co ja zrobię, a ciebie Haneczko oczywiście tu nie ma, świadczy niezbicie, że nie wszyscy mają powód do radości. Nie cieszy się też ciocia Zosia, siostra mamy. Przyjechała do nas na wakacje, a tu nowy problem. Pasowałoby powiedzieć, że się siostrzeńcom w głowie poprzewracało, ale nie bardzo można. Jest jakaś wieczorna dyskusja, że muszą zadzwonić do mamy do Krakowa, do apteki, bo tam jest zlokalizowane centrum dowodzenia kanockami. Panie chyba nie wiedzą, co mówią, chyba to pada tak pro forma lub jak kto woli dla sportu. Żadna siła, nawet nadludzka, nie jest nam w stanie tak dzielne i wspólnie wywalczonych nagród, odebrać. Dzisiaj myślę, że ze strony cioci Zosi, to było negocjacyjne badanie stanowisk stron. Zna się w końcu na tym, jest przecież adwokatem. W stosunku do Andrzeja padają argumenty zdrowotne, często choruje na zapalenie uszu. To szczera i w dodatku pełna prawda. Gdyby nie stary mądry doktor laryngolog, który nie powielił lenistwa poprzednich lekarzy, którzy medyczne wysiłki ograniczali do zapisywania kolejnej dawki penicyliny, przy następnym, którymś z rzędu zapaleniu ucha, Andrzej byłby kompletnie głuchy. Doktor ordynuje wykonanie autoszczepionki, która kończy słuchowe kłopoty mojego brata. Miło go wspominamy, bo ordynuje zimą specjalne lekarstwa, aby chłopcy nie chorowali na gardło. Do dzisiaj słyszę, jak mówi do naszej mamy: Pani magister, proszę synów w zimie brać często na lody. Taki mądry doktor i jaki doświadczony!
Nie wiem, kto znajduje rozwiązanie, aby Andrzejowi nie nawiało do uszu, ale żegnani babciną szlochaną modlitwą: Boże, żeby chłopcy wrócili cali i zdrowi, wybiegamy na lotnisko. Biegniemy daleko przed ciocią, tak na wszelki wypadek, jakby zmieniła zdanie
i wpadła na pomysł, że nam nie pozwoli. Na lotnisku czeka samolot CSS 13, zwany pieszczotliwie „papajem”. Andrzej wspina się do kabiny w białym czepku kąpielowym na głowie. Czepek będzie pełnił zaszczytną funkcję skórzanej czapki pilotki. Silnik kaszle, prycha niebieskim dymem, samolot wznosi się i unosi mojego brata w Żarową dal.
Ten czepek wziął się chyba dodatkowo stąd, że Andrzej odbywa sponsorowaną przez ciocię naukę pływania. Jego pływacka żabka jest bardzo charakterystyczna, zegarmistrzowsko miarowa i precyzyjna. Nie wiem, ile czasu mija do chwili, gdy samolot ląduje. Andrzej jest zadowolony i chyba podwójnie szczęśliwy. To drugie szczęście wynika z faktu, że
w przeciwieństwie do mnie, nie lubi karuzeli, a jego wygląd świadczy o tym, że nic się nie cofnęło. Andrzej i ja pamiętamy z opowiadań mamy, że miała starszą koleżankę, która przed wojną została narzeczoną pilota wojskowego. Jej ukochany po uzyskaniu zgody przełożonych, pragnął w locie podzielić się z dziewczyną radością latania. Nie znam bliższych szczegółów owego lotu, ale co ważne: albo troszkę przesadził w akrobacji, albo pasażerka była nadmiernie wrażliwa na zmiany kierunku, ponad te wszystkim od dziecka znane. Dziewczyna zwymiotowała na podłogę kabiny i chcąc zatrzeć ten przykry dla niej fakt, zdjęła spodnią bieliznę i wycierała nią ślady swojej powietrznej słabości. Jeszcze chwila dzieliła ją od całkowitego utajnienia przykrej sytuacji, ale bielizna wyrzucona za burtę kabiny, zawisła na kółku ogonowym. Lotnik z ukochaną wylądowali pod majtkowym sztandarem, witani wybuchami śmiechu i wiwatami lotniczej braci. Narzeczeństwo nie przetrwało tak fatalnej przygody. Andrzej na pewno znał tę opowiadaną przez naszą mamę historię. Czy myślał o niej przed lotem? Nie wiem.
Na mnie czeka już Bocian, wkładają mi spadochron. Pasuje jak kaganiec z wilczura wkładany na yorka. Wchodzę do przedniej kabiny, zaciągają mi mocno pasy. Jest cudnie, nogi lekko drżą, tak pewnie smakuje początek męskiej przygody. Instruktor prosi, żebym nie dotykał drążka sterowego szybowca ani gałek w kolorze żółtym i czerwonym. Wiem na pamięć do czego służy każda z nich, wpatrywałem się przecież codziennie w kabiny szybowców. W oczach mam dobrze mi znane, codziennie obserwowane startowe obrazy. Ktoś podtrzymuje skrzydło szybowca. Spokojne napinanie linki holu, ręka pilota w otwartej kabinie „papaja” idzie do góry. Ryk silnika samolotu tłumi pleksiglasowa osłona kabiny szybowca. Trochę siwego dymu i karawana zaczyna się toczyć. Już skrzydło szybowca łapie równowagę, podtrzymujący je kursant pozostał z tyłu. Podskakujemy na trawiastym pasie startowym, poznaję charakterystyczny głuchy, matowy dźwięk wzmacniany pudłem rezonansowym kadłuba szybowca. Samolot jeszcze muska trawę lotniska, a my za nim już
śmigamy sobie w powietrzu jak ptaszki na uwięzi. Wielbłąd holownik składa się do łagodnego skrętu, a my za nim posłuszni i zgodni z jego wolą, połączeni nerwem liny holowniczej. Lina jak dziecinny głuchy telefon przenosi wibracje samolotu do naszego Bociana. Świat jest bardzo piękny, a marzenia się spełniają. Pastelowa ziemia dzieli się na kolorowe domina pól, od tafli jeziora odbija się słońce. Boże, jaki piękny świat stworzyłeś!
Pierwszy raz w życiu szybuję nad ziemią. Emocje startu ustąpiły, a ja chłonę te widoki i od razu marzę, aby szybko przyszedł czas, żeby przeżywać to od nowa. Jeszcze w sobie tego dokładnie nie zaobserwowałem, ale później będę pewny, że każde nowe wywołuje pożądanie kolejnego nowego. To takie moje coś, co mnie napędza.
Wyczepiamy się z holu, wibracje szybowca ustają, zaczynamy nabierać wysokości. Kościół i zabudowania Międzybrodzia zmieniają się w maleńkie domki z makiet, a ludzie tacy mali, tacy mrówkowej postury. Słychać przyjemny świst powietrza. Instruktor pyta, jak się czuję, chyba niepotrzebnie, bo radość ze mnie bucha i to na potęgę. Pada następne pytanie, czy chciałbym posterować. Spokojnie kładę rękę na drążku sterowym i ostrożnie badam reakcje szybowca. Łagodnie sobie brykam, kąpię się w powietrzu, obserwując Żar i jego zalesione stoki. Już wiem, co może przynosić radość prawdziwemu facetowi – te pierwsze doznania zawsze będą pierwszymi i pozostaną w pamięci. Z tylnej kabiny pada pytanie instruktora: Marku, może jakaś akrobacyjna figura? Oczywiście, że tak – nie śmiem odmówić. Raz kozie śmierć! Delikatna beczka jest jak wisienka na torcie. Blisko godzinny lot kończy się. Domina pól zamieniają się w prostokąty falującego zboża. Wytracamy wysokość. Skaczemy po nierównościach lotniska, znowu słychać podobny dźwięk rezonowany kadłubem szybowca. Bocian nieruchomieje i przechyla się zmęczony, opierając skrzydło o trawę lotniska. Znane dobrze teatrum, spektakl się kończy, czyjeś ręce oplatają skrzydła i przeciągają ptaka na skraj lotniska. Osłona kabiny już otwarta, przy szybowcu ustawia się kolejka, za czym kolejka ta stoi, na pewno nie po szarość. Wychodzę z kabiny, wypinam tyłek i przyjmuję soczyste klapsy od lotniczej braci. Nie szkodzi, że naprawdę mocno boli, ale dodaje skrzydeł. Jestem troszkę jak oni. Wróciłem z góry, to trzeba uczcić. Takie laszowania przejdę jeszcze kilka razy. Wiele lat później nad Soliną będą mnie z honorami przyjmowali do całkiem innego bractwa – wyznawcy bardzo odmiennego, bo podwodnego żywiołu, nurkowie Dywizjonu Ratowniczego Marynarki Wojennej RP.
Sielski film lotniska pod górą Żar jaki widzę w mojej pamięci, zawiera również groźne burzowe kadry. Któregoś dnia słońce nagle przysłaniają ciężkie czarne chmury, wiatr wzmaga się, a w powietrzu jeszcze mnóstwo lotniczego narybku. Zaczyna mocno padać, ciężkie krople deszczu lada chwila przejdą w grad. Młodzi lotnicy zostali wezwani do swojego pierwszego lotniczego sprawdzianu. Taka ciężka niezapowiedziana szybowcowa klasówka, tyle że bez możliwości poprawki. Targane wiatrem szybowce, zbijają szybko pułap i rzucane na boki, podchodzą do lądowania. Bociany to ptaki przodujące w stadzie, w ich tylnych kabinach są instruktorzy. Jaskółki, Muchy i Salamandry są spoza elity. Za ich sterami siedzą niedawno wylaszowani lotnicy, świeżo opierzone żółtodzioby. Czy go szczęśliwie przejdą?
Oczy instruktorów starają się wyznaczyć im ścieżkę lądowania. Do lądujących szybowców podbiegają kursanci, lądowisko musi być natychmiast oczyszczone, krótkie instruktorskie komendy przeszywają powietrze, gotuje się jak na pokładzie lotniskowca. Do lądowania ostatnia podchodzi Salamandra. Nie ma pełnego kadłuba, odkrytą kabinę pilota z tylnym statecznikiem łączą dwie belki, czym przypomina ważkę. Wiatr kpi z wątłego owada, miota i targa nim na boki. Widzę to wyraźnie z boku. Twarz młodego pilota jest zacięta, lotnik ciężko walczy, kontrując podmuchy wiatru. Szybowiec z głośnym trzaskiem pękającej przedniej płozy, nieruchomieje w ziemniakach. Uff, wszyscy szczęśliwie na ziemi.
Jeszcze tylko kilka słów o przyziemnych potrzebach bardzo młodego mężczyzny, a dokładniej mówiąc 9-letniego chłopaka. Są one niewielkie – wystarcza mu oranżada i lizaki kogutki. Jeździ po nie do wiejskiego sklepu na swoim rumaku, Bałtyku. To wprawdzie nie motocykl tylko rower, ale bezpieczeństwo przede wszystkim. Na głowie ma kask, aluminiową za małą menażkę mocowaną gumką do majtek pod brodą. Lepiej nie myśleć, co by było gdyby w coś przywalił głową. Rowerowe wyprawy po oranżadę i kogutki, podsumowuje jedno specyficzne wydarzenie. Jedzie w cholewach, bo ma się na deszcz. Rozpędza się, kołysząc rowerem, stoi na pedałach. Krawędź cholewy wpada pomiędzy łańcuch i koło zębate korby. Jeździec leży jak długi na środku asfaltu, na szczęście przed sklepem tym kogutkowym. Jego szczęście polega na tym, że przed sklepem siedzą wiejskie dreszcze i sączą kwaśne piwo. Jeden ze smakoszy zataczając się, zbliża do upadłego i szafując soczystymi …rwami, uwalnia jego cholewę. Widocznie anioł stróż młodego rowerzysty zagapił się, a może był po służbie.
Wakacje dobiegają końca. Po złotych widzianych z powietrza łanach zbóż, pozostają kłujące w stopy rżyska. Po nich wiejskie dzieci brykają płynnym posuwistym krokiem, dla nas miastowych to magia.
Andrzej rzadko bywał na lotnisku, on w swoim dorosłym towarzystwie ujeżdżał kolarskiego Sporta. Sport jest poważnym sprzętem, wyposażonym już w przerzutki. Któregoś dnia pod wieczór, zabiera mnie z lotniska. Obaj ubrani jesteśmy w czarne przeciwdeszczowe peleryny, bo miało się na deszcz. Staję na motylkach tylnego koła, gaz w dół lotniska jest spory. Jesteśmy podobni do Zorro, brak nam tylko czarnych masek i kapeluszy, ale adrenalinka niczego sobie, zwłaszcza dla mnie. Trzymam się tylko przysłowiowego pędzla. Dojeżdżamy pod dom, skąd nasz gospodarz obserwował nasz szaleńczy zjazd. Wita nas soczystym komentarzem. Niestety dzieli się wrażeniami z ciocią Zosią i babcią, od której słyszymy: Jędrusiu, jak mogłeś?!
Po tych wakacjach wszystko co związane z lataniem, stało mi się bliskie i interesujące.
W miejsce książek Centkiewiczów pojawiają się: Janusz Meissner, Saint-Exupéry i Arkady Fiedler. Książki będę chłonął i tak mi pozostanie do dzisiaj.