Widziałem spektakl ,,Wania, Sonia, Masza i Spike” w Teatrze Polonia, gdzie Pani córka Marianna zagrała u Pani boku rolę Molekuły. Zresztą pełną wdzięku w swojej eteryczności i delikatności. Jak się gra z własną córką? Jakie uczucia Pani wtedy towarzyszyły i dominowały? Czy to była bardziej duma, że oto stoi na scenie krew z Pani krwi i kość z Pani kości; czy bardziej napięcie i troska, żeby się nie pomyliła, żeby się nie stremowała, nie zniechęciła?
– Muszę przyznać, że jest to bardzo przyjemne doświadczenie. Już na samym etapie grania, no to po prostu już wiemy, jak to mniej więcej będzie, natomiast ciekawy był sam okres prób i takie przyglądanie się temu, jak się to tworzy i jak Marianna jest coraz bardziej odważna i jak pracuje nad rolą.
A bała się?
– Ha ha… bała się… tak…
A Czy Pani się bała, żeby się nie pomyliła, żeby się nie stremowała? Czy są takie obawy podczas spektaklu?
Żeby się nie pomyliła to nie, bo już ją widziałam w akcji w różnych projektach i wiedziałam, że tutaj da sobie radę i zapanuje nad tym, natomiast w całym tym procesie tworzenia starałam się po prostu maksymalnie wycofać, żeby miała pełną wolność, także wszelkiego rodzaju uwagi, czy jakieś rady, to bardziej przyjmowała od zespołu, od konkretnych osób albo od Krysi Jandy. Ja stałam trochę z boku.
Mam wrażenie, że doczekaliśmy czasów, w których często ludzie próbują omijać wyzwania, pójść drogą na skróty, zrobić coś na pół gwizdka. Są nastawieni: na szybki zysk, łatwe pieniądze, przy stosunkowo małym nakładzie pracy. Tymczasem Pani płynie pod prąd. Pracuje Pani w sposób wręcz pedantyczny, zbiera Pani materiał przez kilka lat. Np. do monodramu ,,Oriana Fallaci chwila, w której umarłam” zbierała Pani materiały i czytała je przez dwa lata. Czy to się opłaca? I nie mam tu na myśli korzyści finansowych, ale emocjonalne? Czy po tak długich przygotowaniach do roli czuje się satysfakcję, czy już tylko zmęczenie?
-Nie, nie, nie, zmęczenie nie, dlatego, że to po prostu jest jak owoc, czyli bardzo jest przyjemnie się rozsiąść i nim rozkoszować, patrząc wcześniej jak dojrzewał, to jest bardzo fajne. Tak jak teraz ostatnio zrobiłam monodram pt. ,,Nazywam się Tamara Biakow i jestem legendą”. No to z kolei jest owoc pandemii, byliśmy zamknięci, to co można było zrobić?! Czytać. Przeczytałam bardzo wiele sztuk małych, jednoosobowych, dwuosobowych, najwyżej trzy… no i znalazłam ten tekst Jacka Góreckiego. Po prostu było to coś, co można było zrobić samemu ze sobą w zamknięciu. Trochę też się broniłam przed światem zewnętrznym, tym pandemicznym, a ponieważ byłam zajęta pracą, więc to też mnie chroniło. Dla mnie to był czas prób po prostu. Tyle, że nie miały one miejsca w teatrze, a w moim domu. Ha ha… Jest to też jakiś wentyl i ratunek, jeśli jest praca, praca, praca…
Do ,,Fallaci” to te teksty pozbierał i opracował Remek Grzela, czyli autor scenariusza, więc ja już miałam do czynienia w pewnym sensie z gotowcem, tylko potem jest strasznie fajny proces, kiedy to się gra i poprzez kontakt z publicznością za każdym razem inną, w różnych miejscach, to powoduje dojrzewanie tego tekstu, czyli teraz na przykład chciałabym zarejestrować w teatrze tv ,,Orianę Fallaci chwilę, w której umarłam”, jest już nawet nagranie; ale ,,Tamary” jeszcze nie, tę chciałabym najpierw pograć, żeby ona dojrzała, bo to się jednak zmienia.
Chyba wszyscy w Polsce wiedzą, że współzałożycielem Fundacji Akogo? jest ks. Wojciech Drozdowicz. Dość znana jest również historia tego, jak się Państwo poznaliście w pewien deszczowy dzień, kiedy czekała Pani na proboszcza nie wiedząc, że oto właśnie ma go Pani przed sobą.
Może przypomnę, to było po wypadku Oli w 2001 roku. Pojechałam do takiej miejscowości Jastrząb – między Radomiem a Szydłowcem, i tam poszłam do kościoła, gdzie stary ksiądz (pamiętam przez lata całe jeździliśmy tam z dziećmi na wakacje, bo tam mieszkały nasze babcie rzucane losami wojny, mama taty przeniosła się tam z Warszawy z tatą, a mama mojej mamy z Radomia, gdzie spadła im na dom bomba i wszyscy przeprowadzili się właśnie pod Radom, więc miałam dwie babcie w jednej miejscowości, w związku z czym, jakby całe to stadło rodzinne zjeżdżało się tam na różnego rodzaju święta, ale też na wakacje)… I tam ten ksiądz mi poradził po wypadku Oli, żebym poszła do takiego miejsca, gdzie dziewczynki były chrzczone. A chrzczone były w kościele przy eremach w Lasku Bielańskim.
I tam się znalazłam. Przedziwne to było spotkanie i zabawne. Byłam tam wtedy z mamą mojego męża i padał straszny deszcz i pewien mężczyzna nas zaprosił, mówił: – „to chodźcie, nie stójcie tak w tym deszczu, chodźcie tutaj na herbatę do księdza”. No i weszłyśmy do takiego domku kamedulskiego, a ponieważ ten mężczyzna był z kobietą i z małym dzieckiem w wózku, no to czekałyśmy na tego księdza razem z nimi. No, ale w końcu przestało trochę padać i ja mówię: – już tak ksiądz długo nie przychodzi, więc chyba już pójdziemy, na co on powiedział: – ,,no nie może przychodzić, bo to właśnie ja jestem tym księdzem”, a myśmy były przekonane, że to jest ojciec tego dziecka, natomiast okazało się, że ta kobieta, to była siostra księdza Wojtka Drozdowicza ze swoim małym dzieckiem. Ha ha… Tak się właśnie poznaliśmy.
I zdaje się, że później ta znajomość przekształciła się w przyjaźń, prawda?
– Tak, i trwa już wiele lat…
Teraz często można Państwa spotkać podczas różnych wydarzeń artystycznych. Ks. Wojtek był na benefisie z okazji 30- lecia pracy artystycznej i wręczenia medalu Gloria Artis- Zasłużony Kulturze Pani kolegi z zespołu Andrzeja E-mola Kowalczyka i z okazji 40- lecia Pani pracy artystycznej. Chciałem zapytać, czy to Pani zaraziła swoją muzyczno – teatralną pasją ks. Wojtka, czy też te artystyczne pokłady już wcześniej w duszy ks. Wojtka drzemały?
– Nieee, no zawsze w nim chyba drzemały, tylko że gdy założyliśmy razem Fundację i zaczęło to się nawarstwiać na wielu polach, to zaczęło też być bardziej zauważalne. A jako że uprawiam ten zawód, który uprawiam, no to… Ale on już znacznie wcześniej zanim go poznałam, robił w telewizji program ,,Ziarno”, pisał scenariusze, reżyserował, wymyślał, skupiał wokół siebie ludzi. Potem na Syberii… wiem, że przebywając tam od razu zgłosił się do Jezuitów, gdzie ich potem wysłano na studia filmowe do Waszyngtonu. Miał taką przygodę… Ale także tutaj pisał jakoś niedawno scenariusz i jakiś czas spędził też w szkole filmowej Ślesickiego. Także cały czas właściwie ma kontakt ze środowiskiem artystycznym. Poza tym jest takim człowiekiem, który ciągle robi jakieś tam ,,zadymy” artystyczne, tak że trudno powiedzieć, kiedy to się zaczęło…
Oczywiście nasze premiery czy działania, skoro jesteśmy razem, to cała fundacja to jakoś przeżywa, i jest w tym obecna, więc Wojtek siłą rzeczy też; ale myślę, że on niezależnie od tego ma po prostu taki ,,nos” artystyczny i zawsze coś wymyśla sam z siebie, coś zawsze musi robić. Ostatnio napisał np. swój scenariusz, którego bohaterem jest ksiądz, który nazywa się Jurodiwy, czyli Ten Święty Szaleniec. Wiem, że chciał to zrobić, pandemia trochę to przystopowała, więc zobaczymy, czy to jeszcze dojdzie do skutku, czy już nie.
Słyszałem kiedyś wypowiedź jednego z polskich aktorów, który mówił, że nadesłane mu do wyboru scenariusze, czyta zawsze przed snem, jeśli przy którymś zaśnie, to ten natychmiast odrzuca, jeśli zaś jakiś go zainteresuje na tyle, że nie może po nim zasnąć, to go przyjmuje. Taka przedsenna selekcja. A jak Pani dokonuje wyboru scenariusza, czym Pani się sugeruje?
– Jeżeli robię taką małą formę teatralną albo recital, gdzie są piosenki, no to musi być tak blisko ciała, to muszę mieć jakiś powód i wtedy lubię to robić sama, dlatego że w gruncie rzeczy, to jest taki materiał, który i tak, jakby na to nie patrzeć, nie może być reżyserowany z zewnątrz. Można mieć różne pomysły, ale nie można tego reżyserować z zewnątrz, bo to po prostu musi być moje, to musi być w zgodzie z moim organizmem, i dlatego mówiłam o tym dojrzewaniu, a nie takim wymyślonym z głowy jakimś trybie. Natomiast, jeżeli biorę udział w dużym przedstawieniu, gdzie jest reżyser, to staram się tylko dogadać i upewnić, jaką pełnię funkcję, jakim jestem klockiem w tej budowli. To też mi pokazuje ramy, w których się mogę poruszać. Co jest ,,przewalone”, a co jest niedociągnięte. Po prostu muszę wiedzieć więcej o całości, żeby wiedzieć jaką spełnić funkcje. Jaki jest klimat tego, no to wtedy jest rozmowa z reżyserem, w takim czymś dużym, a w takim przekazie bardzo osobistym, no to wtedy ja sama muszę to zrobić i w tym dojrzeć.
Dlaczego tak znakomita, wybitna aktorka jak Pani nie przebiera w scenariuszach jak w ulęgałkach, ale sama je tworzy (lub współtworzy)? Czy scenariusze, które Pani otrzymuje nie spełniają Pani kryteriów? Czy też chce Pani mieć wpływ na każde wypowiadane na scenie słowo? Wiemy/wiem , że tekst jest dla Pani bardzo ważny, można chyba powiedzieć, że nadrzędny zarówno w piosence, jak i w spektaklu.
– Ależ wybieram… Wybieram coś takiego, jeśli tylko to ja dokonuję wyboru, a nie wyłącznie biorę udział w czymś. Staram się wybierać coś takiego, co mnie będzie obchodzić bardzo. Żeby to nie było letnie, żeby było gorące.
Nie jest chyba tajemnicą, że przy wyborze studiów wahała się Pani między aktorstwem, a psychiatrią bądź psychologią. Wprawdzie obie te profesje bazują na poznawaniu ludzkich emocji, ale jednak aktorstwo jest odtwórcze, są to czyjeś zapiski, cudze spostrzeżenia, obce teorie i opisy, natomiast jako lekarz mogłaby Pani prowadzić własne badania, i wkraczać na niepoznane jeszcze, pionierskie pola. Czy nigdy nie żałowała Pani swej decyzji o postawieniu na aktorstwo? Czy był może kiedyś taki moment, że przemknęła myśl: ,,szkoda tej medycyny”.
– Nie, bardzo lubię aktorstwo i dlatego to wybrałam na życie. Jest to też mój taki ogromny wentyl bezpieczeństwa emocjonalnego, takiego żeby nie oszaleć, bo jak jestem na przykład na tym polu medycznym, gdzie jest sama prawda, to znaczy są bardzo ciężkie przypadki, i to się dzieje naprawdę, to nie ma ucieczki. A teraz jeśli mogę uciec na chwilę w obszary, które są iluzją, bo są wymyślone, które się nie dzieją naprawdę, to tam pozyskuję energię też kompletnie innego typu, i potem ją przesadzam na inne obszary. Także bardzo pilnuję równowagi między jednym a drugim, bo jest mi konieczna do takiej harmonii życiowej.
W naszym/ moim domu jest coś w rodzaju kultu Ewy Błaszczyk. Są Pani zdjęcia, książki, płyty, zawsze bilety na Pani monodramy i recitale oraz kartki świąteczne nabyte w sklepie Fundacji Akogo? Stanowi to pewien rodzaj relikwii, ale są one czytane, słuchane i oglądane. I takich domów jest w Polsce zapewne bardzo wiele. Czy to stanowi dla Pani rodzaj obciążenia, że jest Pani dla kogoś wzorem, więc np. czegoś nie wypada, albo coś się powinno; czy też stanowi to rodzaj motywacji, że skoro Pani praca jest dla kogoś tak istotna, to warto się starać ,,nawet, gdy wichura”, czy zupełnie jest Pani poza tym?
– To jest ogromna motywacja i to jest też taka świadomość, która buduje ogromne wsparcie. Jak opadam z sił, to sobie uświadamiam, że ktoś to wspiera, i to daje nowe siły, więc po prostu, to jest bardzo ważne.
Bardzo się cieszymy.
Mało tego, że jest Pani autorką scenariuszy, bądź współautorką, to jeszcze jest Pani również reżyserką i producentką spektakli, w których Pani gra. Czy to wynika z potrzeby kontrolowania wszystkiego, co powstaje pod Pani ręką, czy są jakieś inne powody tej wszechstronności?
– Współproducentką zwykle jestem, po prostu szukam, obserwuję i wiem, że teatry mają niewiele pieniędzy, i że mają swój zapis tego, co chciałyby zrealizować, więc staram się wyjść naprzeciw takiemu teatrowi, który jest przecież moim drugim domem, gdzie też mam etat i na przykład jeśli coś znajdę, właśnie taką małą formę, to staram się w miarę możliwości, jakby odciążyć teatr. Sama szukam możliwości pozyskania pieniędzy czy sponsorów, żeby przyjść z jakąś propozycją, z jakimś moim własnym wkładem. Wydaje mi się, że to jest okej, że to jest w porządku, że nie tylko będę żyła z takim roszczeniem – proszę mi zorganizować – tylko po prostu, tak samo jak się wszyscy męczą, zabiegają, to i ja się pomęczę i przyjdę z czymś, co po prostu daje jakiś wkład…
Wszystkie Pani bohaterki to kobiety silne, choć niejednokrotnie wystawiane na różne próby. Są jak drzewa przyginane do ziemi burzą czy wichurą, ale nie dają się złamać. Czy one są silne Pani siłą, czy uważa Pani, że należy promować taki właśnie typ kobiet, czy po prostu nie lubi Pani przedstawiać/ obnażać słabości kobiet?
Inaczej mówiąc, czy kobieta ma prawo do bezsilności, czy zawsze musi być siłaczką, heroską?
– Niee, no ta moja Tamara Biakow, ostatnia postać, którą teraz właśnie gram, nie radzi sobie ze sobą i wszystkich dookoła siebie kaleczy tym. Ha ha… właśnie tych najbliższych kaleczy, bo jej się wydaje, że tyle przeżyła takich traumatycznych rzeczy, że wszystko jej wolno. Chciałam też obnażyć taką właśnie postawę, że ktoś sobie pozwala na wszystko, bo tyle przeżył. No ale jednak się to odbywa kosztem innych ludzi, zwykle tych najbliższych.
Wielbiciele Pani talentu mówią, że nikt tak jak Pani, nie potrafi w piosence autorskiej, poetyckiej tak uszczypać duszy, i tak wywrócić jej na lewą stronę, żeby było widać podszewkę… Wyzwala Pani emocje, które są zwykle skryte na samym dnie duszy, ale po usłyszeniu nawet pierwszych słów Pani piosenek, one już nie pozostają na swoim miejscu, lecz uzewnętrzniają się w postaci łez i wzruszeń.
A czy Panią wzruszają wykonywane przez siebie piosenki? Może nie na scenie, gdzie pewnie występuje inny rodzaj skupienia, ale np. w zaciszu własnego domu?
Czy w ogóle słucha Pani swoich piosenek i ogląda swoje filmy? A jeśli tak, to czy wracając do wcześniejszych swoich dokonań, patrzy Pani na nie z nostalgią, czy też krytycznie z reprymendą, że np. Mogłam to zagrać inaczej.
– Ja właściwie cały czas tak biegam, w tej chwili na przykład za pieniędzmi na dokończenie ,,Budzika” dla dorosłych, że w ogóle mi do głowy nie przyjdzie, żeby puścić sobie swoją płytę. No czasami terapeutki puszczają Oli mój głos i piosenkę, więc zdarza się, że wejdę w trakcie czegoś takiego…
Powiedziałabym, że za każdym razem, to jest przeżywane na scenie, kiedy to robię, bo zwykle też wybieram takie piosenki, które są o czymś, że po prostu te emocje same wchodzą. Ale ja nie mam takiego czasu, żeby tak śledzić to, co zrobiłam. Właściwie coś nagrywam i idę do przodu, bo po prostu jest tyle rzeczy do przerobienia, że… chciałabym, aby doba była trochę dłuższa, albo żeby było trochę mniej tych rzeczy tak naprawdę. Ta wyczerpka jest duża…
Dlaczego do stycznia 2022 roku nie ma biletów na Pani najnowszy spektakl „Nazywam się Tamara Biakow i jestem legendą”? Czy nie lubi go Pani grać? Jakoś bohaterka nie przypadła do gustu?
– Nie, nie, nie, teraz w listopadzie i grudniu gram jeszcze Fallaci, a Tamara jest już w styczniu. Także od stycznia już będzie obecna, a teraz po prostu jest taki okres, w którym ja jestem na służbie medialnej i biegam z apelem, właśnie dzisiaj też wrzucamy na naszą stronę internetową informacje, ile nam jeszcze brakuje do dokończenia Budzika. To jest priorytetowe w tej chwili, bo chcemy go oddać pod koniec 2022 roku, a brakuje 16 milionów, więc…
Proszę powiedzieć, gdzie można znaleźć informacje dotyczące możliwości wpłat? I czy istnieje możliwość przekazania darowizny poprzez stronę internetową Fundacji ,,Akogo”?
-Tak, wszystko jest wyjaśnione na stronie: https://www.akogo.pl , więc zapraszam bezpośrednio na stronę, jest tam też raport, aktualny stan jak to wygląda, są informacje podawane na bieżąco, jest monitoring kamerowy, także można zobaczyć w ogóle live z budowy, co się tam dzieje i tak dalej…
Czyli rozumiem, że teraz trwa budowa Budzika dla dorosłych, tak?
– Tak, tak, bo teraz w marszałkowskim szpitalu na Bródnie właśnie powstaje ten ,,Budzik” dla dorosłych, który jest niezwykle potrzebny. No i robimy wszystko, żeby właśnie pod koniec 2022 oddać go do użytku, ale tak jak mówiłam, brakuje nam jeszcze kasy.
Będzie to również 20- lecie istnienia Fundacji ,,Akogo?”
W tym samym czasie ukarze się też 10 filmów dokumentalnych, gdzie bohaterem każdego odcinka będzie inny wybudzony. Będą opowiadać o tym: jak teraz żyją, co robią oni sami i ich bliscy, którzy walczyli o nich w tym czasie, kiedy leżeli i nie mieli żadnej mocy sprawczej. Taki manifest wybudzonych…
20 lat to kawał czasu i już długa droga, podczas której zapewne były i różnego rodzaju tąpnięcia i nadzieje. Jak Pani postrzega te 20 lat działania?
– Dziecięcy ,,Budzik” działa od roku 2013 i dotychczas obudziło się w nim 86 osób, ale współpracujemy też z ,,Budzikiem” dorosłym w Olsztynie i tam obudziło się ponad 30 osób w zaawansowanym wieku. W sumie widzimy, że to jest gdzieś około 60 % ogólnej liczby naszych pacjentów, którzy byli w ,,Budziku”. Ta praca po prostu ma sens. Ale potrzebne są jeszcze miejsca dla dorosłych, bo jest tam znacznie więcej pacjentów po wypadkach komunikacyjnych i po różnego rodzaju urazach. No dorosłych jest więcej, a szczególnie takich młodych dorosłych, którzy brawurowo jeżdżą rowerami, deskorolkami, nartami, samochodami, motocyklami itd.
Zajmujecie się również w Fundacji badaniami, konferencjami medycznymi, czytałem o komórkach macierzystych… Kolejne próby, możliwości, szukanie czegoś, co pomaga…
– No tak, bo ,,Budziki” – ich budowa, działalność – to jedno, natomiast to na co się coraz bardziej przesiadamy, to pole naukowo – badawcze, to znaczy co ma świat dzisiaj nowego do zaproponowania takiemu pacjentowi, który ma neurodegenerację mózgu. Czyli tutaj jest potrzebne działanie genetyczne albo komórki, bo komórka macierzysta, która będzie mogła zostać ukierunkowana na komórkę neuralną, nerwową, będzie w stanie odbudować połączenia w mózgu. Także tego będzie coraz więcej, bo mamy też Radę Naukową w obu ,,Budzikach”, gdzie są Polacy i Radę Naukową Fundacji, gdzie jest cały świat. Oczywiście pandemia, trochę nam zakłóciła konferencje naukowe i te kontakty, no ale myślę, że niedługo powrócimy do tego. Mieliśmy w między czasie konferencję na ZUMie, ale wiadomo, że to nie jest to samo.
Proszę jeszcze powiedzieć, ile planujecie miejsc w ,,Budziku” dla dorosłych?
– To jest zawsze tak samo, gdyż jest stworzony program wybudzania ludzi ze śpiączki, (dzieci i dorosłych) i to jest zawsze 15 plus 1. Do tego jest odpowiednia ilość lekarzy o określonych specjalizacjach, neurorehabilitantów i pielęgniarek. Ten indywidualny tok jest bardzo ważny, bo każdy jest rozpatrywany indywidualnie, i trzeba o nim wiedzieć: co lubił, czego nie lubił, jak go dotykać, jakie ma imię, jakie miał pasje. Tutaj bardzo przydatna jest ta bliska osoba, która też mieszka w ,,Budziku”, pozbywa się swojego strachu i lęku, wchodzi w ten proces neurorehabilitacji i jest też skarbnicą wiedzy dla lekarzy. Jest również pozwolenie na przyprowadzanie ukochanego kota czy psa, żeby się tam gdzieś ułożył w łóżku, polizał. Trzeba wiedzieć, że bardzo istotne jest to, czym się pacjent interesował, dlatego też jest tak trudna rehabilitacja takiej osoby, która jest malutka, bo ma jeszcze niewielki zapis, nie zdążyła jeszcze, że tak powiem, skomunikować się z jakimiś obszarami w życiu i mieć do tego bardzo wyraźny stosunek emocjonalny; a to jest bardzo ważne przy neurorehabilitacji.
Czy ma Pani, patrząc na ,,Budzik” i na swoje życie, takie poczucie, że nie tylko robi Pani, ale i od podstaw tworzy coś ważnego, coś istotnego, coś co zostanie?
To zostanie, nie będzie Fundacji, nas nie będzie; a to będzie, będzie ten system wybudzenia ze śpiączki, to jest wsadzone w koszyk świadczeń gwarantowanych NFZ-tu, czyli jest w systemie i zostanie, a tego nie było, więc za to właśnie dostaliśmy nagrodę WHO i jak gdyby tego się nie da sfotografować, a to była bardzo ciężka praca i tak potwornie ważna, więc to, że jest już w systemie, to jest bardzo istotne. Poza tym widząc, że to ma sens, to mi też pozwala, jakoś żyć. A patrząc na moją chorą córkę Olę, wiem, czuję, że po prostu ona to robi…nami. Że to nie jest koniec, oczywiście, mam przed sobą jakieś światło tych nowych osiągnięć medycznych i bardzo to śledzimy i będziemy się coraz mocniej angażować, ale oczywiście, to też jest walka z czasem. Kiedy to będzie?
Rozumiem, że nadzieja nie umiera nigdy…
Bardzo dużo się dzieje w laboratoriach na świecie, bardzo wielu ludzi próbuje pracować nad tym, bo jednak coraz więcej nas dotyka takich chorób neurodegeneracyjnych systemu nerwowego i mózgu, a mózg jest takim obszarem najmniej poznanym, więc tutaj się dzieje bardzo dużo. Kwestia czasu, kiedy będziemy umieli odbudować coś tam w tych połączeniach neuronów.
Tak naprawdę miałem jeszcze kilka innych pytań, ale jak zaczęliśmy rozmawiać o ,,Budziku”, to podskórnie czuję, że to jest najważniejsza sprawa, więc te moje pozostałe pytania zeszły na dalszy plan…
Co ja jeszcze mogę powiedzieć… Mimo tego wszystkiego, mimo tylu wątków, no to jednak bardzo pilnuję tej działki artystycznej, ponieważ tak jak powiedziałam, to jest ten mój wentyl. Poza tym dużo też podróżuję, wyjeżdżam, teraz właśnie wróciłam z Krakowa, gdzie śpiewałam, prawie po dwóch latach przerwy, recital. Myślałam, że przyjdzie mało ludzi, tak mi się wydawało, ale… to nie prawda, zaskoczyło mnie to… było super. Jeżdżę też z moimi dwoma monodramami. Dużo ciekawych rzeczy dzieje się również w Teatrze Studio, jest tam takie duże przedstawienie ,,Metafizyka Dwugłowego Cielęcia” Natalii Korczakowskiej oraz także jej ,,Berlin Alexanderplatz”, czy właśnie ,,Wania, Sonia, Masza, Spike”, które będzie w grudniu grane teraz w Polonii u Krysi Jandy. Za każdym razem jest inny skład osobowy, inne wydarzenie, i to tak karmi duszę i emocje, że potem naprawdę na tej bazie można się oprzeć. Za każdym razem jest to jakaś przygoda. Troszkę mam takich scenariuszy, których realizacja nie doszła do skutku, chyba jednak najbardziej przez pandemię. Nie wiem, czy one będą, czy już ich nie będzie. No ale, to jest dla mnie ważne, żeby utrzymywać ten kontakt właśnie z takim innym rodzajem energii, gdzie to aż tak strasznie dużo nie waży, jak życie i śmierć…
Bardzo dziękuję za rozmowę, życzę dużo siły i trzymam kciuki za ,,Budzika”…
– Dziękuję, trzymajcie mocno…