Z aktorką Hanną Śleszyńską rozmawia Sylwester Kurowski
Przede wszystkim proszę przyjąć gratulacje z okazji otrzymania nagrody Złotego Szczeniaka.
[Jest to nagroda im. Piotra Machalicy dla aktora śpiewającego. Podczas tegorocznej 13 edycji Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu, w kwietniu 2024 roku otrzymała ją właśnie Hanna Śleszyńska przyp. red.]
– Bardzo cenie nagrodę Piotra Machalicy, a wręczenie odbyło się w moje urodziny – 11 kwietnia, więc było mi podwójnie miło, że mogę ją odebrać takiego dnia. Miałam tam też swój recital.
Moi wspaniali muzycy wręczyli mi na próbie tort niespodziankę, a po recitalu publiczność odśpiewała mi Sto lat! Miałam super urodziny.
Czy możemy spodziewać się jakiejś płyty?
– To jest niestety mój słaby punkt. Zawsze myślałam, że przygotuję coś wyjątkowego: specjalny repertuar na specjalną płytę, ale potem zawsze okazywało się, że jest coś pilniejszego, że mam dużo różnych propozycji i zaproszeń, żebym przyjechała z tym, co już mam. Po prostu z tymi piosenkami, które wykonuję od lat, a to jest bardzo różnorodny repertuar. Jest i Młynarski, i piosenki z musicali i te, które Adam Nowak napisał dla Tercetu [Tercet czyli Kwartet w składzie: Hanna Śleszyńska, Robert Rozmus i Piotr Gąsowski od 30 lat tworzący unikalną na polskim rynku muzycznym formację przyp. red.].
Rzeczywiście płyta by mi się przydała. Nawet zaczęłam ją nagrywać w zeszłym roku, ale musiałam przerwać, bo szykowaliśmy jubileusz trzydziestolecia Tercetu, i wtedy było ważniejsze, żeby przygotować tamten program. A potem weszłam w próby ,,Siostruń” w Teatrze Kwadrat, po czym zaraz po jego premierze zaczęłam próby do spektaklu „Optymiści, czyli nasi w Egipcie”, który jest grany na Scenie Relax, ale również wyjazdowo. (Napisał i wyreżyserował tę sztukę Krzysztof Czeczot).
Na początku kwietnia odbyła się kolejna premiera i już jestem taka padnięta… ale oczywiście zamierzam dokończyć co zaczęłam.
Marzy mi się jeszcze, bo zaczynałam pracę od songów Brechta, to był spektakl „Niebo zawiedzionych”, który był grany w Ateneum, jako dyplom reżyserski Leny Szurmiej i wtedy współpracowaliśmy z tłumaczem Robertem Stillerem, który zostawił dużo tekstów i mam cichą nadzieję, że do Brecha uda mi się jeszcze wrócić. [W obsadzie spektaklu występowali: Agnieszka Fatyga, Krystyna Janda, Elżbieta Kamińska, Hanna Śleszyńska, Michał Bajor, Tadeusz Chudecki, Gerardo Ojeda oraz Jan Szurmiej przyp. red.]
Czy w tym pędzie, nawale obowiązków, pracy, masz jeszcze czas dla siebie?
– No właśnie tak ostatnio mam go niestety nie za dużo. Może dlatego, że od jesieni zafundowałam sobie taki maraton, że chyba przeceniłam trochę swoje siły. I to nawet nie chodzi o to, że się gra codziennie, bo do tego jesteśmy przyzwyczajeni; ale jak ma się i próby, i spektakle, a czasami próby rozpoczynają się już o 9.00, plus jeszcze te choreograficzne, to potem jednak należałaby się jakaś chwila odpoczynku 🙂
Mieliśmy tylko wyjazd, który promował sztukę, nakręcaliśmy materiały promocyjne i mieliśmy próby w Egipcie przez 4 dni i to było bardzo przyjemne. Lubię pracować, ale muszę uważać żeby nie przeholować, bo wszystko ma jednak jakieś swoje konsekwencje.
A mam gdzie odpoczywać, bo mam przyjaciół w Hiszpanii, którzy zapraszają mnie co chwilę, byłam u nich w wakacje i na Boże Narodzenie, ale teraz już sobie obiecałam, że muszę częściej planować takie fajne wyjazdy.
Czy próby odbywają się przed każdym spektaklem czy tylko po pewnym czasie niegrania?
– Jeśli nie gramy np. miesiąc, to wtedy jest wznowieniowa próba dla bezpieczeństwa, ale czasami wystarczy tylko przegadanie tekstu.
Zaraz po Szkole Teatralnej trafiłaś do Teatru Komedia, a później do Kabaretu Olgi Lipińskiej. Jak to się wszystko potoczyło?
– To tak szybko nie było. Najpierw zaczęłam grać w Komedii i spędziłam w tym teatrze 7 lat. Grałam, próbowałam, grałam, a w międzyczasie urodziłam też pierwszego syna – Mikołaja.
Propozycję od pani Olgi, która była wtedy dyrektorką Komedii dostałam w 1989 r. Mówiąc, że właśnie zamierza reaktywować kabaret w nowym składzie i w trochę nowej formie, zapytała, czy ja byłabym zainteresowana.
No oczywiście, że byłam, przecież to był jeden z moich ulubiony programów. Byłam szczęśliwa.
Pierwszy kabaret w nowej wersji można było zobaczyć w Wielkanoc 1990 r., a potem już regularnie co miesiąc przez kolejnych 15 lat.
Zastanawiałem się właśnie, czy do kabaretu Olgi Lipińskiej były jakieś nabory, castingi, czy też pani Olga dobierała sobie po prostu ludzi, których ceniła?
– Wybierała sobie ludzi spośród tych, z którymi współpracowała już wcześniej, albo podobali jej się w czymś. Ten podstawowy trzon zespołu był zresztą z poprzedniego składu:, Wojciech Pokora, Barbara Wrzesińska i Czesław Majewski, prof. Jan Tadeusz Stanisławski, a nowi byliśmy my, czyli: Grzegorz Wons, Krzysztof Tyniec, Marek Siudym, ja, Dorota Furman, która też zajmowała się też choreografią, a potem dołączyli: Paweł Wawrzecki, Agnieszka Suchora, Irena Tyl, Jacek Wójcicki, Izabela Olejnik, Andrzej Blumenthal i całe mnóstwo wspaniałych kolegów.
Do każdego programu trzeba było przygotowywać przede wszystkim piosenki, nagrywać je wcześniej, przygotowywać choreografię. Piosenki były pracochłonne, uczyło się ich na próbach, nagrywało w radiowym studiu czasami nocami, a potem był tydzień prób choreograficznych i wchodziło się do studia telewizyjnego na 4-5 dni. Z czasem uzbierał się pokaźny bank piosenek i one do teraz są na YouTube i do dzisiaj są aktualne.
To było 15 lat, w międzyczasie przeszłam do Teatru Nowego, któremu dyrektorował wtedy Adam Hanuszkiewicz. Występowałam tam przez kolejne 4 lata, grając: Rachelę w ,,Weselu”, Infantkę w ,,Cydzie” , w ,,Królu Ubu”, w Gombrowiczu i Zapolskiej – taki był wtedy repertuar.
Potem pojawił się serial: „Dom”, ,,Rodzina zastępcza”, ,,Daleko od noszy”. Były też występy w Teatrze Telewizji i na Galach Piosenki Biesiadnej Zbigniewa Górnego. To naprawdę był pracowity czas, ale wtedy miałam dużo siły i energii. Byłam szczęśliwa, że to wszystko mnie spotyka. Bardzo mi wtedy pomagali rodzice, bo w międzyczasie urodził się mój młodszy syn – Kuba i obowiązków przybyło. Bez tej pomocy musiałabym pewnie połowę propozycji odrzucić, no ale na szczęście miałam w nich wielkie wsparcie, co mi umożliwiło kontynuowanie pracy.
Czy już będąc małą dziewczynką marzyłaś o tym, żeby zostać aktorką, czy to się zrodziło później?
– Myślę, że taka tęsknota kiełkuje w człowieku. Podczas oglądania pięknych rzeczy, rodzą się marzenia. Potem są jakieś występy, akademie, ktoś namawia, żeby wiersz powiedzieć. W podstawówce byłam w chórze i chodziłam na skrzypce, ale potem rzuciłam to, bo miałam taki słomiany zapał do wszystkiego. Zapalałam się, ale na chwilę.
Regularnie w poniedziałki oglądałam Teatry Telewizji, a w czwartki Kobry. Wtedy wszyscy znali polskie filmy, takie jak: ,,Lalka” czy ,,Noce i dnie”. Poziom tych filmów i aktorstwa, to co obserwowałam, rodziło we mnie taką tęsknotę i marzenie, żeby samemu też spróbować. Przyszła myśl, że byłabym szczęśliwa, gdybym mogła tak grać.
I pamiętam już potem, gdy byłam w teatrze jako widz, czy w Dramatycznym czy w Powszechnym, jak się kończył spektakl, to mi się tak smutno robiło, że trzeba już wyjść z teatru.
I siedziałam wtedy na widowni i myślałam sobie, że chciałabym być tam, po tamtej stronie, za kulisami, z tymi wszystkimi aktorami, i też coś takiego tworzyć.
To przekładało się również na działalność w szkole, bo w podstawówce wspólnie z koleżankami, głównie to były dziewczyny, i z moją przyjaciółką Joasią, która też jest aktorką, tworzyłyśmy spektakle: ,, Panią Twardowską”, ,,Świteziankę”, jakieś piosenki dla całej szkoły. Nie miałyśmy nawet jakiejś szczególnej tremy z tego powodu, że cała szkoła będzie na nas patrzyła. Miałyśmy do tego taki pęd i zapał, żeby to zrobić, pokazać…
No, a potem w liceum powstał taki rodzaj klasowego kabaretu, w którym już więcej osób uczestniczyło, bo mieliśmy od naszej polonistki zielone światło, że jak przygotujemy program na lekcje jubileuszowe, które były numerowane: 50., 100., 150., no to wtedy ona nam oddaje lekcje, a my zapełniamy to programem artystycznym.
Oczywiście woleliśmy nie mieć lekcji.
A czy teraz miewasz jeszcze czasami tremę?
– No pewnie. Bez tremy byłoby zupełnie nieciekawie. Tremę ma się zawsze przed premierą albo gdy na przykład robi się zastępstwo. Ja w zeszłym roku miałam takie zastępstwo za Iwonę Bielską w spektaklu ,,Pan Hoho” w Teatrze Polonia, no i trzeba było szybciutko zrobić kilka prób, a dużo było tych scen i dialogów, więc pomagał mi się przygotować młodszy syn. Potem już przyszłam z nauczonym tekstem. I niby wszystko umiałam, ale jak stałam w kulisach, żeby wejść na scenę, to poczułam, że chyba śnię i że nic nie pamiętam. Ugięły mi się nogi i pomyślałam, że to niemożliwe, że ja za chwilę wychodzę; no ale potem po kolei, po kolei, wszystko było, tak jak powinno. Oczywiście przy ogromnym wsparciu kolegów.
Każdy doświadczał tego, a szczególnie aktorzy śpiewający, że staje się na estradzie, śpiewa się piosenkę przez ileś lat i nagle jakiś wers ucieka. Na szczęście to się zdarza rzadko, ale się zdarza.
Jak jest się na scenie z kolegami, to zawsze ktoś wyratuje, a jak solo, to trzeba szyć, czyli wymyślać na bieżąco jakieś inne zastępcze słowa:)
Czy masz jakieś własne techniki przygotowywania się do roli, nauczenia tekstu?
– To raczej stara szkoła aktorska. Teraz młodzi mają tekst w telefonach, a ja muszę mieć: papierowy, wydrukowany, muszę mieć swoje gryzmołki zapisane na boku, bo pamiętam wzrokowo, że tu coś dopisywałam, wtedy fotografuję wzrokowo te strony.
A już jak człowiek jest taki rozkojarzony i trudno wchodzi mu tekst, no to jest jeszcze sposób taki, że się ręcznie przepisuje, bo lepiej wchodzi do głowy. Ja gram w 8. czy 9. sztukach, i np. po premierze ,,Siostruń” w teatrze Kwadrat, grałam następnego dnia sztukę „Judy” (o Judy Garland), i myślę Jezu, ja powinnam po tej premierze mieć jakiś wolne, luz, a muszę sięgać po tekst i powtarzać. Godzina piętnaście gadania i nie ma siły, trzeba umieć perfekcyjnie.
W serialach sceny i dialogi się nagra i potem wyrzuca się je z głowy, a w teatrze gdzie gra się wielokrotnie ten sam spektakl, trzeba pamiętać i po każdej przerwie powtarzać.
Wolisz deski teatru czy plan filmowy?
– No właśnie to jest ciekawe, że kiedy przez krótki czas nie grałam w teatrze, bo tak się jakoś złożyło, że mieliśmy dużo estradowych występów i potem wróciłam do musicalu ,,Chicago” w Komedii, to poczułam ulgę, bo wydaje mi się, że najtrudniej jest bez teatru. W czasie pandemii jak była godzina 19:00, to siedzieliśmy w domu, patrzyłam na zegar – o Jezu 19! Taki odruch człowiek ma, takie podminowanie, stan pewnej mobilizacji i koncentracji na wieczór. Bo nawet jeśli w ciągu dnia jest spadek formy, to potem bliżej wieczora, bliżej tej 19. człowiek się znowu zbiera i pojawia się gotowość.
Myślę, że teatr, zwłaszcza jak się w nim gra wiele lat, jest dla aktorów, a zwłaszcza dla aktorek jednak bardziej litościwy, bo serial i te ekrany, które teraz są … ja nie mogę patrzeć na siebie na tych zbliżeniach. Wolałabym, żeby sceny kręcono sceny tylko z oddali, bez zbliżeń😊. Wolę siebie pamiętać taką, jaką byłam w kabarecie. Miałam tam wtedy 30 lat. Teraz ciężko mi siebie zaakceptować, a nie chcę też się napompowywać i zmieniać sobie rysów, żeby tylko za wszelką cenę gonić za młodością. Zawsze byłam charakterystyczna i zdaję sobie sprawę, że to nie była jakaś tam wielka uroda, no ale wiadomo, że młodość jest fajniejsza.
A w teatrze jest właśnie tak, że im dłużej się gra, im jest się starszym, doświadczonym tym bardziej czuje się jak u siebie, na swoim miejscu.
Teatr to jest to miejsce gdzie widz jest żywy, prawdziwy, tu i teraz, gdzie są emocje. Ale z kolei serial to jest coś co zostaje po człowieku, to jest coś co można sobie po latach obejrzeć, a tutaj sztuka schodzi, i żal, koniec.
Ostatnio mieliśmy dużą tęsknotę za Teatrem Telewizji. Dobrze, że znów powrócił.
– Tak. Właśnie ostatnio Kuba, mój młodszy syn, pisał moje CV i mówi: – Mamo powiedz, jakie role grałaś w Teatrze Telewizji. Zaczęłam sobie przypominać tytuły, ale niektórych zupełnie nie i zastanawiałam się: czy ja w czymś takim grałam?!
Co zdaje się trudniejsze i jednocześnie co daje więcej satysfakcji: rozśmieszenie widza czy wzruszenie go?
– Najlepiej jedno i drugie. Uważam to za zaszczyt, że mogę grać w komediach, dlatego, że nie każdy może. Po prostu nie każdy się do tego nadaje. To nie jest przecież tak, że każdy aktor może zagrać dowolną rolę. Niektórzy się w takim repertuarze nie odnajdują, bo to trzeba lubić i mieć, bo ja wiem… po prostu predyspozycje. Na pewno w komedii bardzo ważne jest ucho i wyczucie rytmu. Czasem ta sama kwestia podana ciut później, już nie wywołuje śmiechu. To jest niesamowite.
Ja nieraz w ,,Pięknej Lucyndzie”, którą gramy w Teatrze 6. piętro siedzę sobie w kulisie
i słucham jak grają – bo mam zaraz wejść na scenę. Nie siedzę w garderobie, tylko właśnie w kulisie i słucham, jak z Joasią Liszowską gra na przykład Piotr Gąsowski albo Rafał Królikowski i słucham, bo już znam te teksty, te rytmy i czasami mówię – a co on taką pauzę zrobił za długą. Komedia, to jest rytm i to powiedziano nam już na studiach, tylko myśmy wtedy jeszcze tego nie rozumieli. A sztuka to jest rytm i scena to jest rytm.
Na pierwszym roku, kiedy robiliśmy z Tadeuszem Łomnickim baśń ,,Nowe szaty króla”, to profesor mówił do koleżanki: -Ty się musisz wywrócić tak: pa-pa-pa, pa-pa-pa, pa-pa-pa, w takim rytmie, potem też to samo powtarzał Hanuszkiewicz: to jest w rytmie oberka, a tamto w rytmie mazurka.
Ach, cioteczko, ciotusieńko!
Co, serdeńko?
Tamci tańczą, my stoimy;
chcemy tańczyć także i my.
[Stanisław Wyspiański, Wesele]
W ,,Weselu” tekst jest jak partytura. Myśmy wszyscy znali finał ,,Wesela” na pamięć, bo tego wymagał od nas Adam Hanuszkiewicz.
To czego człowiek uczy się od pedagogów czy reżyserów, ma przecież wielkie znaczenie, a oni właśnie mówili: w jakim tempie i w jaki sposób ten tekst się wymawia, a w komedii ma to szczególne znaczenie.
Dlatego cieszę się, że gram w komediach, ale jak się uda coś przemycić czasem, że ze śmiechu tak nagle ludzie poważnieją i tak ich coś złapie za gardło – no to super. A potem znowu jest śmiech. Czasem miałam takie pytania: A nie myślała pani o czymś bardziej ambitnym czy dramatycznym? Może i myślałam, ale czy ja bym się w tym dobrze czuła? Brałam udział w różnych dyplomowych przedsięwzięciach i filmach, tam gdzie w ogóle nie było komediowo, tylko panował mroczny klimat, ale czy ja byłam szczęśliwa? Nie wiem.
W dzisiejszych czasach ludzie lgną do teatru, widownie są pełne, bilety wyprzedają się z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Szczególnie po pandemii widzowie zatęsknili za teatrem. Myślę, że uświadomili wtedy sobie, jakie to szczęście móc już znów do niego chodzić.
Dobra komedia – bo o takiej mówimy, chociaż oczywiście nie zawsze udaje się zagrać w dobrej – ale dobra komedia, szczery śmiech, naprawdę potrafi człowiekowi dodać chęci do życia.
Ja to widzę sama po sobie. Poszłam kiedyś z koleżanką do Teatru Kwadrat na sztukę ,,Kłamstewka”, ona akurat przyjechała ze Stanów i wynajęła sobie jakieś mieszkanie, gdzie wszystko było trochę rozklekotane, połamane i ona mówi: Jezus Maria, no wiesz, nie tak to sobie wyobrażałam, na zdjęciach było pięknie. Na co ja mówię: Wiesz, akurat grają taką fajną sztukę, to chodź się wybierzemy. I poszłyśmy na ,,Kłamstewka” (Paweł Wawrzecki gra tam i reżyseruje). I kiedy wyszłyśmy po spektaklu, ona powiedziała: Tak mi to dobrze zrobiło, że już mam gdzieś, że ta kabina w mieszkaniu jest wyłamana. To chyba najlepsza recenzja.
Teatr działa terapeutycznie.
– Tak, oczywiście.
Czy, któraś z twoich ról jest Ci szczególnie bliska?
– Jeżeli chodzi o seriale, to nie mogłabym po parę lat grać danej postaci, gdybym jej nie lubiła.
Starałabym się szybciej z tego wymiksować. ,,Daleko od noszy”, ,,Rodzina zastępcza”, „Blondynka”, „O mnie się nie martw” czy ,,Boża podszewka”, to były takie projekty, w które chętnie się angażowałam i z przyjemnością szłam na plan. Grałam i lubiłam te postaci.
W teatrze właściwie we wszystkich sztukach. które gram, lubię swoje bohaterki. Jeden spektakl
,,Bożyszcze kobiet” – z Anią Dereszowską, Piotrem Gąsowskim i Anią Modrzejewską, gramy już 17 lat. To jest ponadczasowa komedia. Wchodzę na scenę dopiero w drugim akcie, a nie lubię tego oczekiwania w garderobie na wejście. Ale potem jak już wejdę, to czas płynie błyskawicznie.
Lubię też spektakle muzyczne, mam do nich słabość, brałam udział w musicalach; ,,Cabaret”, ,,Chicago”, ,,Stepping out”, ,,Hallo Szpicbródka”, a także we wspomnianych wcześniej songach Brechta. ,,Siostrunie” też są muzyczne, no a ,,Umrzeć ze śmiechu” czy ,,Roma i Julian”, „Serca na odwyku” to już komedie, a ,,Piękna Lucynda” jest połączeniem komedii z piosenką, to jest zresztą tekst Hemara.
Natomiast ,,Pan Hoho” jest groteskowy, chwilami tragikomiczny.
W każdej z tych ról się odnajduję.
Zapytam jeszcze o synów: młodszy Jakub został aktor, a starszy Mikołaj jest naukowcem z duszą artystyczną i zajmuje się falami mózgowymi. Proszę wybaczyć, ale ja od lat przy tej nazwie się gubię: neuro…
– Neurokognitywistyka. Tak, to już jest sukces, jak się to zdoła wypowiedzieć.
Teraz, gdy zostałam babcią, zmieniła się optyka, i jak przychodzę do Oli i Mikołaja, to rozmawiamy o maluchu, a nie o falach mózgowych i doktoratach. Mikołaj mówi: Mamo ja ci to kiedyś wszystko wytłumaczę, no ale jakoś odsuwamy to w czasie.
A Kuba nadal fascynuje się Frankiem Sinatrą?
– Kuba od wielu lat fascynował się Sinatrą, chociaż wszyscy się z niego śmiali, że jest taki retro i że ma takie zainteresowania. Wszystkie piosenki Sinatry puszczał bez przerwy: –Mamo zobacz, wiesz ile miał wtedy lat? 80! i śpiewał, a tu zobaczmy, który to był rok…?
Koledzy z roku się podśmiewywali: – o Jezu, Kuba znowu Sinatra.
A potem w pandemii napisał scenariusz i doprowadził do premiery spektaklu „Sinatra 100 plus” – oczywiście przy wsparciu wielu osób, przede wszystkim wielka w tym zasługa Piotra Kostrzewy, który kieruje Chopin University Big Band, że jak Kuba do niego napisał maila z informacją i propozycją, że chce coś takiego zrobić i czy Piotr byłby zainteresowany, to odpisał mu: -Wchodzę w to.
Później już po premierze w Teatrze Collegium Nobilium Akademii Teatralnej Kuba zwrócił się do wszystkich teatrów, czy są zainteresowani takim spektaklem. Przyjął ich dyrektor Eugeniusz Korin i dzięki temu są w repertuarze Teatru 6 – piętro.
Ciekawi mnie bardzo, w którym momencie życia synowie podjęli swoje zawodowe decyzje?
– Kuba jeszcze będąc dzieckiem, zagrał w Syrenie w ,,Pecunia non olet?”. Jeden z trzech grających w tym przedstawieniu chłopców zachorował i ówczesna dyrektor Barbara Borys-Damięcka zagadnęła mnie: -Potrzebujemy chłopaka takiego ośmioletniego, twój Kuba by nie zagrał? – Nie wiem, zapytam go – odpowiedziałam. Idąc do domu miałam nadzieję, że on może odmówi, bo to trochę kłopot i w ogóle ja też nie byłam pewna, czy chcę, żeby on grał. No, ale zapytałam, a on, że chce. No i zgłosił się. Miał rozmowę, próbne scenki i dostał tę rolę. Potem razem jeździliśmy do teatru. Graliśmy to z powodzeniem. Fajna sztuka, komedia napisana przez Czarka Harasimowicza wyreżyserowana przez Wojciecha Malajkata.
Kuba też żył tymi artystycznymi sprawami w domu, trudno powiedzieć, jak to się dzieje, jaki tam mechanizm działa, ale nasiąka się tym.
Najbardziej przykre jest to, że jak dzieci lekarzy zostają lekarzami, albo dzieci prawników prawnikami, to nikt się nie dziwi; ale jak dziecko aktorów chce studiować w szkole aktorskiej, to nie ma łatwo. A jak już się dostanie albo dostanie jakąś rolę, to oczywiście wszyscy myślą, że to rodzice mu załatwiają. Dzisiaj to się tak nie odbywa. Współczuję mu, nigdzie nie ma czystej karty, że sam może zapracować na nazwisko.
A Mikołaj? Bo jego studia to chyba takie trochę połączenie: psychologii z biologią?
– Mikołaj jeszcze w liceum chodził na zajęcia z pianina i improwizacji. Założyli nawet zespół rockowy, w którym śpiewał więc też miał takie ciągoty muzyczne, a nawet plany aktorskie, ale ostatecznie powiedział mi: – Wiesz, chyba nie jestem, aż tak zdesperowany, żeby zostać aktorem.
Myślę, że fajnie wybrał, bo nauka, a szczególnie ta dziedzina ma ogromny potencjał.
Czy uśmiech w życiu pomaga?
– Myślę, że tak. Człowiek powinien być zadowolony ze swojego życia, z tego co robi, nawet jeśli czasem ma nawał pracy i obowiązków.
Uśmiech to jest najprostszy, najtańszy i właściwie niewyczerpywalny sposób na przyniesienie ulgi i podzielenie się. Czasem wystarczy się uśmiechnąć, żeby komuś zrobiło się lepiej, żeby miał lepszy dzień. To najprostszy sposób, żeby wokół było troszeczkę jaśniej, fajniej. No, więc czemu tego nie robić?
Ja sama jak jestem zła, stoję w korku, to zaczynam mieć do siebie pretensje, że za późno wyszłam z domu itd. A trzeba się po prostu zdystansować do tego, na co nie mamy wpływu, bo można przeżyć życie będąc cały czas niezadowolonym.
Japończycy mają fajnie, bo oni już się tego nauczyli, że jak kwitną wiśnie, to rozkładają maty, robią pikniki, cały dzień siedzą i cieszą się kwitnącymi drzewami. I jak jest kwitnienie wiśni, to oni biorą urlopy. Powinniśmy brać z nich przekład.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
– Dziękuję.