Wywiad z aktorem Robertem Gonerą – Sylwester Kurowski
Podobno prowadził Pan kiedyś z braćmi kino, które, jak gdzieś wyczytałem, funkcjonowało od 1933 roku. Czy ono nadal istnieje?
-Tak, działało nieprzerwanie od przedwojnia. Myśmy ten budynek nawet wyremontowali, ale niestety ostatecznie zburzono go i powstał tam supermarket. Bardzo żałuję, że to miejsce zniknęło z mapy.
To zniknięcie zapewne spowodowane było powstawaniem większych tego typu miejsc np. multikin.
-Myślę, że z jednej strony tak, bo ludzie wtedy zaczęli chodzić do multipleksu, teraz już do multipleksów nie chcą chodzić, a z drugiej strony, to po prostu ktoś sprytnie kupił teren, wyburzył budynek, zrobił działkę i sprzedał pod supermarket.
Skąd w ogóle wziął się pomysł, by w 1994 roku reaktywować kino w Twardogórze? I jakie filmy można było tam wtedy zobaczyć?
– To była podróż sentymentalna do miejsca, do którego chodziłem po prostu jako dziecko czy później jako młody człowiek, i gdzie ta moja pasja w ogóle się zaczęła. To właśnie w tym malutkim kinie, w mojej rodzinnej miejscowości, wszystko miało swój początek. Później, kiedy przejąłem to kino, wziąłem listę filmów, które były tam puszczane, bo była prowadzona cała księga filmów, więc puszczaliśmy rozmaite filmy. Ten rozstrzał repertuarowy był dość spory: od ,,Wejścia smoka” po Bergmana. Puszczano to z rozdzielnika.
Te filmy były dla mnie ważne i to kino było dla mnie ważne. W związku z tym, jak już wystąpiłem – to już było po mojej głównej roli w ,,Samowolce” Feliksa Falka, po zarobieniu paru groszy i po zobaczeniu pięknego i sentymentalnego filmu o kinie Giuseppe Tornatore ,,Cinema Paradiso”, natchnęło mnie, żeby właśnie tak zrobić i miałem taki pęd, żeby ten kaganek dziesiątej muzy nieść w tym małym miasteczku. Robiliśmy tam premiery.
Kino nie zarabiało na siebie, ale dzięki trzem funkcjom, bo obok był jeszcze pub i była dyskoteka, grali d-je, przez parę lat udawało się je utrzymać.
Repertuarowo starałem się, żeby były tam fajne filmy, ciekawe. Oprócz blockbusterów, które się podobają szerokiej publiczności, były też filmy niszowe, a czasami nawet jakieś spotkania dyskusyjne po seansach, a więc była też jakaś namiastka klubu kulturalnego. Później, niestety, przestało to już przynosić zyski. Prowadziłem to z moimi dwoma braćmi, ale w końcu każdy z nas poszedł własną drogą.
Teraz mamy wszędzie piękne kina, a ludzie do nich nie chodzą, co jest przedziwne.
Mimo trudności próbuje Pan jednak w różnych miejscach nieść ten kaganek, bo przecież po drodze było jeszcze Interscenario. Powiedzmy może o tym trochę. Dlaczego ten projekt przestał istnieć i czy istnieje szansa na reaktywację?
-Całkiem niedawno, podczas wigilii w gronie agencji aktorskiej, moja agentka, która zajmuje się również managementem filmowym, także wróciła do pomysłu reaktywacji tego festiwalu dla scenarzystów. Gdy w 2005 r. tworzyłem jego pierwszą edycję, okazało się, że nigdzie na świecie nie ma jeszcze takiego branżowego festiwalu, ten był pierwszy.
Mam nawet przygotowane pewne skrypty. Każdego roku piszę taką wersję dla siebie, tak po prostu, żeby się utrzymać w kondycji i zachować pomysł, który jest w głowie, ale w tej chwili wprowadzić na rynek nowy rodzaj imprezy, jest niezwykle ciężko. Jest to obarczone błędem polityki, która zeszła bardzo nisko w takich decyzjach. A ja się w tym niespecjalnie umiem poruszać. Uważam, że na pewnym poziomie polityka nie powinna w takim stopniu wkraczać ani decydować o kulturze, w związku z tym mam pewne obawy i nie chciałbym się wystawiać na jakieś bicze z jednej czy z drugiej strony. Nie chcę wchodzić w temat polityki, natomiast stałem się nieśmiały w tym proponowaniu swoich nowych projektów. Bo wiadomo, że to trzeba sfinansować, trzeba też zaangażowania, jakie myśmy wtedy mieli. W czasach kiedy robiłem Interscenario, mieliśmy pomoc i zaangażowanie z dwóch bardzo silnych podmiotów, czyli ówczesnego prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza i z drugiej strony Agnieszkę Odorowicz – dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Dzięki temu ta impreza przez pięć lat nabrała takiego charakteru i bardzo się podobała wszystkim scenarzystom i wykładowcom. Z całego świata przyjeżdżali ludzie i rzeczywiście doceniali ten dziwny kawałek pola branżowego, który moim zdaniem w dalszym ciągu jest troszeczkę zaniedbywany. Chociaż scenarzyści w tej chwili święcą swoje triumfy, bo w sukcesach między innymi seriali Netflixowych, zresztą nie tylko Netflixowych, ale ogólnie takich platform poważniejszych jak HBO czy Canal +, z którymi często zdarza mi się pracować, scenarzyści odgrywają sporą rolę. Co też, nie ukrywam, zostało ujęte w moim projekcie na najnowszą edycję. Wielu scenarzystów nie znamy, ponieważ zajmują się grami komputerowi. Świat gier stał się bardzo chłonnym rynkiem na ściąganie wybitnych, coraz to lepszych scenarzystów i o nich nawet nie wiemy.
Wróćmy może znów do świata analogowego. Pisze Pan wiersze i …zamyka je w szufladzie. Czy one się czasem z niej uwalniają?
– Cały czas tworzę do szuflady, bo nie mam w sobie tego rodzaju brawury, która doprowadziłaby do ich wydania. Występować w ogóle jako literat?
Zanim zdałem do szkoły teatralnej, miałem pewne doświadczenie w wydawaniu, ale jednak jestem początkujący, więc ta literatura objawiła się właściwie w formie użytkowej, w formie zainteresowania i głębokiego rozumienia pracy scenopisarza czyli scenarzysty. Scenopisarz to jest taki komplement w kierunku ludzi, którzy poświęcają swój talent nie autokreacji, o której mówił [Wiesław] Myśliwski, że jest podstawową cechą pisarza, ale użyteczności.
Jako producent kreatywny nie mogę sobie chyba pozwolić na wkraczanie do tej sfery.
Nowa profesja?
-Studiowałem produkcję kreatywną w mistrzowskiej szkole Wajdy [Wajda School & Studio] jeszcze za jego życia. To Wajda mnie do niej przyjął, a potem wypuścił, więc to, czym ja się teraz zajmuję, to jest dokładnie to samo, czym kiedyś zajmowali się kierownicy literaccy. To, co zawierało się w haśle kierownik prac literackich, to teraz właśnie zamyka się w haśle producent kreatywny. Jego zadaniem jest łączenie i kojarzenie tekstu z produkcją, tak widzę swoją rolę. Chociaż parę lat temu skończyłem ten wydział, przedziwny jest to konglomerat, jest ta magia, w której się odnajduję i bardzo się w tym spełniam, ponieważ czasami przychodzi mi być katalizatorem w niezwykle ciekawych projektach. Oczywiście chętnie bym to wdrażał także przy okazji nowych edycji Interscenario, koncentrując się na adaptacjach literatury, które w gruncie rzeczy nie są takie rzadkie, bo przecież jednak wciąż sięga się po literaturę, czego obecnie najlepszym przykładem są ,,Chłopi”, czy szerzej adaptacje [scenarzysty Jakuba] Żulczyka.
Myślę, że na przestrzeni lat bardzo dużo się w polskiej kinematografii zmieniło i należy podpowiedzieć przede wszystkim młodym reżyserom, których zawsze gdzieś tam podglądam w jakiejś produkcji, żeby sięgali po pomoc scenarzystów, żeby się nie buksowali, że tak powiem, jak koła zimą, w oparach swojego talentu, który niekoniecznie musi być talentem pisarskim czy scenopisarskim, tylko żeby sięgali po pomoc ludzi, którzy się na tym znają, po ludzi, którzy robią adaptację, czyli po profesjonalnych scenarzystów i po literaturę.
Myśmy się tego uczyli także podczas pięciu edycji festiwalu Interscenario, dzięki wybitnym ludziom, którzy tam przyjeżdżali z całego świata: ze Stanów Zjednoczonych, z Czech, z Niemiec, z Wielkiej Brytanii.
Studiując produkcję kreatywną w szkole Wajdy, nauczyłem się, że to jest materia, nad którą bardzo często, pracuje się dużo, dużo wcześniej, przed tym okresem zdjęciowym, czy okresem, który oficjalnie nazywa się rozpoczęciem pracy na planie. Jest przygotowanie projektu, przejęcie praw, adaptacja, i te wszystkie ruchy, które teraz w dużej mierze są po stronie producenta, a kiedyś decydował o tym reżyser. Dziś się to trochę zmieniło.
Porozmawiajmy jeszcze o innym artystycznym festiwalu, w którego przygotowanie i prowadzenie jest Pan zaangażowany. Mam na myśli Międzynarodowy Interdyscyplinarny Festiwal Sztuk M{i}aSTO/a Gwiazd w Żyrardowie. Czy to Pan był pomysłodawcą wręczania nagrody w kategorii scenarzysta?
-Tak, w pewnym sensie był to mój pomysł, ale też Artura Krajewskiego- twórcy tego festiwalu, bo po wygaśnięciu tych edycji wrocławskiego Interscenario, Artur mnie niejako- można powiedzieć- przygarnął i szukaliśmy formuły, jak najlepszej zaznaczyć, że to jest w gruncie rzeczy, w jakimś sensie, coroczna kontynuacja, czyli wręczenie artSkryptu, któremuś z wybitnych scenarzystów. Jest to też konsekwencja moich wcześniejszych działań w tej dziedzinie. A, że Artura zawsze chętnie wspieram w jego działaniach, to tak się stało, że ten artSkrypt, co roku przypomina o moich koneksjach z branżą, więc w tym czasie powstały gildie. W roku 2023 laureatem artSkryptu został wybitny scenarzysta Piotr Wereśniak.
Krzysztof Rak już chyba także dostał nagrodę, więc powstała Gildia Scenarzystów Polskich. I to środowisko się troszeczkę wzmocniło w związku z tym.
Agentka namawia mnie właśnie, żeby wznowić działania w tej dziedzinie.
Na razie zastanawiam się, jak to dźwignąć, chętnie też przekazałbym wszystko, co umiem, młodszym, szczególnie w kontekście tych scenarzystów gier.
Ale wracając do pytania, Artur [Krajewski] kaganek tego dawnego Interscenario, pozwala mi nieść dalej poprzez coroczne wręczanie artSkryptu.
Festiwali jest strasznie dużo, więc może nazwałbym nowy projekt performatywnie, chętnie bym się przyjrzał sytuacji, jaka dzisiaj jest na rynku scenariuszy i scenarzystów. Podkreślam, że bardziej chodzi mi o ludzi i ich talent niż o scenariusze, co najpierw spotkało się z niezrozumieniem, że przecież chodzi o produkcje, a ja zrobiłem to dla ludzi, którzy tworzą, bo mnie o to chodziło w tych nagrodach i w tych wszystkich wykładach. W tym całym ruchu chodziło o wypracowanie jakiegoś wspólnego mianownika dla ludzi którzy, po różnych doświadczeniach i o różnym wykształceniu, parali się tym profesjonalnie.
Pańska córka Nastazja jest reżyserką, scenarzystką i teatrolożką, czy chciałby Pan kiedyś zagrać w jej filmie?
-Ja jestem najbardziej nieśmiały w stosunku do córki, właściwie myślę, że ona chyba ma podobnie, i że jakoś nie jesteśmy skonstruowani do wspólnej pracy w tak delikatnej materii, ale też oczywiście zawsze jej powtarzam, że gdyby zechciała, to z ogromną radością i chęcią, podjąłbym się tego wyzwania.
Wysoko oceniam, a obserwuję przecież od początku jej drogę zawodową i znam doskonale jej profesjonalizm. Słyszę też od innych ludzi, że bardzo pozytywnie o niej mówią, więc z przyjemnością zagrałbym u córki. Jeśli się zgłosi…bo ja przecież niczego nie mogę jej narzucać.
To pomówmy teraz o Pana debiucie. Pierwszy raz pojawił się Pan na scenie w 1990 roku w musicalu Skrzypek na dachu w reżyserii Jana Szurmieja. Jak się Pan wtedy czuł na deskach teatru? Czy pamięta Pan emocje towarzyszące tamtego dnia, czy był stres, czy może wręcz przeciwnie?
-To był ogromny stres, tym bardziej, że ja praktycznie zacząłem pracę, będąc jeszcze w szkole. Byłem wtedy na ostatnim roku szkoły teatralnej, więc to było wielkie wyzwanie. Poza tym partia, którą wykonywałem, czyli rola Motła Kamzoila- krawca, wymagała podwyższenia moich naturalnych warunków głosowych, bo tam w nielicznych na szczęście, ale jednak występujących, partiach śpiewanych, które zostały napisane dla tenora, musiałem w pół roku, praktycznie podwyższyć swoją skalę o parę oktaw, żeby wyśpiewać te: ,,Wonder of wonders, miracle of miracles”, ale udało się. Zadebiutowałem.
Z tamtego dnia pamiętam doskonale jeden taki moment, kiedy po premierze, nie wiem jakim cudem ani z jakiego powodu, nagle do garderoby, która była zresztą bardzo ciasna, bo mieściło się tam wszystko razem: i kino i operetka i teatr muzyczny obecnie Capitol, wpadł profesor Bardini. Szedł przez cały korytarz dość żwawo, a ja byłem przekonany, że idzie, do któregoś ze starszych kolegów, czy w ogóle do kogoś znajomego, ale okazało się, że podszedł właśnie do mnie. Wpadł do tej garderoby, serdecznie mi pogratulował i w pewnym sensie namaścił mnie. Tak bardzo ciepło wypowiedział się o mojej roli i czułem się po prostu jak w niebie, bo bardzo szanowałem tego człowieka.
Tamten moment był taki szczególny, to był prawdziwy debiut, bardzo dla mnie szczęśliwy i korzystny, ale dość szybko przeszedłem do Teatru Polskiego, mieszczącego się nieopodal, bo po drugiej stronie ulicy Powstańców i tam zacząłem grać. Teatr Polski we Wrocławiu, bo o nim mowa, był wówczas w swoim najlepszym okresie funkcjonowania, za dyrekcji Jacka Wekslera, gdzie reżyserowali wspaniali reżyserzy, tacy jak Jerzy Jarocki czy Jerzy Grzegorzewski.
To był bardzo ciekawy okres teatralny, ale też grywałem już wtedy w filmach takich, jak;,, Gry uliczne” czy ,,Samowolka”, więc tych 10 lat miałem bardzo teatralno- fabularnych, a później zaczęła się przygoda z telewizją.
Gratuluję, to rzeczywiście jest prawdziwe namaszczenie, bo chyba wszyscy wiemy, jak profesor Bardini potrafił być szczery i dosadny w swych opiniach.
-Ja się właśnie bałem, że on biegnie mnie opiórkować, że powie mi, iż źle zagrałem, więc to było ogromne zaskoczenie i ogromny honor właśnie od niego przyjąć takie gratulacje.
Nadszedł pamiętny rok 1989, a wraz z nim Pański debiut filmowy u Radosława Piwowarskiego, rola Jacka Hefajstosa Zybiga. Jak ocenia Pan atmosferę i współpracę ze starszymi aktorami, z zespołem, z reżyserem?
-To był ciekawy kazus i passus, bo choć ówczesne władze uczelni krzywo patrzyły na granie w filmie studentów, nasz cudowny dziekan- który mnie zresztą przejmował do szkoły teatralnej- Igor Przegrodzki, o którym śmiało można powiedzieć: aktor przedwojenny, bo miał swój sztafaż, uległ nowemu i sam zagrał ze studentami.
Sławek Piwowarski zatrudnił dziekana, czyli Igora, jako naszego opiekuna i mogliśmy wszyscy, czyli: ja, Monika Bolly [wtedy Bolibrzuch], Małgorzata Piorun, Robert Kowalski i Maciej Orłowski -cudowni ludzie z mojego roku- wystąpić w filmie ,,Marcowe migdały”.
Zadebiutowaliśmy więc pod okiem dziekana, który zagrał z nami w tym filmie i to było cudowne w szkole.
Zanim zaistniałem w teatrze, to wcześniej był właśnie debiut w filmie z pełnymi honorami, które zapewnił nam Radosław Piwowarski, ja mówię Sławek, bo tak się na niego zawsze mówiło.
Piwowarski wprowadził nas po raz pierwszy na ekran. I jeszcze był ten istotny gest wprowadzenia w branżę. Wydaje mi się, że teraz nie ma takiej gestii, że nie podaje się tej informacji: Po raz pierwszy na ekranie, a tam wtedy taką formułę (i to na początku filmu) zastosował Sławek Piwowarski i to było ogromnie wiążące i ważne.
Teraz pętla się zamknęła, bo po 35 latach znów zagrałem u Piwowarskiego, taką niewielką rólkę, w jego najnowszym filmie ,,Pani od polskiego”, który pojawi się na ekranach jesienią. To było cudowne spotkanie z tym przecież bardzo doświadczonym reżyserem. Myśmy go kochali, jego zresztą zwykle aktorzy kochają, bo jest człowiekiem bardzo dobrej energii, potrafi przekląć, ale tak, że nikogo nie obrazi. Jest po prostu zawsze sobą.
Jak to jest z emploi amanta, czy to przeszkadza, czy pomaga w zawodzie? Bo mam wrażenie, że przez dość długi czas, był Pan postrzegany właśnie przez ten pryzmat?
-Tak? To jest oczywiście zawsze bardzo miłe i też w jakimś sensie takie wyrównujące pewne
niedobory samoakceptacji, czy wiary w siebie. Ja z tym nigdy nie miałem problemu, poza konstatacją, że jeżeli ktoś mówi, że jestem przystojny, to zawsze wydawało mi się to domeną, jakby takiego miksu różnych cech, które powodują, że ktoś jest interesującym mężczyzną, albo interesującą kobietą. Traktowałem to zawsze jako komplement. A czy to przeszkadza?
Szufladkuje?
-No niektórzy mówią, że szufladkuje, ale z drugiej strony, ktoś te role przecież musi grać. Ja miałem na szczęście okazję grać różne role i nie odczuwam tego tak. Staram się zawsze budować postać od początku do końca w oparciu o to, co zostało napisane: czy to w sztuce teatralnej, czy w scenariuszu. Poddaję się temu, tej wyobraźni, która tam właśnie płynie. Mój szacunek do tekstu polega na tym, że takie opinie traktuję po prostu jako komplement. Że amant, no nie wiem z jakiego powodu, bo ja praktycznie nie widzę w sobie prywatnie takich cech, a dotarłem do tego po wielu latach picia i używania i przyćmiewania takiego swojego ja. Dochodzę do wniosku, że jestem człowiekiem pokornym i nieśmiałym.
Nie stosuje tego rodzaju samooceny w ogóle, ale to jest miłe, to świadczy o jakiejś tam sile przekazu, którą pewnie parę razy zmarnowałem, ale generalnie wydaje mi się, że tych ról, które zagrałem, nie zagrałem źle, w związku z tym na tym etapie życia, traktuję to jako miły komplement i swego rodzaju sentymentalną podróż do kogoś, kto był jeszcze bez tych siwych włosów.
Myślę, że chodzi również o pewną organizację wewnętrzną i fizykalną, to znaczy, żeby się nie poddawać, nawet jeśli jest się obarczonym takim czy innym emploi, bo aktorzy charakterystyczni mają może czasami trochę lepiej, grają więcej w pewnych okresach, ale z kolei oni pewnie zazdroszczą amantom, tego że grają, że otrzymują propozycje ról.
Ja myślę, że jest teraz taki nurt w ogóle, jakby pewnych cudownych brzydali, którzy mają charyzmę i swoją silną osobowość.
Mnie może rzeczywiście mało się zdarzało grać postaci charakterystycznych, a lubię to. W szczególności w komedii i zagrałem parę komedii. Ona zawsze jakoś kusi.
Z przyjemnością wspominam rozmowy z Sylwestrem Chęcińskim i to, jak on cudownie opowiadał o wydobywaniu z aktora komediowości. Przekonał mnie, że to trzeba właśnie wyrobić, wypracować, ja tego nie wiedziałem, ale przekonałem się, że to jest wyzwanie i chętnie się go podjąłem. No i teraz jeżdżę po Polsce z komedią ,,Diabli mnie biorą” Marka Rębacza, gdzie gram takiego upadłego Lucyfera, bardzo upadłego, bo w depresji. Gram więc, spełniam się na scenie w różnych teatrach, ale w filmie myślę, że brakuje jeszcze jakiejś mojej komediowej odsłony.
Ale ma Pan też kabaretowe doświadczenie, bo już w liceum był Struś, prawda?
– Tak, kabaret Salon Satyryczny Struś, któremu dałem też taki napęd, bo pierwsze programy pisałem sam i w ogóle sam to wszystko ogarniałem. Dopiero później pomógł nam rozwinąć to do dojrzałej formy, nasz cudowny profesor z tego cudownego ogólniaka [I Liceum Ogólnokształcące im. Juliusza Słowackiego w Oleśnicy] Krzysztof Dziedzic. I rzeczywiście dawaliśmy tam upust jakiemuś absurdalnemu poczucie humoru, już nie pamiętam dokładnie tych programów, gdzieś też poginęły mi te zapiski, ale to była dobra robota i frajda.
Potrafię mieć poczucie humoru, w szczególności na własny temat.
No to jest bardzo cenne i nieczęsto spotykane.
A proszę powiedzieć, jak zmieniło się Pana życie po filmie Dług w reżyserii Krzysztofa Krauzego?
– Z jednej strony to było niemal ukoronowanie mojej wtedy10-letniej pracy w zawodzie, bo kończyliśmy zdjęcia w drugiej połowie 1999 roku, a na ekrany film wszedł w roku dwutysięcznym, więc to było właściwie zamknięcie tego okresu, a z drugiej strony było to też pożegnanie i wyjście z teatru. W gruncie rzeczy, nie wiem, jak powinienem powiedzieć, czy że przez Dług, czy że dzięki Długowi -można obie formy stosować dowolnie- wyszedłem z Teatru Polskiego [we Wrocławiu] i wyszedłem z teatru w ogóle na wiele lat, więc diametralnie stałem się wolnym strzelcem i zacząłem robić różne inne rzeczy, na które wcześniej nie miałem pomysłu. Postawiłem wtedy na aktywność związaną na początku lat 2000 między innymi ze scenarzystami i całą tą drogą, której ukoronowaniem z kolei było studiowanie produkcji kreatywnej w szkole Wajdy. Zdobywałem też nowe umiejętności przez doświadczenie bycia drugim reżyserem, bo to się właśnie wtedy zaczęło, po Długu, po tym jak włożyłem w tę rolę ogromnie dużo, ale też ogromnie dużo dostałem. Za rolę Adama Boreckiego otrzymałem [Polską Nagrodę Filmową] Orła, zostałem też członkiem Akademii, a wszystko to po tych 10 latach ciężkiej orki w teatrze i filmie jednocześnie, ale też ta winda nie pojechała tak szybko w górę, bo pamiętam że nie mając pracy, wszedłem wtedy właśnie w serial telewizyjny, co wówczas było postrzegane, jak prostytuowanie się. Mówię o M jak miłość, które się wtedy tworzyło i w gruncie rzeczy dość szybko dzięki znakomitej obsadzie, znakomitym aktorom, którzy tam zagrali od początku, mam na myśli przede wszystkim Dominikę Ostałowską, nie mieliśmy z tym problemu, i dość szybko okazało się to megapopularne, w związku z tym musiałem się zmierzyć z taką popularnością, której wcześniej dotykał może np. [Janusz] Gajos za czasów Czterech Pancernych. Przepraszam, nie chce się porównywać, ale tak to wyglądało. W każdym razie skala tego była dość duża, no i dla wielu widzów zostałem adwokatem Jackiem Mileckim, a to znowu jakaś klamra. Teraz, z różnych zresztą powodów, o których nie chciałbym mówić, wróciłem po latach nieobecności do tego serialu i zostałem tam miło przyjęty.
Czym jest dla Pana szczęście?
– Troszeczkę z powodu wychowania, a troszeczkę z własnych uwarunkowań i tej wrażliwości na granicy jakiegoś kryzysu psychicznego, który zresztą, nie ma co ukrywać, w przeszłości mi się zdarzał, mam kłopot z wysoką samooceną, w związku z tym raczej nie doceniam tego szczęścia, które mnie spotyka. Oczywiście podczas takich rozmów jak ta, kiedy na potrzeby spotkania spokojnie sobie cofam w pamięci tę rolkę czasu, to muszę powiedzieć, że to moje szczęście jest umiarkowane i takie lubię najbardziej. Troszeczkę z [Krzysztofa] Kieślowskiego: z umiarkowanym optymizmem. Ale miałem ogromne szczęście spotkać na swojej drodze reżyserów, ludzi z branży, którzy są znani na całym świecie. Nie poznałbym Romana Polańskiego, gdybym nie studiował (akurat mieliśmy wtedy zajęcia w Gdyni), nie mówię już o Gene Gutowskim [polsko-amerykańskim producencie filmowym] czy Andrzeju Wajdzie. Nie wiem w zasadzie jaką kolejność dzisiaj zastosować. Jestem członkiem Polskiej Akademii Filmowej, więc to wszystko są starsi albo młodsi koledzy. Wspaniali. I to szczęście chyba ma jedyny taki przytyk, że nie zawsze idzie w parze z szczęściem prywatnym, ponieważ jesteśmy ciągle w drodze, jesteśmy na rozstajach, dylematach, poświęcamy ogromnie dużo – mówię o każdym zawodzie z branży, bo dotknąłem z różnych stron planu filmowego. Trudno jest wytrzymać naszym cudownym kobietom z nami. No i próbujemy. Dlatego mówię, że to szczęście jest umiarkowane, bo nigdy nie jest tak, że mamy spełnienie we wszystkich rejestrach tego życia: czy to zawodowego, czy to prywatnego, tylko to jest taka mikstura, która powoduje, że czasem jesteśmy szczęśliwi, tak jak niedawno podczas wigilii, na której dostałem od reżyserów, u którym zagrałem jesienią ubiegłego roku, mnóstwo komplementów, ale to nie zastąpi życia rodzinnego i nie zmieni bycia wiecznie w podróży. Odpowiedź na pytanie o szczęście nie może być banalna i jednoznaczna. Tym bardziej, że mam skłonność do wytykania sobie, że nie zrobiłem jeszcze tego, tego i tamtego. Później przychodzi dopiero takie otrzeźwienie: Człowieku, uniosłeś wielkie ciężary, jeszcze coś się udało fajnego zagrać, coś dałeś dzieciom. To jest takie umiarkowane. Generalnie przy tej wszechobecnej maliźnie, niedawnej pandemii, wojnach, myślę, że bycie szczęśliwym ostentacyjnie, też chyba nie byłoby w dobrym tonie.
Tak, to jest wszystko bardzo względne, zależne.
Patrząc z perspektywy czasu, gdyby miał Pan ponownie stanąć przed decyzją o wyborze zawodu, to zostałby Pan aktorem?
Ja praktycznie nigdy nie chciałem być aktorem. Wtedy, kiedy szedłem do szkoły teatralnej, to był dla mnie taki przeskok, zresztą ściągnięty z jednego z wywiadów, w którym Polański mówił o swojej strategii dojścia do reżyserii. I ja myślałem wtedy o reżyserii, która później gdzieś odpłynęła. Polańskie mówił, że wybrał szkołę teatralną, żeby właśnie tę istotę znaleźć. Ja nie miałem jakiegoś takiego parcia, misji, a zaczęło się życie dorosłe, i dziecko. I tak niepostrzeżenie w gruncie rzeczy aktorstwo stało się moim zawodem. Nie jestem więc, takim totalnym entuzjastą, że od początku widziałem, że muszę być i chcę być aktorem. W tym sensie jestem aktorem niewierzącym w siebie i w ten zawód. Za każdą rolą, za każdą pracą, za każdym wydarzeniem muszę się do tego zawodu przekonywać. Ale tak już mam. Jestem aktorem wątpiącym.
To też jest piękne.
Gdzie się łatwiej gra: w teatrze czy w filmie? Jeśli oczywiście można to porównać.
–Odpowiedź jest prosta, ponieważ to nie jest tak, że w filmie gramy dlatego, że jest łatwiej, bo można każdą scenę powtórzyć, tylko zakres przygotowania do roli jest zupełnie inny, równie odpowiedzialny, i naprawdę trzeba czasami przystępując do sceny jednego dnia, mieć w głowie więcej niż w spektaklu. Przyjemnie jest grać przedstawienie, w którym jest linearny przebieg, znamy go, znamy tekst, a w filmie ta świadomość montażu, ta świadomość scenariusza, to, że gramy różne elementy w różnych dniach, powodują natłok tych informacji.
Trzeba się zastanawiać, w którym momencie scenariusza jesteśmy dziś, grając dzień pięćdziesiąty snutej opowieści, kiedy wczoraj graliśmy dzień pierwszy naszej części tego opowiadania. To są różne zupełnie wyzwania. I chyba najlepszą odpowiedzią jest to, że trzeba wykazać się elastycznością.
Wróćmy jeszcze do poezji. Jaki rodzaj utworów Pan tworzy?
Ja często wymazuję, pozwalam tym rzeczom, które piszę, ginąć, przepadać. I teraz jestem w takim okresie, że trudno byłoby mi coś znaleźć, poza tym, co zostało jeszcze w komputerze, więc to są różne rzeczy. Na przykład poemat liryczny, ale z elementami dramaturgii popełniłem jakiś czas temu, nazywa się to: Emotikony. Pamiętam, po prostu, było to w pierwszym momencie, w którym pojawiła się pierwsza emotikonka, czyli uśmiechnięta buźka. Były różne modyfikacje i skończyłem na dwunastej. Jest 12. takich epizodów. Taki dziwoląg. Czasami ośmielam się komuś to pokazać, przeczytać. Jestem ulubieńcem takiej grupy młodych poetów we Wrocławiu, których prowadzi w pewnym sensie p. redaktor Agnieszka Wolny-Hamkało- specjalistka i znawczyni literatury. Ale trudno byłoby mi opowiedzieć, czym jest poezja. W ogóle trudno mówi się o poezji. Poezją latania jest szybowiec, a poezja jest taką szpicą literatury, w szczególności dobra poezja, ale ta, która jest dobra dla nas, niekoniecznie jest dobra dla kogoś innego. W związku z tym mam swoich idoli. Jednym z nich, którego wiersze czytałem jeszcze za jego życia i zawsze byłem proszony o to, był Tadeusz Różewicz. Dla mnie to mistrz zen. Różewicz mnie sobie ulubił i zawsze czytałem je głośno na jego prośbę, robił uwagi, przerywał mi. To było cudowne doświadczenie, ponieważ to było również doświadczenie bycia z wielkim poetą w pracy.
Napisałem też parę sztuk teatralnych, które nie są wystawiane. Nie ośmielam się na razie przenosić tego pasma, tym bardziej, że cały czas liczę na pracę jako producent kreatywny, a nie ma nic gorszego, niż producent kreatywny, który zajmuje się swoim projektem.
W jaki sposób postrzega Pan artystyczny krajobraz Wrocławia? Powiedzmy od lat 80. do teraz? I czy lubi Pan tam wracać?
Teraz to już jest z przeniesienia, bo bardzo dużo ludzi odeszło, bardzo dużo ludzi się rozproszyło, a ja jednak z ludźmi kojarzę miejsca. Mam tam swoje ścieżki. Od czasu kiedy zacząłem uczestniczyć w życiu kulturalnym czy kontrkulturalnym Wrocławia, bo to często w latach 80. były wydarzenia tak, jak ostatnio spotkanie z majorem [chodzi o Waldemara Andrzeja Fydrycha] od Pomarańczowej Alternatywy. Na to pytanie można by odpowiedzieć jakimś esejem w najmniejszym wymiarze na temat przeglądu, czym Wrocław był przez te lata, aż do rzekomego apogeum, czyli bycia stolicą kulturalną Europy. Wrocław jest chimerą, która się podoba, której nie ma, skleja się z rozmaitych elementów, głównie rozmaitych kultur, które tam osiadły. Wbrew pozorom, nie jest to wyłącznie kultura lwowska czy galicyjska, tak naprawdę byłaby to mniejszość, i ten Wrocław czasami bywa grajdołkiem, czasami cudownym miejscem, które generuje przepiękne spektakle, obrazy filmowe, a przede wszystkim ludzi, którzy to robią. To miasto z jednej strony lubi swoich artystów, a z drugiej nie do końca potrafi ich szanować.
Bardzo dziękuję za rozmowę. Trzymam mocno kciuki za powrót Interscenario, jak również za tomik wierszy, na którego wydanie, mam nadzieję, da Pan sobie wreszcie przyzwolenie. Dotąd mieliśmy bowiem okazję słyszeć, jak recytował Pan poezję innych twórców, może już czas na zaprezentowanie światu własnej.
Tak. Lubię czytać wiersze. To jest dla mnie największy komplement, gdy ze strony młodych ludzi, czy teraz ze strony prezesa Związku Literatów Polskich pana Marka Wawrzkiewicza, dostaję propozycje przedstawiania ich twórczości. Lubię poznawać ludzi, którzy stoją za dobrymi tekstami i uważam, że w tej dziedzinie nie ma przypadków. Od wielu lat czytam Eustachego Rylskiego, którego język szalenie uwielbiam. Lubię również odkrywać teksty do adaptacji np. powieść ,,Obok Julii”. Cudowny romans. Jestem tak nieśmiały wobec tego autora, że nie wiem, jak i komu to zaproponować. Ale takie mam marzenie, żeby to kiedyś wystawić.