Wywiad z aktorem Janem Nowickim – Sylwester Kurowski
Zagrał Pan w około dwustu produkcjach filmowych, czy jest jakaś recepta na to, aby być dobrym/wiarygodnym aktorem?
Jednoznacznej recepty nie znam, bo myślę, że taka nie istnieje. Wiarygodną postać jest w stanie stworzyć nawet amator, pod warunkiem, że na podstawie właściwie napisanego scenariusza, którym zajmie się zawodowy reżyser.
Czy ma Pan czas na czytanie książek? Jeśli tak to, czy zajmującymi okazują się te z klasyki literatury, czy może jakieś współcześnie tworzone? Ma Pan swoich ulubionych autorów?
Czy mam czas na czytanie książek? Krzysztof Zanussi twierdzi, że to nie my mamy czas, tylko czas ma nas. Coś w tym jest. Jednak wypada mi dodać, że do moich aktualnych lektur, wkradł się niewyobrażalny bałagan. Wynikający z faktu, że lekturę przeczytanej książki często zapominam i na dobrą sprawę mogę zacząć od nowa. W czym upatruję starczą dolegliwość, którą jednak przyjmuję z minimalnym zakłopotaniem. A ewentualny kompleks leczę frazą, że ludzie dzielą się na tych, którzy czytają i na tych którzy piszą. Co nie zmienia faktu, że czytać powinni wszyscy. Najlepiej klasykę. Bo odnoszę wrażenie, że to, co najważniejsze dawno zostało napisane.
Czy istnieje, Pana zdaniem, jedna najwybitniejsza książka, którą każdy powinien przeczytać?
,,Idiota” [Fiodora Dostojewskiego przyp. red.]
Czy istnieje książka, która wpłynęła na Pana i pozostaje dla Pana ważna mimo upływu czasu?
Jest tego trochę, a zwłaszcza: ,,Pustynia Tatarów” Dino Buzattiego, ,,Czarodziejska Góra” Tomasza Manna, ,, Biesy” Fiodora Dostojewskiego.
Czy obecnie (gdy wydał Pan już kilka książek) czuje się Pan bardziej aktorem, czy może pisarzem?
Przymierzam się do wydania mojej 10 książki pt. ,,Szczęśliwy Bałagan”, w której – mam nadzieję – więcej będzie szczęścia, niż bałaganu.
A co do drugiej części pytania, powiem, że nie czuję w pełni ani jednym, ani drugim.
Czym jest dla Pana sukces?
Coś takiego – w sensie ścisłym – w ogóle nie istnieje.
Tworzeniu towarzyszy ciągłe poczucie niespełnienia.
Czy w środowisku aktorskim możliwa jest przyjaźń, czy raczej wyłącznie rywalizacja?
Pewnie, że możliwa. Ale w przyjaźni także tej aktorskiej można dostrzec również element rywalizacji, która owej przyjaźni nie musi zakłócać. Ale również solidarność, którą aktorzy wykazali na przykład nie grając w telewizji w czasie stanu wojennego. Przyjaźń to zbyt poważne zjawisko, żeby zamykać je w obrębie jednej profesji. Miałem w życiu jednego przyjaciela Pana Piotra Skrzyneckiego, do którego pisałem listy nawet po Jego śmierci. Dzisiaj najbliżsi mojemu sercu, zdają się być – Marek Kondrat, Andrzej Grabowski i Jerzy Trela. Wymieniam tych znanych, bo poza nimi mam jeszcze trochę wspaniałych kumpli. Część niestety odeszła z powodu pandemii.
Łatwiej było kiedyś zostać dostrzeżonym przez publiczność, zaistnieć w zawodzie, czy teraz jest łatwiej?
Dzisiaj, ze względu na udział aktorów w tzw. ,,produktach społecznego spożycia”, takich jak seriale, reklamy, talk show’y) łatwiej jest być dostrzeżonym przez publiczność. Tylko czy rzeczywiście w obecności widza, który kiedyś był bardziej wymagający? Istota rzeczy leży w jego jakości, nie zaś w aktorze. Być zaakceptowanym przez niewybredną publiczność oznacza dla aktora brak rozwoju, a nawet klęskę, z której przeważnie nie zdaje sobie sprawy.
Zagrał Pan w Budapeszcie w 20 filmach, jak się Panu tam pracowało? Czy były jakieś znaczące różnice między pracą tam, a tą na planach filmowych w Polsce ?
Polacy tworzą filmy, Węgrzy zaś je robią. W czym upatruję ich przewagę. Węgierskie filmy lat 70. i 80- tych należały do ścisłej czołówki europejskiego kina ( M.Jancso, I.Szabo, M.Meszaros, A.Kovacs) w towarzystwie wspaniałych operatorów tworzyli filmy nagradzane na festiwalach całego świata. Węgrzy ze względu na hermetyczność swojego języka osiągali w muzyce i filmie wspaniałe rezultaty. Był czas kiedy zdarzało się, że brano mnie za węgierskiego aktora. Nawiasem mówiąc rolę Imre Nagy w filmie ,, Niepochowany” M.Meszaros do dziś uważam za moje największe dokonanie filmowe.
Kraków, Budapeszt, Kielce. Tęskni Pan do konkretnych miejsc, czy też wszędzie się Pan świetnie odnajduje?
Do miejsc raczej nie tęsknię, bardziej za ludźmi. W miejscach (nowych zwłaszcza) czuję się czasem zagubiony. Teraz moje serce jest tam, gdzie moja żona. Nie ma znaczenia miejsce.
Czy Kowal Pańskiego dzieciństwa i ten dzisiejszy, to wciąż to samo miasteczko?
Kowal mojego dzieciństwa nie może być Kowalem mojej starości. Jednak na zmiany jakie tu następują staram się patrzeć ,,tamtymi” oczyma. Czasem się udaje.
Łatwiej się Panu pisze czy występuje? Czy w ogóle można te dwie formy artystyczne jakoś porównać?
Nic nie przychodzi łatwo. Ale chyba trudniej mi się pisze. Bo jeszcze nie umiem. Ale to dobrze. Robienie tego, czego się nie umie- moim zdaniem, odmładza.
Jak Pan poznał Piotra Skrzyneckiego?
Piotra Skrzyneckiego poznałem pod koniec lat 60- tych w Piwnicy pod Baranami. Byłem po moim debiucie filmowym w ,,Popiołach” Andrzeja Wajdy. Zadedykował mi piosenkę. To była przyjaźń od pierwszego wejrzenia.
Co sprawia Panu większą frajdę: oglądanie filmów, granie w nich, czy może pisanie książek, albo czytanie ich?
Nigdy nie byłem i już nie będę kinomanem. Zdarza mi się nie oglądać własnych ról. A co do książek, to mam nadzieję, że jeszcze tej najlepszej nie napisałem. Ale spróbuję napisać. Jeśli pozwoli mi na to czas.
Żeby pisać książki trzeba mieć naturę introwertyka, natomiast zawód aktora wymaga raczej ekstrawertyzmu. Czy można jakoś pogodzić w sobie tę dwoistość? Czy te dwa oblicza walczą ze sobą, czy też dają się obłaskawić i zaczynają współpracować?
Pisanie wiersza, opowiadania, piosenki, przypomina trochę granie na scenie. Ale tylko w przypadku wielkiej literatury. Kiedyś budziłem się w środku nocy, by zapamiętać swoją reakcję, czy sytuację na scenie. Dziś zdarza mi się notować fragment snu, a czasem nawet całe zdanie. Tak. Aktor i pisarz mają coś wspólnego ze sobą. To co u aktora nazwałbym tworzeniem własnego wyobrażenia o postaci, u pisarza staje się również jej oglądaniem. Tyle że przy pomocy pióra (nawiasem mówiąc piszę ciągle przy pomocy atramentu).
Jaka jest geneza powstawania Pańskich książek? Czy po tylu latach wygłaszania na scenie i planie filmowym cudzych, a więc odtwórczych tekstów, pragnęło dojść do głosu wewnętrzne ja, niejako w opozycji do tych obcych słów, rodzaj odtrutki?
Każdy człowiek umierając zabiera ze sobą nienapisaną książkę o sobie. Starzec sięgający po pióro często ucieka przez samotnością i objawia chęć porozmawiania z samym sobą.
Z zespołem De Profundis przygotowaliście ,,Drogę krzyżową”, program „Z obłoków na ziemię” i „Co może jeden człowiek”. Jak się Wam współpracuje? Odnajduje Pan przyjemność we wspólnych występach?
To już przeszłość. Z powodu pandemii.
20 lat wspólnych występów z zespołem De Profundis, to dwie dekady wędrówki po świecie ze wspaniałymi muzykami:
Markiem Stryszowskim- saksofon, wokal, Tomaszem Kudykiem- trąbka, Cezarym Chmielem- klawisze, Tomaszem Grochalem- perkusja.
Wędrowanie- właśnie. O nim czasem zapominamy. A przecież tu zawiera się najgłębszy sens bycia artystą. Poznawanie ludzi, miast, wsi, kościołów. Poza tym dla mnie słuchanie wspaniałej muzyki, którą w rzędzie sztuk pięknych stawiam tuż za literaturą. A czasem nawet -ponad nią.
Wiemy, że wraz z aktorem Julianem Mere bierze Pan udział w projekcie: ,,Wiersze mistrza i piosenki czeladnika”, czy mógłby Pan coś o tym opowiedzieć? Skąd pomysł na taki rodzaj współpracy?
Tak jak w przypadku koncertów De Profundis – to raczej przeszłość.
Mało tego było. Może dwa razy? Pomysł wyszedł ze strony Julka.
Musielibyśmy bardziej dopracować ten projekt. Przede wszystkim nie może być za długi. A przy dwóch solistach to ciężkie. Poza tym widz musi mieć niedosyt, a nie przesyt obecności artysty na scenie.
Dziękuję za rozmowę.