Arkada drzwi kamienicy ciemnością wnęki pochłaniała nieruchomy zarys postaci. Szczupłej, wysokiej. Przygarbionej chaosem ciasnych, autystycznych myśli. C o ś w nich pełzało. Oplatało mózg mackami. Przepoczwarzało. Przenosiło w schizofreniczną równoległość czasoprzestrzeni.
Kaptur przysłaniał twarz. Zziębniętą. Woskową. Tylko usta zdawały się żyć urywanym szeptem. Bezładnym, przesyconym swoistą logiką. – Jak mogła to zrobić… Zabrała dziewczynki… Suka… A tak cię kochałem… Beze mnie zginiesz… Jeszcze na kolanach… a wtedy… Gdzie ten autobus…. Już powinien być… Wiem, że przyjedziesz… Zawsze przyjeżdżasz.
Spazmatycznie zaciskająca się dłoń pięścią zmiażdżyła powietrze. W kciuk weszło ostrze. Miękko. Bezboleśnie. Z lubością wypuszczając krew. Wsiąkała w kieszeń. Uwolnił kciuk. Językiem przyciągnął spływającą stróżkę. Ciepłą. Mdławo-słodką. Twarz, niczym obietnicą spełnienia, wykrzywił grymas uśmiechu. Wiatr kasłał porywami w niedomkniętej klatce schodowej wypluwając piwniczny pomruk przeszłości. Mrocznej. Skaleczonej. Narcystycznej. Pełnej sprzecznych doznań.
***
Oparta czołem o lodowatą szybę, przymkniętymi powiekami poganiała czas. Chłód szkła studził rozpaloną twarz przynosząc namiastkę ulgi. Cały dzień dźwigała niepokój. Nierozumiany. Nieuzasadniony. Niesłabnący. Wyczerpana wielogodzinną pracą, z drażniącym balastem w trzewiach, chyba po raz pierwszy była szczęśliwa, że wciąż jeszcze nie ma własnej rodziny.
Kierowca czytał palcem w notesie rozmawiając jednocześnie przez telefon. Słyszała melodię słów. Nie rozumiała ani jednego. Do odjazdu zostały dwie minuty.
Minęły. Autobus ruszył. Wtuliła ścierpnięte plecy w oparcie. Napięte mięśnie drżały z przemęczenia. Niepokój przelewał się w potylicę. Jak drożdżowy zaczyn pulsował, pęczniał wypełniając przestrzeń przeznaczoną na logikę myśli. Otworzyła oczy z nadzieją, że przesuwające się obrazy złagodzą napięcie.Za oknem latarniami uciekający zmierzch listopadowego stycznia. Z wysepkami wczorajszej, cienkiej warstwy śniegu. Tylko wiatr ostry, przenikliwy chłostał minusową temperaturą zapowiadając styczniowy styczeń.
Wnętrze autobusu drzemało miarowym kołysaniem. Z radia cicho płynął Perfect…
…Wszystko ma swój czas I przychodzi kres na kres
Gdybym kiedyś odszedł stąd Nie obrażaj się na śmierć
Da da dam, da da dam, da da da da da dam…
Ostry zgrzyt hamulca. Krzyk opon zdzieranych o asfalt. Potężne szarpnięcie. Koła wbiły się w jezdnię. Kierowca zaciągnął hamulec. Wyskoczył zostawiając silnik na chodzie. Rozbudzony autobus wysypał się pasażerami. Zasadą natury szukającej równowagi materii, wnętrze wypełnił chłód. Ostry. Mdląco-słodki. Rozedrgany podnieconymi głosami.
Niepokój ołowiem wypełnił połowę głowy. Dorzucił ciału kilkanaście kilogramów. Nie mogła wstać. Wreszcie siłą woli oderwała się od siedziska.
Na poboczu leżał mężczyzna. Kilka kroków za nim powykręcany rower. Ktoś reanimował. Ktoś nakrywał kocem. Ktoś płakał. Spojrzała na potrąconego. Półotwarte oczy. Zapadnięte. Mętne. Zatopione we mgle. Kącik ust sączył krew – strużką wyciekającego życia. Parującą ostatnim tchnieniem. Karetka. Ratownicy. Policja. Krótkie rozmowy. Migające światła. Ryk odjeżdżającej erki. Pobocze złuszczone plamami śniegu, jak skóra naznaczona bielactwem. Niewidoma przestrzeń okolicznych pól w gwałtownych porywach wiatru i popielatej poświacie księżyca. I jakby nigdy nic. …Wszystko ma swój czas. I przychodzi kres na kres…
Ostatni przystanek. Jej przystanek. Wysiadła.
Niepokój sięgnął zenitu. Rozpychał skondensowaną materią. Czujnością zwierzęcia w potrzasku rozciągał szwy kości czaszki do granic wytrzymałości grożąc eksplozją.
Szła jak wilczyca patrząc przed siebie, a widząc wokół. Miękko. Pewnie. Instynktem La Loby – Dzikiej Kobiety… Tej, Która Wie. Już całą sobą czuła źródło niepokoju. Było obok. Blisko. Bardzo blisko. Pulsowało podnieceniem. Wreszcie wyłuskało się z niszy. Oderwało od ściany budynku. Przybrało kształt przygarbionej sylwetki. Sunęło równolegle trzymając się mroku.
Jeszcze pięćdziesiąt metrów i skręci w swoja ulicę, a kolejne dwadzieścia da schronienie.
Ale ich ścieżki muszą się przeciąć. Nie mogła do tego dopuścić. Nie podnosiła wzroku. Nie patrzy się w oczy złu. Poczucie rozpoznania prowokuje atak. Przyspiesza ostateczność.
Do rozstrzygającej rozgrywki włączyła czas. Musiała wstrzymać go na kilka sekund, by ją wyprzedził. Trzy-cztery kroki. Wystarczy. Tuż przed zakrętem zwolniła. Spokojnym ruchem poprawiła pasek torebki spadający z ramienia. On – myśliwy – wiedział. Nie może odkryć się przedwcześnie. Minął zawietrzną, jakby kryjąc uderzenie feromonów. Zwolnił. Obserwował. Główna ulica bezludna, jednak zbyt dobrze oświetlona. Ryzyko nieprzewidzianego.
Ona – wilczyca – każdym gramem skóry odbierała jego myśli. Bezbłędnie czytała mikrosygnały mowy ciała. Zdecydowanie skręciła w ciemną uliczkę osiedla. Przyśpieszyła. Dziesięć metrów. Łowca ruszył po skosie.
Teraz!
Nadludzką siłą ruszyła przed siebie przecinając rabaty. Pięć metrów. Z głębin strachu wyrwał się krzyk. Potężny. O częstotliwości kruszącej szkło.
Tuż za nią rzężący oddech i dotyk rysą spadający wzdłuż pleców.
Wpadła w korytarz pchnięta uderzeniem słowa… sssuka.
Stopy na pamięć pokonywały po kilka schodów.
Światło z otwartych drzwi mieszkania uderzyło w oczy. Oślepiło. Rozwarte ramiona ojca uchwyciły. Objęły. Mocno. Szczelnie. Chłonąc grozę minionej chwili. Dłoń zaginęła między materiałem, a podszewką kurtki.
***
Biegł wzdłuż ogrodzenia przydomowych ogródków. Prawie niesłyszalne uderzenia butów szybko pochłaniały ubitą ścieżkę. Przesadził płot. Poprawił kaptur. Wyrównał oddech.
Coś powracało w najciemniejsze zakamarki jaźni. Nie domknęło klamki. Przecież musi spróbować jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze… aż do skutku, do zaspokojenia.
A wokół, jakby nigdy nic. Tylko milczące mury kamienic odbijały zdyszany szept
… Suka… a tak… kochałem… Ale… odnajdę… zapłacę… Wkrótce…
Wiatr rozdzierał słowa. Rozrzucał pojedynczymi skrawkami ziarnistego śniegu. Zmierzch kroczył odwiecznym rytmem. Wszystko ma swój czas….