Do wojska poszedłem w styczniu 1995 roku, na ochotnika. Niewielu młodych mężczyzn w ten sposób spełniało swoje marzenia, większość chciała uniknąć tej militarnej organizacji, wyciskającej jednocześnie słabości i siódme poty. Oczywiście, jeśli się bawić, to w pełnej krasie; dlatego poprosiłem o przydział do jednostek specjalnych. Patrząc na minę oficera WKU (Wojskowa Komisja Uzupełnień), poczułem satysfakcję. Jego zaskoczenie było tak namacalne, jak skierowanie na badania specjalistyczne, które po chwili trzymałem w dłoni. Moje referencje, widocznie były zadowalające. Od wielu lat trenowałem sztuki walki; wraz z grupą przyjaciół rozwijałem również techniki mniej znane, metodą kazuistyczną – czyli prób i błędów. Miałem jakieś osiągnięcia w strzelaniu z broni długiej, znałem język niemiecki – jako tako i rosyjski – lepiej.
1PSK (Pierwszy Pułk Specjalny Komandosów) w Lublińcu czekał na mnie, niecierpliwie przeplatając linki spadochronu.
Pierwsze dni były tak ciężkie, jak mój 30. kilogramowy plecak, po parokilometrowym marszobiegu. Potem, takie cierpienia, sprawiały tylko radość i satysfakcję z odporności organizmu, chęć walki, przetrwania i możliwość pokonania samego siebie – własnych słabości. A miałem mnóstwo okazji do samozadowolenia. Z racji mojej optymistycznej natury, nieustannego uśmiechu na twarzy, nawet w ekstremalnych sytuacjach, byłem często obligowany do wysiłku ponad to, czego oczekiwali przełożeni od innych. Bieganie dookoła ledwo maszerującej grupy, weszło mi w nawyk i budziło podziw dla siebie samego i możliwości ludzkiego organizmu.
Egzamin na zakończenie Szkoły Młodszych Specjalistów również sprawił mi sporo satysfakcji. Od biegania na czas w pełnym oporządzeniu, czyli 30. kilogramowy zasobnik, kałasznikow w wersji skróconej -MS, no i oczywiście mundur, buty i głowa pełna niepokoju; poprzez strzelanie, przejście przez wodę w dowolny sposób, do marszobiegu. Po którymś tam kilometrze, przestałem liczyć parokroki (dwa kroki, to około 1.5 metra), skupiając się na odpowiednim oddychaniu i czerpaniu przyjemności ze zwiedzanego szlaku. Było co podziwiać.
Na jednym z ostatnich kilometrów, musieliśmy nieść jednego z kolegów, który zemdlał i nijak nie chciał przebierać nogami. Jako, że było coś koło marca i woda zimna, a on wpław ją przemierzył, chłopisko źle obliczył siły i pewnie napił się nieprzegotowanej. Na szczęście, nie był to jeden z większych w naszym teamie i jego siedemdziesięcioparokilowe mięśnie nie obijały się zanadto o moje plecy.
Przypadkowi drwale pracujący w lesie, zaczęli dopingować dowódcę Szkoły Elewów, który jechał samochodem, torując nam szlak aerodynamicznym tunelem i delektując nasze podniebienia „cudownym” zapachem spalin. Doping, choć w stylu – Ty dupku, ch… Co z nimi robisz! Nie wywarł na dowódcy widocznego wrażenia. Twardy gość. W końcu komandos… A odpocząć mogliśmy w koszarach.