Część I
Zamiast wstępu
Przedmioty żyją.
Wszystko żyje własnym życiem gdzieś obok nas, a my przechodzimy obojętnie nie zważając na ich przekaz, czasem krzyk. Każdy z nas zostawia ślad na przedmiotach, a one go zachowują, kolekcjonują, żeby przekazać innym. Weźmy na przykład filiżankę, w której dostaliśmy kawę w kawiarni. Ile osób ją brało palcami za ucho i przytykało do ust? Zostawiali ślad. Nie ten, który potem znikał pod bieżącą wodą albo w zmywarce, z której wychodzą dziewiczo czyste, ale tylko pozornie. Zostaje ślad, który przylgnął do niej na zawsze, bo zostawiliśmy na niej fragment nas z naszą historią. W tym niewielkim i kruchym przedmiocie można znaleźć niezliczoną ilość małych lub większych ludzkich epizodów. Czasami można usłyszeć fragmenty toczonych przy kawiarnianym stoliku rozmów. Taka niepozorna filiżanka, niewielki, codzienny przedmiot może urosnąć do roli ważnego towarzysza naszego życia.
A jeśli jest to kamienica, w której mieszka kilka lub kilkanaście rodzin? Każda z nich otoczona jest różnymi przedmiotami codziennego użytku. Sztućce, talerze, garnki, ubrania, obrazy na ścianach, drzwi, klatka schodowa, przez którą przewinęły się dziesiątki a nawet setki ludzi. Każdy ze swoją historią, której fragmenty zostawia tam, gdzie się pojawi. Przez swoje długie życie, dłuższe od swojego właściciela, zbierają epizody i trzymają w swoich wnętrzach.
Tu w Podgórzu kamienice krzyczą szczególnie. Chcą opowiedzieć wszystkim swoją historię, ale mało kto staje przed nimi i słucha.
Teren krakowskiego getta.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że chodzi po tych samych chodnikach, po których kiedyś maszerowali hitlerowcy w swoich wysokich, czarnych oficerkach i Żydzi w potarganych, brudnych chałatach i dziurawych butach, które dawno zapomniały o czasach swej świetności.
Mieszkali w podgórskich kamienicach, stłoczeni w małych i ciemnych mieszkaniach po kilka rodzin w pokoju. Nieważne czy była to rodzina z małym dzieckiem czy starsze małżeństwo. Upychani byli przypadkowo w ciasnych mieszkaniach, w których wcześniej mieszkali Polacy.
Policzmy, 3167 pokojów getta, w każdym pokoju przypadały dwa metry kwadratowe na Żyda. Załóżmy, że pokój miał osiemnaście metrów kwadratowych…
Szedłem i słuchałem co mówią kamienice. W tym budynku w latach 1941 – 1942 znajdował się Dom Starców Żydowskich.
W czasie akcji wysiedlenia, 28 października 1942 okupanci niemieccy rozstrzelali jego pacjentów oraz dyrektora Jakuba Kranz.
Usiadłem na ławce, na niewielkim skwerze, nieopodal i zamknąłem na chwilę oczy.
– Raus! Schnele!
Z bramy kamienicy wyszło kilkadziesiąt starych, częściowo już zniedołężniałych, uginających się pod brzemieniem czasu ludzi, którzy pod eskortą kilku gestapowców szli w kierunku Placu Zgody. Skurczeni ze strachu przed nieznanym losem nie wiedzieli, czy jeszcze wrócą do swoich pokojów i względnego spokoju. Usta niemo szeptały hawdalę.
Nikt nie miał odwagi popatrzeć w górę. Po chwili usłyszałem serię z broni maszynowej, a potem tylko jesienną ciszę. Nawet wiatr przestał wiać. Otrząsnąłem się i poszedłem w stronę Rynku.
Kiedyś u wylotu ulicy Limanowskiego stała brama, granica między dwoma światami. Tym zalanym słońcem, gdzie ludzie karmili gołębie, gdzie spacerowały matki z dziećmi, gdzie były sklepy i jeździły tramwaje; a tym szarym, gdzie budynki rzucały cień na ulice, a ludzie przemykali chyłkiem, blisko murów i trwożnie oglądali się za siebie. Tu też jeździły tramwaje, ale na terenie getta nie było przystanków. Czasami organizowano akcje pomocy ludziom w getcie i wtedy zrzucano z nich nocą żywność i ubrania.
Wagony miały zamalowane szyby, żeby pasażerowie nie zobaczyli, co dzieje się na tym terenie.
Skierowałem się w lewo, w stronę Rękawki, doszedłem do rozwidlenia ulic. W prawo do góry pięła się Parkowa ze swoimi kocimi łbami. Tam, prawie na samej górze, był Park Bednarskiego, cel moich spacerów z dziadkiem. Poszedłem w stronę mojego podwórka. Tu było kiedyś moje dzieciństwo. Znam tu każdy zakątek. W mojej kamienicy żyli Żydzi. Tacy jak my, ludzie z troskami dnia codziennego i o wiele rzadszymi radościami.
Czym się od nich różnimy?
Minąłem wlot na Tatrzańską i poszedłem dalej.
W tym miejscu, w dawnym budynku szkolnym Stowarzyszenia Talmud Tara, w 1940 dr Aleksander Bieberstein uruchomił Szpital Zakaźny, który w 1941 roku znalazł się w granicach getta.
Dotykałem murów, klamek u bram, schodów, poręczy, parapetów na parterze. Wszystko krzyczało swoją historię. Czasami widziałem przemykających ludzi w ciemnych chałatach, którzy co jakiś czas oglądali się trwożnie za siebie i znikali w ciemnych bramach, za którymi czuli się bezpieczniej.
Ludzie zamykali się w swoich przeludnionych mieszkaniach, a życie towarzyskie rozkwitało na otoczonych kamienicami podwórkach.
Skręciłem w lewo w Krakusa i wszedłem do niewielkiej kawiarni na parterze. Dwie siedzące przy stoliku osoby, omiotły mnie nic niemówiącym spojrzeniem i kontynuowały cichą rozmowę. Pomieszczenie było niewielkie, na cztery stoliki. Prawdopodobnie kiedyś było to mieszkanie, z którego można było wyjść od razu na ulicę. Ktoś wyburzył ściany działowe i tak powstało miejsce na maleńką kawiarenkę.
Usiadłem przy niewielkim stoliku przykrytym zrobioną na drutach niewielką serwetką.
– Kawę poproszę.
– Z ekspresu?
– Tak, i bez mleka.
– Może ciastko?
– Nie, dziękuję.
Po chwili barman i kelner w jednej osobie postawił na stoliku filiżankę.
Dotknąłem jej palcami i znów zamknąłem oczy.
Obrazy pojawiły się po jakiejś chwili. Ponure mieszkanie ze ścianami nieokreślonego koloru, kuchenny kredens z mosiężnymi uchwytami, w dolnej części talerze i waza na zupę, dwie szuflady, jedna pełna sztućców, druga z najpotrzebniejszymi sprzętami domowego użytku, stół koło okna, żeby było przy nim jaśniej, cztery odrapane krzesła. Na jednym z nich siedział brodaty mężczyzna, czytał Talmud i po każdym zdaniu kiwał głową ze zrozumieniem. Jego żona krzątała się obok pieca, skąd dochodziły zapachy pieczonych ziemniaków z cebulą.
Za kuchnią był pokój służący za sypialnię, z którego wychodziło się na niewielkie podwórko. Bawiły się na nim żydowskie dzieci, a na dwóch ławkach siedziało kilku mężczyzn ubranych w czarne chałaty, z jarmułkami na głowie. Rozmawiali w jidysz wymachując rękami. Dookoła podwórka, na wysokości pierwszego piętra biegł ganek, z którego można było wejść do innych mieszkań, a z drewnianych poręczy zwisało pranie i wietrzyły się białe poduszki. Codzienne życie kwitło w najlepsze.
– Czy coś jeszcze podać? – barman wyrwał mnie z zamyślenia i spojrzałem w górę. Patrzył na mnie badawczym wzrokiem.
– Nie, dziękuję, ale chętnie bym zapalił.
– Tu nie można, wie pan, przepisy.
Urwał jakby się nad czymś zastanawiał. Popatrzył na rozmawiającą parę, a potem kiwnął na mnie.
– Mały ruch dzisiaj, więc zapraszam na papierosa na zaplecze.
Poszedłem za ladę do drugiego pomieszczenia, a potem wyszliśmy na podwórko, które widziałem przed chwilą w myślach.
Usiedliśmy na ławce na przeciw niewielkiej rabaty. To samo podwórko, które przed chwilą widziałem, niewielka, oddzielona od betonowej ścieżki niewielkim płotkiem rabata z jakimiś kwiatami na środku, drewniane poręcze ganku i bawiące się na nim dzieci.
– Dzień dobry panie Alfredzie! Jak interesy dzisiaj? – jakaś kobieta wychyliła się przez poręcz.
– Dzień dobry, wszystko w porządku pani Krysiu!
Barman wyciągnął paczkę Marlboro.
– Mało kto zagląda w te rejony miasta, a tu wszyscy się znają, taka jedna wielka podwórkowa rodzina- zagaił.
– A pan chyba nietutejszy? Uśmiechnąłem się na widok tej sceny.
– I tak i nie. Tu spędziłem dzieciństwo, kilka podwórek dalej.
– A, rozumiem, taka podróż sentymentalna.
– Można to tak nazwać.
Podwórko już nie to, ludzie się powyprowadzali albo poumierali. Miałem nadzieję, że spotkam kogoś, kogo jeszcze bym znał, ale chyba za późno. Dziwne uczucie jak się wraca na stare śmieci. Jedyne co zostało to takie samo, to gołębie.
-Masz pan rację, jak srały, tak srają. To się nie zmieniło.
-Tu mieszkali Żydzi – zmieniłem temat. – Pewnie w tej kamienicy też.
– To rejon getta, więc bardzo możliwe. Wiesz pan, ja tu prowadzę interes, a historią się nie zajmuję.
– Pozwoli pan, że chwilę tu posiedzę.
– Nie ma sprawy, mogę panu tu przynieść kawę.
Siedziałem na ławce popijając kolejną kawę i patrzyłem na brudne okna i ciemne od starości drewniane poręcze. Wszystko tu opowiadało historię.
Wyszedłem z knajpki na zalaną słonecznym światłem ulicę. Miałem wrażenie, że nic się nie zmieniła od czasów wojny. Tylko ludzie byli już inni.
rozdział I
Ciepłe wiosenne przedpołudnie zagościło na niewielkim, oddzielonym od ulicy dwupiętrową kamienicą podwórku.
Jasnowłosy, z opadającą na brwi grzywką, Kubuś wyszedł ze swojego jednopokojowego domku, przyklejonego do ściany oddzielającej sąsiednie podwórka. Mieszkanie było ciemne i ponure, ale w jego wieku najważniejszy był fakt, że można było wyjść w błyskawicznym tempie z małej werandy na zewnątrz i pobawić się samemu albo z mieszkającymi w kamienicy kolegami. Stanął koło trzech garaży, które sąsiedzi traktowali, jak komórki służące do przechowywania różnych przedmiotów. W tym czasie posiadanie samochodu było czymś niecodziennym. Rozglądnął się ciekawie. Podwórko było puste, więc wziął swoje wiaderko z łopatką i zaczął grzebać bezmyślnie w piasku, który ktoś kiedyś wysypał i niechcący stworzył miejsce zabaw. Czekał na kolegów, na pewno się zjawią, bo przecież zawsze się zjawiali i wymyślali coś ciekawego. Jak nie wyścig kolarski na narysowanej na kamienistej ziemi krętej trasie z kapslami piwa albo monetami z portfela rodziców, to znów wypad na pobliskie Krzemionki i zabawa w wojnę. Kuba nie wiedział, co to wojna. Czasami słyszał o tym w opowiadaniach babci albo dziadka Władka, ale oni niechętnie o tym mówili. Sięgali raczej czasów przedwojennych. Jak wtedy było, gdzie mieszkali i co robili.
Kubuś był najmłodszym z całej paczki i chętnie kibicował starszym towarzyszom zabaw. Woleli swoje, dorosłe, a on mógł się tylko przyglądać.
W małym domku, z jednym oknem, zaczął się ruch. Mama pojechała gdzieś do pracy, a babcia zajęła się przygotowaniem obiadu. Często był jednodaniowy, bo w domu się nie przelewało. Zupa pomidorowa, rosół, jarzynowa… Najbardziej lubił obserwować babcię, jak wyrabiała ciasto na makaron albo pierogi, a samo ich lepienie było dla niego czymś czarodziejskim. Kopczyk białej mąki na stolnicy z dziurką na samym szczycie na jajko wyglądał, jak wznoszący się na równinie biały model wulkanu. Z kopczyka, za sprawą zręcznych ruchów dłońmi, wyłaniała się
bezkształtna, bladokremowa bryła pulchnego ciasta, które lądowało na boku, żeby nie przeszkadzać. Oderwany kawałek ciasta dostawał się pod drewniany wałek i stawał się bezludną wyspą, która co chwilę była przewracana spodem do góry, aż ciasto stało się odpowiednio cienkie.
Kilka ruchów nożem zamieniło bezludną wyspę w zgrabne kwadraciki, tratwy bez rozbitków, no i teraz najważniejszy punkt programu, nadziewanie farszem i sklejanie. Podjadanie samego farszu, dawało niepowtarzalne uczucia smaku.
Na węglowym piecu czekał pełen wrzątku metalowy gar, w którym lądowały gotowe pierogi. Teraz pozostało już tylko czekanie na efekt finalny.
-Kubuś, chodź na obiad! – usłyszał głos babci.
Niechętnie zostawił swoje zabawki i poszedł do domku.
– Ale zaraz wyjdę znowu?
– Jak zjesz.
Pierogi zawsze zjadał do końca, to był smak, który po latach pamiętał jako smak dzieciństwa. Każdy wynosi z domu smaki i zapachy dzieciństwa, bo one najbardziej ciągną do czasów, które bezpowrotnie minęły. Takie swoiste maszyny czasu, które zawsze są niezawodne, wystarczy tylko przycisnąć odpowiedni guzik i wyprawa wstecz jest gwarantowana.
Przy jedynym oknie w pokoju stała maszyna do szycia. Był to model wielofunkcyjny, służyła za stół, komodę, toaletkę, przy której mama piękniała przed lustrem, kiedy wychodziła do pracy albo do miasta, no i oczywiście do szycia, przeróbek, reperowania odzieży.
Kubuś usiadł przed parującym talerzem pierogów i zajadając patrzył na świat przez jedyne okno w mieszkaniu. Pomiędzy kamienicami i podwórkami wystrzeliwała
w niebo wieża kościoła św. Józefa, do którego babcia chodziła na nieszpory, różaniec, msze i inne święta.
– Zjedz wszystko, to będziesz większy i silniejszy – mówiła patrząc czy ubywa z talerza. – I mama się ucieszy.
Pierogom nigdy nie darował, zawsze zostawiał pusty talerz.
-Babciu już się najadłem, idę na podwórko.
Kubuś zeskoczył z krzesła i pobiegł z powrotem do wysypanego przez kogoś piasku.
Pojawił się mieszkający w kamienicy na pierwszym piętrze Franek. Rysował coś zawzięcie na ziemi. Kuba zerknął ciekawie.
– Co robisz?
Przygotowuję trasę, będą wyścigi kolarskie. Przy każdym zakręcie pomagał sobie wyciągniętym językiem.
-Jak masz dziesięciogroszówkę, to możesz się ścigać z nami.
– Zaraz przyniosę – pobiegł do domu.
-Babciu daj mi dziesięciogroszówkę, bo będziemy robić wyścigi.
-Nie mam Kubusiu, mogę ci dać guzik, też może być zawodnikiem.
-Ale my gramy dziesięciogroszówkami, nie mogę być guzikiem.
-Nawet guzik może wygrać, nie bądź uparty.
Zawiedziony wybiegł na podwórko, czterech kolegów z kamienicy już grało. Na monety nakleili narysowane flagi i popychali je zgiętym palcem wskazującym. Najtrudniej było na zakrętach, trzeba było mieć wyczucie, żeby zawodnik nie wyleciał z trasy, bo wtedy musiał się cofnąć do punktu wyjścia. Grało się honorowo, bez sędziego.
Trasa kończyła się przy betonowym murku, który osłaniał trzy schodki do klatki wejściowej, tam były największe emocje, bo meta była tuż, tuż. Zawodnicy byli na ostatniej prostej. Cztery monety z klejonymi na wierzchu kolorowymi flagami, konkurowały o zwycięstwo, a czterech pochylonych nad nimi chłopców, kibicowało swoim barwom. Ciemnowłosy Jurek z pierwszego piętra przyłożył zgięty palec do monety i celował do kolejnej przymykając jedno oko, gdy nagle od strony wjazdu od ulicy usłyszeli stukot końskich kopyt po kocich łbach i turkot drewnianych kół. Na podwórko wjechał ciągnięty przez chudego konia wóz, obok, którego szedł bełkocząc coś pod nosem, pijany i zataczający się pan Siwek.
Cała trasa wyścigu zginęła pod końskimi kopytami. Ledwie zdążyli uratować swoich zawodników przed niechybną śmiercią.
– Mamo! Tata przyjechał! – krzyknął Adam, jeden z właścicieli zawodnika z dziesięciogroszówki i pobiegł do domu. Mieszkał w oficynie, sąsiadującej z mieszkaniem Kubusia.
Wóz zajmował sporo miejsca, więc chłopcy musieli znaleźć sobie inne zajęcie, a pan Siwek usiadł pod śmietnikiem i po chwili usłyszeli głośne chrapanie.
– Chodźcie na Krzemionki, zobaczymy Wawel.
Kubuś został sam. Na piasku zaczął budować swoją trasę wyścigu. Wziął od babci cztery guziki i był każdym zawodnikiem po kolei. Grał z takim zapałem, że nie zauważył, jak babcia wyciągnęła z mieszkania mały taboret i kilka worków z kolorowymi koralikami. Obok, na ziemi, położyła drewniane ramki, zwój plastikowej żyłki i małe szczypce. To był jej warsztat pracy.
Babcia Kubusia robiła liczydła, była to praca chałupnicza, od każdej sztuki dostawała pięćdziesiąt groszy. W tej robocie było coś magicznego. Kilka worków, a w każdym tysiące koralików jednego koloru. Trzeba było zdecydować się na dwa, które będą pasowały kolorystycznie, a potem nawlekać je na plastikową żyłkę. Pięć żółtych i pięć czerwonych albo pięć niebieskich i pięć pomarańczowych i tak dziesięć rzędów. Zestawów było tysiące.
– Babciu komu robisz te liczydła?
– Pojadą do dzieci, a one będą się na nich w szkole uczyć: dodawania, odejmowania, mnożenia i dzielenia. Jak pójdziesz do szkoły, to też się będziesz tego uczył.
-Pokaż, jak to się liczy – zaciekawił się.
Usiadł jej na kolanach i słuchał.
– To spróbujmy dodawania – babcia wzięła małą rączkę Kubusia w swoją dłoń – wyciągnij palec, o tak.
Przesuwała Kubusiowym palcem po jednym koraliku.
– Policzymy razem. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. A teraz w drugim rzędzie to samo.
Żółte koraliki wędrowały posłusznie po plastikowej żyłce z lewej strony na prawą.
– Popatrz, tu masz pięć żółtych i niżej tak samo. Teraz je policzymy razem, ile wyszło?
W ciepłe, wiosenne popołudnia siadała na krześle przed domkiem, otoczona kilkoma workami kolorowych koralików. Kubuś lubił patrzeć, jak zręcznie je nawlekała na plastikową żyłkę i montowała na drewnianej ramce. Gotowe liczydełka odkładała na bok.
Stopniowo podwórko zapełniało się sąsiadkami. Przysiadały się do babci. Jedne pomagały w nawlekaniu koralików, inne plotkowały o tym, co usłyszały na ulicy, któraś zrobiła herbatę, inna robiła na drutach. Podwórkowe życie nabierało tempa. Wszyscy się tu znali.
– Pani Gomółkowa mówiła, że podobno tramwaj zderzył się z jakimś samochodem ciężarowym – zaczęła pani Skrzypcowa z mieszkania na parterze, no i się potoczyło.
– Gdzie to było?
– Przed mostem koło Korony.
– Ech, te samochody, jest ich coraz więcej, już niebezpiecznie jest przechodzić przez ulicę, a tamto skrzyżowanie jest szczególne, jak tamtędy przechodzę, to widzę, co się dzieje.
– Tak, trzeba uważać, szczególnie na dzieci, one nie patrzą, jak przechodzą.
– Na szczęście tam nasze dzieci nie chodzą i nie pozwalajmy im na to, wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe.
– A gdzie jest mój Franek? Był tu jeszcze godzinę temu.
– Poszedł z chłopakami na Krzemionki.
– Na szczęście Kubuś nie poszedł – uśmiechnęła się babcia.
– Jeszcze jest za mały, ale niedługo sama pani zobaczy.
– To przecież chłopak. Wszyscy chłopcy są tacy, pani zobaczy jak dorośnie.
Kuba był zajęty układaniem wzorów z koralików. Nie obchodziły go kobiece plotki. Układał kolorowe mozaiki, dobierał kolory, zmieniał układy i patrzył z przekrzywioną głową krytycznym wzrokiem na swoje dzieło. Często brał garść kolorowych kuleczek i po prostu na nie patrzył. Często zdarzało się, że ktoś przez pomyłkę wrzucił nadmiar czerwonych do worka z zielonymi. Wtedy Kuba zanurzał swoją rączkę w worku i starał się wyciągnąć obce kolory.
Na podwórku pojawiła się mama. Przyszła z pracy i szła przez podwórko, bacznie obserwując wszystko dookoła. Kubuś uśmiechnął się na jej widok, ale zaraz uśmiech zniknął.
– Niech ktoś weźmie tego pijaka – zaczęła bez wstępów – tu się bawią dzieci, i patrzą. Niech trzeźwieje w domu, a nie na podwórku!
Była niską, energiczną blondynką o władczym i wyniosłym spojrzeniu, pod którym milkł cały świat dookoła, nawet sąsiadki z kamienicy. Nie utrzymywała z nimi takich stosunków jak babcia, ciepła i otwarta osoba. Podwórkowe kontakty mamy Kubusia ograniczały się do zdawkowego dzień dobry. Zawsze gdzieś się spieszyła. Przemykała przez podwórko i znikała za rogiem kamienicy, jakby wstydziła się wszystkiego, co dotyczyło tego miejsca, choć dla małego Kubusia było one magiczne. Odwróciła się do żony pana Siwka.
– To przecież pani mąż.
Pani Siwkowa pomruczała coś pod nosem i pochyliła się nad chrapiącym mężem.
– Wstawaj, bo ludzi gorszysz.
Pan Siwek wstał chwiejnie i zataczając się z wyciągniętą do przodu ręką, skierował się bez słowa w stronę swojego mieszkania.
– On musi wypić – tłumaczyła wszystkim zmieszana – takie to czasy, że jak nie wypijesz, to nie zarobisz.
-Ja zarabiam na trzeźwo – wycedziła przez zęby mama.
– Nie każdy może, a każdy chce żyć.
Na tym skończyła się wymiana zdań. Mama zniknęła w mieszkaniu, a poruszona całym zajściem pani Siwkowa tłumaczyła dalej:
– Raz powiedzieli mężowi, że jak chce wejść z nimi w spółkę, to musi postawić. Takie wkupne. I chłop nie miał wyjścia. A, że głowę ma słabą, to szczęście, że do domu trafił.
Sąsiadki tylko pokiwały głowami ze zrozumieniem.
– Takie czasy nastały – poparła ją pani Stawecka z pierwszego piętra. – Mój mąż nie może pić, bo jest chory i bierze lekarstwa. Lekarz powiedział, że nie wolno tego mieszać.
– Nie wiadomo co lepsze – westchnęła pani Gomółkowa, matka dwóch synów. – Chory mąż czy pijak, to nieważne. Na naszej głowie i tak jest cały dom. Musimy posprzątać, ugotować i jeszcze dzieci przypilnować.
– A właśnie, naszych chłopców coś długo nie widać. Poszli na Krzemionki już jakiś czas temu -zaniepokoiła się pani Stawecka, przerywając dalsze żale.
-Do nocy jeszcze daleko, niech się bawią.
– Chłopców trzeba krótko trzymać, to przecież chłopcy – odezwała się Skrzypcowa. – Z dziewczynami to zupełnie inna sprawa. Nie mają takich pomysłów jak oni.
– Kuba do domu, już późno – odezwała się z wnętrza mieszkania mama.
-Jeszcze nie chcę, wszyscy są jeszcze na podwórku.
-Chyba słyszałeś! Nie lubię dwa razy powtarzać!
Kuba z ociąganiem i marsową miną wziął wiaderko i ruszył w kierunku drzwi. Wszedł na małą werandę, w której stał stary, drewniany kredens wypakowany różnymi niepotrzebnymi rzeczami. Czasy świetności miał już za sobą. Kiedyś biały, a teraz pożółkły i ze śladami kolejnych przeprowadzek. Szuflady się nie domykały, bo deszcz przeciekał przez byle jak położoną papę na małym daszku, a wilgoć robiła swoje. Ozdobne kiedyś szybki wypełniające górne drzwiczki były brudne i popękane. Mosiężne uchwyty powędrowały na targ staroci, zawsze to jakieś dodatkowe pieniądze. Otworzył drzwi i wszedł do ciemnego pokoju, w którym królował stary tapczan i ogromna szafa z szufladami na dole.
Całe pomieszczenie było przedzielone szmacianą, powieszoną na drucie zasłoną, która oddzielała pokój od części kuchennej. Stał w niej piec węglowy. Właśnie na nim babcia przygotowywała posiłki. Obok wystawał ze ściany kurek, a pod nim metalowa miednica.
– A gdzie masz łopatkę? Niedawno ci przecież kupiłam! Myślisz, że będę ci kupowała zabawki, a ty będziesz je gubił?
-Chyba została na piasku – bąknął wystraszony. -Pójdę po nią.
Nie czekał na reakcję mamy, tylko wybiegł na podwórko. Pod rozłożystym kasztanem kobiety dalej siedziały na krzesłach i plotkowały.
Kuba podszedł do miejsca, gdzie się bawił, ale zauważył tylko ślady swoich bucików, łopatki nie było. Zaczął bezmyślnie grzebać ręką i patrzył, jak żółty piasek przesypuje się przez palce. Po chwili znudziła mu się ta zabawa i zajął się wydłubywaniem z ziemi niewielkich, białych kamyków. Jeden z nich opierał się jego palcom, więc poszukał czegoś do pomocy. Znalazł niewielki patyk i zaczął zapamiętale pracować nad kamieniem. Skalny odłamek jeszcze się opierał, ale cierpliwość Kubusia została wynagrodzona. Kamień drgnął i po chwili dał się wyciągnąć. Był szary, ostry i ledwie się mieścił w małej dłoni chłopca. Ciekawie spojrzał do niewielkiego dołka po kamieniu. Coś tam błyszczało. Wsadził rękę do dziury i po chwili w jego dłoni pojawił się dziwny, metalowy przedmiot. Coś podobnego widział na jednym z palców mamy. Nazywała to pierścionek.
Uważnie oglądał pierścień i nagle poczuł, że nie znajduje się już na podwórku. Podniósł głowę. Stał w jakimś ciemnym korytarzu, na końcu którego były zamknięte drzwi.