Obłoki i chmury płyną po niebie nie tylko poezji polskiej: samogłoska „o” jest jasna, „u” ciemna! Z dużej, czarnej chmury, stratus – wielki deszcz, burza; obłoki, nadęte cumulusy wróżą pogodę i dają nadzieję zatroskanym ludziom. Spółgłoski lub konsonanse, choć zgrzytają czasami w zębach jak piach rzeczny (phanta rei), tworzą rym, rytm, muzykę katastrofizmu. Sprzeczności są odbiciem naszego świata. Takie melodie odnajdziemy w poezji Krzysztofa Karaska (rocznik 1937):
Czy się nie rozpłynę
w chmurę, w obłok? Czy nie zniknę?
(…)
obłoki kwiliły na niebie jak gromadka
/przerażonych dzieci,
lecz wkrótce zerwał się wiatr
i przetarł horyzont…
(Rewolucjonista przy kiosku z piwem, 1997 r.)
Chmury, obłoki – kiedy poeta w dzieciństwie leżał na zielonej łące, z palcem w ustach, zdumiony urodą świata i z przerażaniem w oczach (te antynomie i paradoksy tworzą wyobraźnię Karaska), bo w oddali słychać było sztukasy (zob. poemat „Podwórze”), odległe echa wybuchów, strzały w ruinach Warszawy – lot ptaka nad ziemią i tęsknota za rewolwerem, by zabić w sobie miłość; to taka forma poetyckiego samobójstwa, bo jak mawiał Ryszard Kapuściński, przyjaciel poety, dla siebie trzeba być surowym. Pisali też Ojcowie Pustyni: miej serce żelazne w samotności, kiedy trzeba zmagać się z diabłem, który szczególnie kusi ascetów i artystów.
Życiorys, najważniejsze prymarne doświadczenia, które określiły późniejszy los autora „Warszawianki”, w 1974 roku zapisuje on w poemacie, który zgodnie z zaleceniem Miłosza nie jest zanadto poezją ani prozą – w kinie szły <<Jasne łany>> uczyłem się życiorysu Soso, gdy robiło się cieplej, czerwień wypełniała miasto/ szliśmy na pochód 1-majową defiladę; potem było Boże Ciało, nauczyciele płakali z głośników/ dochodziły dźwięki Marsza Żałobnego… (potem powiedziano mi że umarł Stalin) (Kwidzyn 1947-1953). Kiedy przychodzi odwilż październikowa, poznaje Tomasza Burka i zostają przyjaciółmi do końca… bez końca.
*
Artur Nowaczewski, młody krytyk i badacz trafnie zauważa w wydanej ostatnio książce Challanger. Metamorfozy poety w twórczości Krzysztofa Karaska (m. in. metoda biograficzno-kontekstualna): Karasek to twórca, który z poezji uczynił swoją filozofię życia. Poezja wymaga totalnego oddania, ale cenę za to płaci się ogromną; życie na marginesie społecznym, bieda, szaleństwa serca.
Autora Godziny jastrzębi (1970) nie da się przypisać do żadnego modnego nurtu, choć obce mu będzie wszelkie stylizatorstwo, nie znosi imitatorów, sam prowadzi twórczy dialog z poprzednimi pokoleniami, przyznaje się do mistrzów i deklaruje wprost, że Artur Rimbaud dokonał przewrotu kopernikańskiego w poezji (jak Kant w filozofii). Z pewnością odnajdziemy tu nieustanną pogoń za formą, bo między wierszami z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a późną twórczością widzimy ogromny skok jakościowy, chociaż wciąż łączy je przekonanie, że świat i nasze życie to tajemnica; poeta próbuje się uparcie przebić przez tę ziemską zasłonę. Nieustanne są te metamorfozy Karaska, ale pozostaje tożsamość rewolucjonisty („bunt metafizyczny”, zob. A. Camus, Człowiek zbuntowany) i orficka czułość dla gwiazd, traw, ptaków. Wielu zadziwiają te sprzeczności u wybitnych autorów, ale poezja to przecież odbicie naszego świata, który jest rozdarty przez różne skrajności, w samym człowieku od prapoczątku trwa walka między dobrem a złem. Biblijny naród wybrany też ulegał wielu pokusom.
Starszy niż koledzy z Nowej Fali, wyprzedził ich – jak to dawno zauważył Zbigniew Herbert na łamach tygodnika „Solidarność” – o kilka długości, a sam przecież w młodości uprawiał aktywnie sport, i to z sukcesami (absolwent AWF Warszawa, skok o tyczce). Dla tego poetyckiego rozbitka, nie tylko w sensie egzystencjalnym i ontologicznym („płynność bytu”) – żegluje przecież na tratwie po oceanach świata, najważniejsza jest jednak „autobiografia intelektualna”. Niestety dzisiaj dla wielu interesujące jest to, ile poeta wypił, ile kobiet miał, jakie ma poglądy polityczne, etc.! Literaturę zniszczyła kultura masowa, która każe zaglądać do sypialni czy podziwiać alkoholików, którzy szukają ulgi przywaleni ciężarem życia.
Oprócz wizyjnego romantyzmu (Słowacki, Krasiński) czy IV części Dziadów, istotne tutaj jest, jak słusznie zauważa Nowaczewski, „dziedzictwo francuskiej awangardy”. Mamy tu szeroki międzykulturowy dialog (przekłady obcej poezji, muzyka, malarstwo), stąd potrzeba czytania intertekstualnego, żeby zobaczyć w jak rozległej przestrzeni intelektualnej, powstaje ta twórczość. Erudycja jest tutaj jednak przetrawiona, tak naturalna jak oddychanie powietrzem.
Karaskowi od dawna bliski był mit o Orfeuszu, co spokrewnia go z jednym z mistrzów Adamem Ważykiem (od tomów Czerwone jabłuszko, 1994 oraz Święty związek, 1997), antycznym muzyku-mistrzu, prefiguracji poety, krytycy mówią nawet, że warszawski poeta stworzył tzw. „szkołę orficką”, choć taka teza wydaje mi się dość ryzykowana, wszelkie grupy poetyckie zbyt długo nie przetrwały, poza tym historia trackiego śpiewaka ma wiele wariantów, sam związek muzyki i słowa to za mało, bo wielu poetów dzielą dzisiaj kwestie światopoglądowe i stosunek do tradycji. Poza tym większość poetów dzisiaj – moja przewrotna teza – to imitatorzy sprawni warsztatowo. Zamiast wizji, wolą się oglądać w telewizji. Media rządzą dzisiaj naszymi wyborami i dość powszechna stała się szydera, która zasłania duchową pustkę i brak celu w życiu; pozostaje ludziom taki powszedni egzystencjalizm i konsumpcja. Karasek żyje osobno, poza tymi ponowoczesnymi zawodami na sportowym ringu. Czy jest dla niego miejsce w gospodarstwie polskiej poezji dzisiaj?
U poety z Warszawy wraca to wyśmiewane przez awangardy natchnienie (wena), obecne już w czasach archaicznych, „poeta ma szczególną relację z inspirującymi go bóstwami, Muzami, które zarazem oddalają go od ludzi” (F. Graf, Orfeusz: poeta wśród ludzi, „Kronos” 4/2011, s. 133). Do Karaska pasują bardzo określenia: „szaman”, „orfik”, „pustelnik”, a sam Zbigniew Bieńkowski, najważniejszy z mistrzów, nazwał go „mnichem na urlopie”.
Orfeusz, jak go widzi Fritz Graf, przekroczył granice człowieczeństwa „w oczarowaniu zwierząt, drzew i skał obudził zdolności muzyczne w Lesbijczykach i ich słowikach”. Uważano go za autora „poezji teologicznej”. Poezja i magia nie są tak odległe od siebie (zob. archaiczna spójność poety, jasnowidza i maga – N.K. Chadwick, Poetry and Prophecy, Cambridge 1942). Trzeba tu jednak być ostrożnym i zachować należyty dystans, bo „orfizm” – jak przestrzega Krzysztof Bielawski – stał się wśród poetów swoistą modą (wykład podczas Kolokwiów Orfickich w Nieborowie). Podobnie mówi Martin L. West: „Orfizm? To moda na przywoływanie Orfeusza jako autorytetu” .
Z przykrością dawno zauważyłem, że w środowisku literackim wielu lubi się podpierać autorytetem Karaska, choć smutek budzi we mnie fakt, że rozpowszechnia się plotki o prywatnym życiu poety (wszystko na sprzedaż?). Dużo w tym niestety hipokryzji. Jeśli ktoś czuje się święty, niech osądza, ale pamiętajmy, że nie święci garnki lepią.
Zostawmy na boku te krytycznoliterackie spory, choć sam powrót do starożytnego dziedzictwa może być zawsze ożywczy dla ludzkości, tam bowiem można odnaleźć wciąż żywe idee, które pozwolą nam na nowo przemyśleć kosmologię i świat, który nie ma początku i końca. Sceptyków jest pewnie tak dużo jak mrówek, stąd zmierzamy – moim nieskromnym zdaniem – do zagłady, bo żyjemy tylko w przestrzeni horyzontalnej, wymiar wertykalny (Ziemia-Niebo, góra-dół) przestał istnieć, pozostały rytuały, religia jako biznes, wielkie pojęcia, które już nic nie znaczą…
„Intuicja” i „instynkt”, są u Karaska (podobnie u Zbigniewa Bieńkowskiego) przewodnikami na drodze do Edenu, dzięki nim poznajemy inne wymiary Rzeczywistości, schodzimy do Hadesu wyobraźni, otchłani snów, ale też unosimy się ponad tym naszym „padołem płaczu”. Scjentyzm i racjonalizm zabiły w nas uczucia, emocje, czułość dla drobiazgów życia, wrażliwość dla opuszczonych, biednych i „wydrążonych”. Karasek zawsze był po stronie przegranych. Rimbaud, wizjoner, na paryskich salonach puszczał „metafizycznego bąka” i na koniec wzgardził laurem arcypoety, bo zbyt dobrze poznał nędzę, cierpienie, piekło stworzone przez człowieka.
Nowaczewski słusznie zwraca uwagę, że do wierszy Karaska „warstwa życia osobistego w zasadzie nie przenika, poeta zaciera, plącze ślady”. Przeciętny czytelnik nie docenia mechanizmów wyobraźni, wizyjności, kreacji autonomicznych światów, wciąż pokutuje prostacki „biografizm”, wielu na podstawie powierzchownej lektury wierszy, układa swój fantastyczny życiorys poety. Najważniejsza to wydobyć z tekstu sensy głębokie, słowa mają całe bogactwo znaczeń i odniesień, często kontekst zmienia pierwotny sens, rzecz jasna cała warstwa symboliczno-metaforyczna pozostaje zawsze dyskusyjna i instrumentacja zgłoskowa sporo mówi o duchowości poety. Muzyka świata, muzyka człowieka, śpiew ptaków i dźwięki Natury – to wszystko funkcjonuje w tej poezji na różnych poziomach języka.
*
Ostatni tom Karaska z 2020 roku łączy powagę, wzniosłość stylu, z humorem i wieloznaczną ironią. Wzgórza anarchii mieszczą w sobie awangardowy dyskurs z klasycznym ładem i liryzmem, romantyczne wizjonerstwo z prozaicznym opisem egzystencji, nie da się tego polifonicznego tomu zamknąć w jednej, zgrabnej formule, to anarchizm serca, który przenika się z głodem „mnicha na wygnaniu”.
Jednak czy „anarchia” zawarta w tytule dzieła, nie jest przewrotną antytezą jego treści? W gmachu własnych doświadczeń i myśli poeta stara się uporządkować swój świat. Szczególny nacisk kładzie na doskonalenie prywatnej percepcji poetyki. Karasek zadaje pytania, które (zdawać by się mogło) nie mogą być zadane. Kwestia istnienia składni po awangardowych eksperymentach, sztuka narracyjna czy rozważania genologiczne na temat gruszkowego kształtu sonetu, współtworzą ład myślowy Karaska wespół z rubasznymi życzeniami, składanymi córce w dniu ślubu.
Wzgórza anarchii – wbrew przewrotności tytułu – stają się równiną uporządkowania, absolutnym ładem myśli, których częściami składowymi są refleksje, zapożyczone od intelektualistów z całej szerokiej gamy dziejów i specjalizacji – od filozofów, po malarzy, poetów, kompozytorów czy śpiewaków. W niniejszym dziele Krzysztofa Karaska duchowi towarzysze najwyższych doświadczeń spotykają się, ścierają, docierają, walczą o percepcję poety, który z wierszy rozumnych ociekających klasycyzmem przemawia do nas głosem żądnego ładu mędrca – do nas, obywateli „wzgórz anarchii”.
„Poeta – jak czytamy o Hölderlinie – jest miłością, to jego miłość sprawia, że bogowie krok po kroku zstępują ku ludziom, daje wszystko wszystkim, lecz zarazem miłość uniemożliwia wszelkie pośrednictwo, gdyż <<wiąże się tylko z Jedynym>>” (M. Blanchot, Święte słowo Hölderlina, przeł. P. Herbrich, „Kronos” 4/2011, s. 148).
Z wierszy Krzysztofa Karaska tryska właśnie „głębia”, która wszystkim wstrząsa i zmienia nas zwykłych zjadaczy chleba w anioły.