Kiedy dobrowolnie zgadzasz się na utratę samokontroli, musisz być przygotowany na to, że możesz stać się ofiarą samego siebie. Naprawdę niewiele potrzeba. Wystarczy drobny błąd, nic nieznaczący incydent, chwila nieuwagi czy zbytniego rozprężenia. Jeden niewłaściwy krok, który wywołuje lawinę zdarzeń, spadających na ciebie jak grom z jasnego nieba. Tak właśnie było w moim przypadku.
Siedzę teraz na ławie oskarżonych, z nisko opuszczoną głową, z rękami splecionymi na kolanach. Zaciskam palce aż do bólu. Tak jest lepiej. Mogę skupić uwagę na dyskomforcie. Przez salę przewija się korowód świadków. Nie chcę ich widzieć. Wystarczy, że oni widzieli mnie w czasie, którego w ogóle nie pamiętam. Wiedzą lepiej. Dałbym wiele, aby ich również nie słyszeć. Niestety, nie jest to możliwe. Sala sądowa ma dobrą akustykę. Cholerni świadkowie. Skąd oni się w ogóle wzięli? Jest ich chyba ze dwudziestu. Każdy coś wie. Każdy ma tyle do powiedzenia. Tylko nie ja. Bo osobiście niczego nie pamiętam. Tak, to ja – niechlubny bohater jednego wieczoru i policyjnej rubryki w lokalnej gazecie. Chociaż do niedawna byłem zwykłym, kulturalnym i wyjątkowo spokojnym człowiekiem.
Spotkaliśmy się w sobotnie, czerwcowe popołudnie, kilka lat po ukończeniu szkoły średniej. Stara paczka dobrych kolegów, których drogi nieco się rozeszły podczas poszukiwania własnego miejsca w życiu i wspinania się po szczeblach tak zwanej kariery. Słynna czwórka niepokornych chłopaków, którzy nie raz spędzali rodzicom sen z powiek i przysparzali nauczycielom siwych włosów.
Poszliśmy do „Skrzydlatego anioła”, gdzie wciąż mogliśmy liczyć na wygodne fotele i wyjątkowy klimat z dyskretną muzyką bluesową w tle.
− No jak, panowie? Pożeglujemy trochę po ognistej wodzie? – Karol zatarł ręce. – Muzycznie, prosto z puszczy, czy bardziej po królewsku?
Stwierdziliśmy, że bliżej nam jednak do puszczy i zamówiliśmy Żubrówkę. Niejedną, rzecz jasna.
− No, co tam u was? Kto pierwszy zaczyna opowieść z życia wziętą?
− Zaczynaj, jak już jesteś przy głosie.
Karol poprawił się w fotelu, założył nogę na nogę i pogładził palcami starannie przyciętą brodę.
− Niech będzie. Otóż, jak doskonale wiecie, zawsze pociągały mnie podróże, inne kraje, niesamowite historie, przygoda, ryzyko. Nigdy nie umiałem usiedzieć w jednym miejscu. Wciąż jakby coś paliło mnie w podeszwy i gnało do przodu. Inne miejsca, inni ludzie, raz tu, raz tam. Na chwilę, nie na dłużej. Musiałem wreszcie coś z tym zrobić. Pojechałem więc do Warszawy. Skończyłem turystykę i rekreację. Obroniłem pracę magisterską i zostałem pilotem wycieczek. Muszę wam powiedzieć, że uwielbiam to zajęcie. I jeszcze mi za to płacą. Tak więc, jak będziecie chcieli wyrwać się gdzieś w nieznane, to jestem do usług.
− Pięknie! – zgodnie przyklasnęliśmy.
– Za Karola i jego wycieczki! –wznieśliśmy toast i wypiliśmy do dna, a następnie ponownie napełniliśmy kieliszki.
− Teraz Kuba. Co u ciebie?
Wyrwany do odpowiedzi Kuba chrząknął pod nosem i poprawił okulary.
− No cóż, nie będę oryginalny. Też mnie trochę nosi po świecie. Jako typowy przedstawiciel naszego pokolenia, przeniosłem się na Wyspy. Wyjechałem z Polski jakieś trzy lata temu.
Aż pochyliliśmy się nad stołem, aby go lepiej słyszeć. Albo coś mu się pomyliło, albo jakieś bajki opowiadał. A może my źle go zrozumieliśmy?!
− Nie gadaj! Ty? Taki zatwardziały miłośnik ziemi ojczystej? Przecież to ty, na każdym kroku, wytykałeś nam każdy błąd ortograficzny, każdą gorszą ocenę z polskiego. Mówiłeś, że każdy Polak powinien znać swój język doskonale, że to jest nasz obowiązek wobec ojczyzny- domu. To twoje słowa. Nie pamiętasz? Przecież to właśnie ty, do tego pieszo, przemierzałeś Polskę wzdłuż i wszerz, z aparatem fotograficznym na ramieniu. Mogłeś nie mieć ani plecaka, ani noclegu, ale aparat zawsze miałeś przy sobie. Potem pokazywałeś zdjęcia i długo przynudzałeś o zabytkach, historii, regionalnych zwyczajach, legendach i napotkanych ludziach. Naprawdę, bez mocnej kawy tego nie dało się znieść. Z rozwianym włosem i wypiekami na twarzy. Zawsze twierdziłeś, że nie ma piękniejszego kraju!
− Bo nie ma. I nadal tak twierdzę – Kuba uśmiechnął się. – Cieszę się, że tak dokładnie pamiętacie moją małą walkę o polskość.
− Więc skąd, do licha, nagle te Wyspy?
Kuba znów chrząknął w charakterystyczny dla siebie sposób.
− Wiecie, po wypadku rodziców zostałem praktycznie sam. Bez pracy, bez szans na studia. Miałem, co prawda, mieszkanie po rodzicach, ale nie miałem za co żyć. Wszystko mnie wtedy przerosło. Moja dziewczyna wyjeżdżała do Anglii na zmywak. Dorobić trochę. Pojechałem z nią. I tak już zostaliśmy. Teraz mieszkamy w Helston, na południu Kornwalii. Jak będziecie kiedyś przejazdem, to zapraszam.
− I co tam robicie?
− Hanka pracuje w hotelowej recepcji. A ja jako barman. Mieszam drinki i nalewam – roześmiał się. − W sumie, fajna praca, dobrze płatna. Wracać tutaj nie zamierzamy. Przynajmniej na razie. Jest ok. A co u ciebie, gryzipiórku? Nadal mordujesz ludzi na stronach notesu? Dalej, Krystian, nawijaj!
Wychyliliśmy kolejkę. Znowu polaliśmy w kieliszki. Wyrwany do odpowiedzi, schyliłem się pod stół i wyjąłem z torby książki.
− Już nie w notesie. W książkach. Właśnie odebrałem z wydawnictwa swój drugi kryminał. Pierwszy zniknął z półek księgarń w ekspresowym tempie. To zachęciło mnie do dalszej pracy. To dla was, na pamiątkę dzisiejszego spotkania – rozdałem książki kolegom. Patrzyli z niedowierzaniem, obracając egzemplarz w dłoniach i wertując kartki.
− No, teraz to zaskoczyłeś… Stajesz się sławny! Świetna okładka, aż się chce czytać. Gratulacje! Oczywiście z autografem?
− Jasne. W końcu zawsze we mnie wierzyliście. Byliście też moimi pierwszymi czytelnikami i nie ukrywam, że pierwszymi ofiarami w moich powieściach. Kogoś przecież musiałem uśmiercić, skoro piszę kryminały.
− Dzięki ci królu za twoją hojność! Ale, żeby zaraz ofiary z nas robić? Nie mogliśmy być na przykład jakimiś komisarzami czy detektywami?
Roześmiałem się.
− Przecież wystarczyło w szkole na was spojrzeć, od razu widać było same ofiary.
− Hola, hola! Nie pozwalaj sobie! – żachnęli się, marszcząc groźnie brwi.
− A tak naprawdę, to dziękuję wam z całego serca za wszystko. To dzięki wam piszę. Na lekcjach, po kryjomu i w pełnej konspiracji, czytaliście moje wypociny. Nieraz przypłacaliście to podławkowe czytanie, uwagą nauczyciela w dzienniku. Ale zawsze było wam mało. Zawsze chcieliście wiedzieć, co dalej. Nie nadążałem z pisaniem. A wy wciąż: co dalej i co dalej. No to teraz macie swoje dalej. Dalej są prawdziwe książki! Już mam zamówienie na kolejną.
− Pięknie! W górę szklanice, panowie! Za twórczość! – znowu opróżniliśmy kieliszki i ponownie je napełniliśmy. Trochę mąciło nam się już w głowach, a wieczór zapowiadał się długi.
− Teraz słuchajcie – Marcin zawiesił na chwilę głos, skupiając na sobie naszą uwagę.
Zawsze był dobrym mówcą. Nastawiliśmy się więc na długą, kwiecistą wypowiedź.
– Żenię się! We wrześniu.
Tylko tyle. Czekaliśmy na dalszy ciąg, ale Marcin tylko się uśmiechał i pocierał nos wierzchem dłoni.
− To dopiero nowina! – pierwszy odezwał się Kuba. – Gratulacje!
Marcin dalej się uśmiechał.
− Teraz zgadujcie z kim.
− Wiem! – krzyknął Karol. – Wiem! Z rudą Kaśką! Zawsze mówiłem, że niezła z was para.
− Nie, nie z Kaśką.
− To pewnie z tą blondyną z 4c. Jagodą czy Różą?
− To była Malwina. Ale też nie zgadłeś. Nie z Malwiną.
− Z Beatą – bardziej stwierdziłem niż zapytałem. – Wszędzie ją ze sobą ciągałeś. Zresztą szliście razem na medycynę. Też ją uśmierciłem w swoim kryminale. Z całą premedytacją.
− Nie, z Beatą też nie. Już się nie wysilajcie. I tak nie zgadniecie. Oto moja przyszła żona – Marcin wyjął z portfela zdjęcie. Chwilę to trwało, bo nie mógł trafić ręką do kieszeni spodni. Wreszcie położył zdjęcie na środku stolika. Wszyscy wbiliśmy wzrok w fotografię. Na przemian mrużyliśmy oczy, to znów otwieraliśmy je szerzej, w końcu przecieraliśmy je palcami, aby wyraźniej widzieć. Ilość wypitego alkoholu robiła swoje. Na fotografii widzieliśmy tylko wielkie, piękne, orzechowe tęczówki w otoczce śnieżnych białek.
− Eee…− nie masz jakiegoś innego zdjęcia, bardziej wyraźnego? – odezwałem się niezbyt pewnie, bojąc się przyznać, że nic nie widzę. Owszem, postać kobiety wieczorową porą na tle drzewa, jakiegoś baobabu, czy coś? Odrzuciłem tę myśl jako niedorzeczną. Postać niknęła i rozpływała mi się przed oczami.
Kuba badawczo nachylił się nad stolikiem. Zsunął okulary na nos.
− A to dobre, negatyw nam przyniósł i teraz pastwi się nad nami. Dobry żart! Ha, ha, ha! Teraz dawaj pozytyw. Wyciągaj normalne zdjęcie! Ciekawi jesteśmy, jaką dziewczynę sobie wybrałeś na towarzyszkę życia.
− Właśnie taką. To jest Susan − oznajmił Marcin dumnie.
− Jaka znowu Susan? – krzyknęliśmy chórem.
− Susan. Pojechałem na pół roku do Kenii. Z wolontariatem. Jako początkujący lekarz, no może raczej jako pomoc medyczna. No i tam, w tej odległej, gorącej Kenii, poznałem Susan. Jest lekarką. Mówię wam, wspaniała dziewczyna! Naprawdę o wielkim sercu, a przy tym śliczna jak poranek słońca – rozmarzył się.
− Raczej jak środek nocy – bąknął kąśliwie Kuba.
− Czyli jak? Jest mocno opalona? – naiwnie dopytywał się Karol, nie mogąc uwierzyć w to, czego był świadkiem.
− Susan jest Kenijką. Jest czarna. Jak węgielek. I jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. Nic lepszego nie mogło mi się przytrafić.
− Czyli wyprowadzasz się na stałe do Kenii? – spytałem ze smutkiem.
− Skąd! Zamieszkamy tutaj, w Polsce. W Gdańsku. Pewnie okresowo będziemy jeszcze wyjeżdżać do Kenii z misją medyczną. Ale na stałe będziemy w Polsce. A to dla was zaproszenia na ślub i wesele. Nie mówcie tylko, że wam nie pasuje. Bo się obrazimy – dodał groźnie.
− Do Kenii? – już chyba niczego nie rozumiałem.
− Nie do Kenii, do Gdańska. To trochę bliżej, co nie?
Kiwnąłem głową bez przekonania. Czarna narzeczona Marcina, ślub w Gdańsku, nie w Kenii. Co z tą Kenią? Baobab. Jednak na zdjęciu był baobab. Barman w Kornwalii mieszający drinki i pilot wycieczek, co po całym świecie krąży w poszukiwaniu bóg wie czego. Susan. Ale dlaczego nie widać jej na zdjęciu? Może to zdjęcie baobabu o imieniu Susan? W Kenii… Hm… Hm… Nie. W Gdańsku. O „Skrzydlaty aniele”! Wszystko już mi się mieszało w głowie. Toaleta. Gdzie jest toaleta?
− Zaraz wracam – zamruczałem niewyraźnie.
Niepewnie wstałem od stolika. Na chwiejnych nogach, potykając się co chwilę, doszedłem do drzwi oznaczonych trójkątem. Pech chciał, że była kolejka, ale ja przecież nie mogłem dłużej czekać. Co robić? Co robić? Fizjologia ponaglała mnie coraz natrętniej. Ostatkiem świadomej woli nacisnąłem klamkę drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Zaraz za progiem potknąłem się o jakąś linkę i runąłem jak długi na chodnik. Wtedy właśnie, krótko mówiąc, urwał mi się film.
Sędzia wezwał kolejnego świadka. Starszy mężczyzna wspierający się laską, nerwowo przestępował z nogi na nogę.
− Proszę podać swoje imię, nazwisko oraz wiek.
Mężczyzna skłonił się lekko. Przez chwilę milczał, starając się wyrównać oddech.
− Nazywam się Jan Kruk. Mam osiemdziesiąt lat. To znaczy w kwietniu skończyłem osiemdziesiąt.
− Czy świadek widział oskarżonego wieczorem trzydziestego czerwca tego roku?
− Tak.
− Proszę powiedzieć, co świadek widział?!
− Było jakoś krótko przed północą. Puszek drapał do drzwi. Puszek, to mój piesek i wierny przyjaciel. Biały pekińczyk z rodowodem. Ubrałem się więc i poszliśmy na spacer. Zwykle prowadzę psa na długiej smyczy, aby miał więcej swobody. Tak było i tym razem. Przechodziliśmy sobie spokojnie koło baru „Skrzydlaty anioł”, gdy nagle drzwi otworzyły się z impetem i wytoczył się z nich ten człowiek. Musiał mieć nieźle w czubie, bo nie mógł ustać na własnych nogach. Gdyby nie to, pewnie przeskoczyłby przez smycz albo przystanął. Ale nie! Pędził na oślep jak opętany. No i smycz podcięła mu nogi. Przewrócił się na chodnik, klnąc na czym świat stoi. Z trudem się pozbierał i poszedł wzdłuż ulicy. Więcej nic nie widziałem. Puszek się wystraszył, zaczął szczekać, poszliśmy dalej.
Jako następna zeznawała przysadzista kobieta w sukience w grochy.
− Koło północy wyszłam z domu do ogrodu. Na papierosa. Stoję sobie i palę. Nagle słyszę jakieś hałasy, krzyki. Podeszłam bliżej płotu, bliżej rabaty z różami. Te róże, to moje oczko w głowie. Doglądam ich każdego dnia. Wychylam się zza krzaka jałowca i co widzę? Mężczyznę, który stoi uczepiony mojego płotu i, za przeproszeniem, sika wprost na moje ukochane róże! Niewiele myśląc, chwyciłam, co było pod ręką. No, wiaderko było. I chlusnęłam zawartością prosto na tego tu. Tfu!
− Co było w tym wiaderku?
Kobieta nerwowo zagryzła wargi.
− Nie woda… No, dobrze, powiem, jak było. Nazajutrz miałam nawozić rabatkę. Rozrobiony nawóz tam był. No, gnojówka taka zwykła. Ale rozrobiona z wodą w odpowiednich proporcjach. Do tego nawożenia, znaczy się. Chlusnęłam celnie. Myślałam, że mi sztachety z płotu powyrywa, tak się wściekł. Zaczął szarpać, próbował koszulę z siebie zedrzeć i darł się w niebogłosy.
Podparła się pod boki. – A co? Nie będzie mi tu jakiś pijanica, moich róż obsikiwał!
Kolejnym świadkiem była kobieta w średnim wieku, z włosami upiętymi na czubku głowy w misterny kok.
− Byłam w domu sama z dwójką małych dzieci. Mąż pracował na nocnej zmianie. Miałam za sobą naprawdę ciężki dzień. Bolała mnie głowa, więc położyłam się wcześniej. Latem zawsze sypiam przy otwartym oknie. Nagle, w środku nocy, obudziły mnie hałasy dochodzące z ulicy. Jakieś krzyki, przekleństwa, szamotanina. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Źródłem tego hałasu był oskarżony. Ledwie stał na nogach, taki był pijany. Rozbierał się do gołego i krzyczał, co chwilę kopiąc naprzemiennie nogami w ogrodzenie. Bałam się, że mi dzieci pobudzi. Niewiele się namyślając, chwyciłam telefon i wezwałam policję. Nie można przecież tolerować chuligańskiego zachowania. To cywilizowany kraj! Jak ktoś chce sobie w nocy krzyki urządzać, to niech gdzieś na pole idzie, gdzie ludzi nie ma. W końcu mam prawo do wypoczynku i do ciszy nocnej! Mam prawo się wyspać. I moje dzieci też.
Tym razem miejsce dla świadków zajął policjant w mundurze.
− Wraz z partnerem patrolowaliśmy ulice z użyciem pojazdu służbowego. Krótko po północy otrzymaliśmy zgłoszenie o wybryku chuligańskim w pobliżu baru o nazwie „Skrzydlaty anioł”. Podjechaliśmy pod wskazany adres. Na miejscu zastaliśmy oskarżonego. Był na wpół rozebrany, w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Nie posiadał przy sobie dokumentów. Nie można było nawiązać z nim kontaktu. Zachowywał się agresywnie. Młócił pięściami na prawo i na lewo. Podczas zatrzymania szarpał się z nami, więc musieliśmy użyć środków przymusu bezpośredniego. Oskarżonego w kajdankach przewieźliśmy radiowozem na komisariat, gdzie został zatrzymany na 24 godziny. Po wytrzeźwieniu, oskarżony wyraził skruchę i złożył zeznania, które jednak niczego nowego do sprawy nie wniosły. Nie potrafił wytłumaczyć swojego zachowania. Zeznał, że owszem, pił alkohol w znacznych ilościach, ale niczego więcej nie pamięta.
Otóż to. Nie pamiętałem i nie pamiętam nadal. Utrata świadomości i samokontroli miała wyjątkowo gorzki smak. Smak porażki i moralnego upadku.
Świadków było jeszcze całe mnóstwo, ale w zasadzie powtarzali to, co już zostało powiedziane wcześniej. Myślałem o sobie w kategoriach ofiary samego siebie. Sąd wziął pod uwagę moją dotychczasową niekaralność i nieskazitelną reputację. I wziął alkohol, jako czynnik dodatkowo obciążający. Moje losy skazańca ważyły się na szalach wagi Temidy, bogini sprawiedliwości z przepaską na oczach. Jakby z zaświatów usłyszałem:
− Sąd uznaje obecnego tu oskarżonego Krystiana Nowickiego za winnego zarzucanych mu czynów, popełnionych pod wpływem alkoholu, tj. załatwiania potrzeb fizjologicznych i obnażania się w miejscu publicznym, zakłócania ciszy nocnej, agresywnego zachowania wobec funkcjonariuszy policji na służbie, i skazuje go na karę…
Dostałem wyrok w zawiasach i karę pieniężną, zasądzoną na rzecz organizacji pożytku publicznego. Zostałem skazany. Sam sobie byłem sprawcą i ofiarą. Jak to się miało do rzeczywistej winy i subiektywnego poczucia niewinności? A gdyby tak… Powoli podnosiłem wyżej głowę. Głowę, w której właśnie rodził się plan kolejnej, kryminalnej powieści na miarę krajowego bestselleru.